środa, 28 września 2011

Klub dyskusyjny, czyli Yes, you can

Znowu w biegu mimo, że planowałem dziś trochę wiecej czasu poświecić i poukładać rózne rzeczy na blogu, wpaść do klubu dyskusyjnego Ani... I znów nic z tego. A na temat notki wybrałem coś może niezbyt odkrywczego, sentymentalnego, ale jednocześnie dającego do myślenia. Amerykanie takich historii wyprodukowali mnóstwo, jednę głębsze, inne proste i schematyczne, ale wszystkie niosą w sobie pewna wartość - otóż opowiadaja poprzez biografię jakichś ludzi o pewnych problemach i o tym, że można je pokonać. Możemy się śmiać z ich filozofii, ale  to przekonanie, że każdy może zostać prezydentem (albo geniuszem, albo milionerem) na starcie ustawia ich na lepszych pozycjach. Potem może przyjść rozczarowanie, ale tu też oczywiście setki filmów opowiedzą nam o tym, iż nawet bezdomny z ulicy może dokonać czegoś wielkiego (choć na małą skalę, ale film o nim ogląda cały kraj). "Klub dyskusyjny" to coś z tego nurtu - niby film o rasizmie w Stanach Zjednoczonych, ale przede wszystkim historia, która na przykładzie trójki studentów pokazuje nam czego mimo trudności można dokonać.
W projekt zaangażował się Denzel Washington (jako reżyser i do roli głównej), więc to pewnie juz trochę przyciąga uwagę. Sama historia może i ckliwa, uproszczona, zgrana już prawie do bólu (ile razy można osiągać takie sukcesy jak oni???), ale i tak sie ogląda. A na koniec gdy orientujemy się, że to na faktach to trochę nam szczęka opada. Ale o tym później.
Lata 30. ubiegłego wieku i jeden z najbardziej konserwatywnych stanów USA-Teksas. Czarnoskórzy wciąz są tu poniżani, linczowani i mają niewiele praw. Profesor Mel Tolson (Washington) z Uniwersytetu Willey College co roku organizuje grupę najlepszych uczniów, których przygotowuje do tzw, debat - pojedynków na argumenty pomiędzy uczelniami. Z czwórką (a potem trójką) studentów, w której po raz pierwszy pojawia się też kobieta rozpoczyna szereg takich wyzwań, które okazują się ciągiem zwycięstw. Wreszcie spełnia się ich marzenie - po raz pierwszy czarnoskórzy studenci z mało znanego uniwersytetu mają szansę zmierzyć się z mistrzami debat czyli uniwersyetem w Oxfordzie.
Dobrze rozegrany watek relacji między mistrzem i uczniami, fajne sceny pojedynków słownych (w ogóle fajny pomysł - świetna szkoła dla polityków, prawników, nauczycieli - dostajesz temat, sam szukasz lektur i argumentów by przewidzieć też argumenty przeciwników, strony losują czy bronią czy atakują jakąś tezę np. o tym jak okropnym systemem jest kapitalizm), trochę otoczki obyczajowej, społecznej (stosunki biali-afroamerykanie)... Ot przeciętny dramat, może łezka się ze wzruszenia zakręcić, na pewno poczuje się sympatie do bohaterów. Gdyby jeszcze ten styl opowiadania nie był tak ograny. Obojętnie czy chodzi o prawa afroamerykanów, prawa kobiet, czy o sukces jakiejś niedocenianej grupki z małego miasteczka - schemat oglądaliśmy już setki razy. Ale mimo wszystko i tak warto zobaczyć. 
Dlaczego? Bo to kawałek historii. Mel Tolson - dla nas mało znane nazwisko (jeden z najlepszych afroamerykańskich poetów, który bronił praw czarnych ludzi, walczył o związki zawodowe), a to świetny przykład tego jak postac z pasją może zarażać pasją innych - ta trójka jego studentów to nie tylko dzieciaki, którym cos się udało na studiach, ale przyszli bojownicy zwycięskiej walki o równość rasową... I warto uczyć historii właśnie w ten sposób - opowiadając o takich ludziach. I może nawet w ten sposób - uproszczony, wydobywając najważniejsze cechy, pokazując cel, ale też nie na kolanach jak to robi się u nas. Kurcze, wyobrażacie sobie film wolny od martyrologii, nie roszczący sobie prawa do tego by pomieścić całą wiedzę o epoce, ale opowiadający o normalnych ludziach zdolnych do nadzwyczajnych czynów - może o twórcach KOR-u, albo o pierwszych protestujących jawnie studentach, pacyfistach, którzy nie chcieli iść do Armii Ludowej... Ciekaw jestem czy potrafilibyśmy opowiadać ich historie w taki sposób jak robią to Amerykanie - ze wzruszeniem, pokazując trudności, ale przede wszystkim pokazując zwycięstwo... Tyle, że u nas pewnie wiekszość życiorysów zamiast kończyć się: jest znanym prawnikiem, zasiadał w kongresie, mieszka na Florydzie brzmiałoby pewnie zapomniany, schorowany ledwie wiąże koniec z końcem...
Oni opowiadając takie historie tworzą pomniki i pamięć, my wolimy stawiać pomniki z brązu i pamiętać o pomnikach, a nie o ludziach, którzych miały one upamiętniać...
Przesłanie filmu to uwierz w potęge słów, a dla nas to też nauka: uwierz w potęgę przekazu takich filmów. Kropla drąży skałę i stąd oni w głowach mają to swoje: yes you can...

15 komentarzy:

  1. Ciekawy temat. Z jeden strony "yes, you can" i np. postać Malcolma X (grał go ten sam Denzel W.), z drugiej strony moja niedawna, udana lektura pt. Chicago i postać czarnej kobiety, która nigdzie nie może dostać pracy, bo jest czarna. W końcu dostaje, ale czy to jeszcze praca...? I ponure fakty: pod koniec XX wieku w Chicago czarna, dobrze sytuowana para chciała zamieszkać w bogatszej, czyli białej dzielnicy. Skończyło się podpaleniem i ucieczką. Tam linia jest ciągłe wyraźna, linia, która wyznacza no, you cannot. I linia 50 milionów bez ubezpieczenia zdrowotnego. Czasem trzeba być geniuszem, tj. Mel Tolson, Barack Obama lub Malcolm X, żeby ją przekroczyć. Reszta zostanie po drugiej stronie, ale czy to będzie ich wina? Salam, M.

    OdpowiedzUsuń
  2. duzo się jednak już zmieniło, te podziały nie są już tylko i wyłacznie po linii rasowej a raczej np. po linii zasobności portfela (choć pewnie dostęp do edukacji i słuzby zdrowia masz rację że niedomaga pewnie jednak bardziej dla afroamerykanów niż dla białych)...

    OdpowiedzUsuń
  3. Najlepsze zakończenie amerykańskiego filmu, jakie przychodzi mi do głowy, widziałem w Nocy Żywych Trupów. Wszytko wg schematów, jest więc człowiek, który stawia samodzielnie czoło złu, na dodatek czarny, który osiąga sukces dzięki racjonalnemu, odważnemu działaniu i umiejętności skupienia wokół siebie innych. Yes, you can, woła publika, prawdziwy amerykański bohater, i wtedy dochodzimy do finału. Doskonale zjadliwy film. (m.)

    OdpowiedzUsuń
  4. Zgłaszam swoją chęć do udziału w konkursie z nagrodą w postaci książki "Służące". Film oglądałam, bardzo chciałabym przeczytać też osławiony literacki pierwowzór. Mam nadzieję, że dobrze wytypowałam film, o który chodzi. Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Ta notka chyba spełnia kryteria rozdawajki ze "Służącymi", więc wyrażam zainteresowanie książką :)

    OdpowiedzUsuń
  6. tak jest! tę chyba nie było trudno znaleźć:) w niedzielę losujemy szczęśliwca!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
  7. Zgłaszam się i ja do konkursu ze "Służącymi" ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja się również zgłaszam do konkursu ze "Służącymi" :)

      mesimarjaa@gmail.com

      Usuń
  8. Zgłaszam się do rozdawajki :)

    OdpowiedzUsuń
  9. Ja też bardzo chętnie przygarnę "Służące". :D

    OdpowiedzUsuń
  10. Ha! Jeszcze zdążyłam;)
    I zgłaszam chęć wzięcia udziału w losowaniu:)

    OdpowiedzUsuń
  11. Really interesting, thanks for that!

    OdpowiedzUsuń