No dobra, było już o pierwowzorze (czytaj tu), było o musicalu w Syrenie inspirowanym filmem (czytaj tu), no to obiecana trzeci notka o filmie sprzed roku. 
Oczywiście rozumiem pytania: po co sequele po latach, to rzadko wychodzi dobrze. Pamiętajmy jednak że w tym przypadku na szczęście nie dorwał się do tego ktoś zupełnie inny, czyli wciąż Tim Burton jakoś unosi się nad tym filmem, a po drugie - przecież tamtą produkcję pamiętają jedynie ludzie po 40 albo i po 50, a chodzi jednak o to, żeby trochę odświeżyć fabułę dla młodszej grupy widzów. Obsadzenie Ortegi w roli głównej trudno potraktować inaczej niż próbę uniesienia się na fali sukcesu Wednesday.


Na pewno fajnym pomysłem było nie tyle kręcenie tej samej historii na nowo, co próba powrotu do jej bohaterów po latach. Fakt iż grają w większości ci sami aktorzy jest miłym akcentem. A że fabularnie już nie ma takiej frajdy jak przed laty? Cóż. Zmieniło się chyba też nastawienie widza. Balansowanie między kinem dla nastolatków, a dla widza dorosłego, między horrorem i śmiesznością, między czarnym humorem i kiczem, wtedy zaskakiwało. Dziś trudno czymkolwiek zaskoczyć. 

Może po prostu zbyt grzeczne to wszystko?