wtorek, 23 lutego 2016

Ave Cezar, czyli prawda ekranu, prawda kulis


No tak: ten weekend już rozdanie Oscarów, a ja znowu w lesie, bo albo nie pisałem albo nawet co gorsza nie widziałem. I w tym roku chyba bez napinki - pobawię się w typowanie swoich faworytów, resztę opiszę w marcu... I tak jakoś nie mam serca do większości amerykańskich produkcji, nie widzę w nich nic co by mnie skłaniało do bicia im braw. Jest tyle ciekawych produkcji na świecie, czemu więc celebruje się tylko to co po angielsku?
Wielkie nazwiska i duże pieniądze już dawno przestały gwarantować niezapomniane wrażenia.
W dziwnym nastroju chyba jestem ostatnio jeżeli chodzi o wybór filmów i ich późniejszą ocenę. Nawet bracia Cohen jakoś nie poprawili mi humoru. Czyżbym zbyt wiele oczekiwał? Niedługo będzie jak z Allenem, że każdy film zapowiadany jest jako genialny, najlepszy, a potem wychodzi człowiek rozczarowany.
No ale tak szczerze: przecież było pewne, że nie będzie to komedia typu: zrywam boki ze śmiechu. Skąd więc moje marudzenie? Może Was zaskoczę, ale bierze się ono m.in. z tego, że ten film ma świetny klimat i wiele naprawdę dobrych scen. Chłoniesz więc to, czerpiesz frajdę i nagle... Jak to? Już koniec? Jak tak można? Nie pociągnąć tylu scen i wątków, nie wykorzystać do końca tylu świetnych pomysłów. No nie...



photo.titleAve Cezar to tak naprawdę hołd dla kina w starym stylu, m.in. dla tego co robiło Hollywood choćby w latach 50. Choć sporo tu ironii wobec otoczki: twórców, aktorów, całego sztabu ludzi, którzy byli częścią fabryki snów, to fragmenty (naprawdę długie), które przenoszą nas na plan produkcji, są tu najbardziej klimatyczne i po prostu zachwycają. Bez efektów specjalnych, bez technologii dziś dostępnych, czarowano wtedy widza chyba nawet lepiej niż teraz, dbano o to by był zadowolony. W końcu nawet scena (kapitalna) konsultacji filmu o czasach Jezusa, z przedstawicielami czterech wyznań i religii, wcale nie jest bez sensu, bo i takie akcje wtedy organizowano, żeby przypadkiem nie narazić się potem na czyjeś niezadowolenie.
Baird Whitlock (George Clooney), czyli utracjusz, który znika z planuTo były czasy gdy gwiazda z ekranu musiała być w oczach opinii publicznej nieskazitelna (podkreślmy raz jeszcze: jedynie w oczach opinii publicznej), a w kinach starano się pokazywać to, co widz już pokochał (choćby to było odświeżanie wciąż tych samych pomysłów). Fabryka. Od statysty, przez scenarzystów (ciekawe i ironiczne żarty nawiązujące do współczesnych prób podejmowania strajków), aż po gwiazdy. I człowieka, który miał tego wszystkiego pilnować i sprzątać w razie problemów. Jak nazwać funkcję osoby rozwiązującej problemy? Josh Brolin w swojej roli jest naprawdę fajny i tylko żal mi było, że większość tych spraw to były jakieś miniaturki, które nie sprawiały mu żadnego problemu. Nawet główny wątek porwania najważniejszej gwiazdy (George Clooney) nie został wykorzystany w jakiś mocniejszy sposób. Ot, stało się i już.

"Ave, Cezar!", reż. Ethan Coen, Joel Coen. Recenzja filmu.Ave Cezar ma sporo naprawdę świetnych scen, wręcz perełek i ogromną przyjemnością było zobaczyć w różnych drugoplanowych rolach całą plejadę gwiazd współczesnego kina. Ale co z tego, skoro te wszystkie pomysły nie są połączone w jakąś ciekawą historię, nie tworzą całości. Jest lekko, zabawnie, przyjemnie. I tyle. To jak wydmuszka, o której za parę tygodni się zapomni.
I tego chyba najbardziej mi żal. Bo to mógłby być film nie tylko przyjemny, ale i niegłupi - w końcu to wzdychanie do dawnych czasów ma w sobie sporą dawkę autoironii, więc aż by się prosiło o pogłębienie tematu. Moje początkowe nawiązanie do nowych filmów Allena wcale nie jest przypadkowe, bo tam grzech jest ten sam. Od tego by tylko bawić, reżyserów jest mnóstwo, a od mistrzów oczekuje się jednak czegoś więcej.
Żałować oczywiście nie żałuję. Ba, nie wiem czy nie wybiorę się do kina na to raz jeszcze - może wtedy, oglądając już bez oczekiwań, frajdę będę miał jeszcze większą.

1 komentarz: