poniedziałek, 17 czerwca 2024

Chris Rea - Stony Road, czyli spora dawka bluesa

Poniedziałkowa porcja muzyki i tym razem coś sprzed dwóch dekad. Odkryłem ten krążek poniekąd przypadkiem, trafiając na informację iż ukazuje się po raz pierwszy na winylu. Ani nie słuchałem dotąd dużo tego artysty, ani też nie kojarzył mi się jakoś szczególnie z moimi klimatami. Wiadomo: Chris Rea miał kilka przebojów i te zna każdy, rozpozna je w radiu, ale żeby tak wsłuchiwać się z namaszczeniem w jego nagrania, to jakoś siebie w tym nie widziałem. 


I oto zasłuchany od dłuższego czasu siedzę przy krążku jakże odmiennym od jego bardziej popowych nagrań. Głos niby ten sam, może trochę tym razem ta chropowatość jednak brzmi ciekawiej, bardziej nostalgicznie. A wiecie dlaczego? Bo to podróż w krainę bluesa i to w takim mniej popowym wydanie, rytmów w których brzmi smutek, ból i gorycz. To zawsze była muza, która sprawdzała się w wydaniu "naturszczyków", ludzi którzy chcieli poprzez nią wyrazić jakieś własne doświadczenia i frustracje. Czy człowiek który sprzedawał miliony płyt może w tym brzmieć autentycznie? 



Ano gdy przejdzie swoje i nie będzie ciągnął tych rockowo-bluesowych rytmów na siłę w stronę popowych hitów, to jak najbardziej. Przeżył wtedy bardzo ciężką chorobę, kilka operacji, a po tym doświadczeniu poczuł, że musi nagrać płytę właśnie jak najbliższą korzeni bluesa. 

I nagrał. Z cudownymi solówkami na gitarze i w takich aranżacjach, które spokojnie mogłyby zostać nagrane i pięć dekad wcześniej. Po tym krążku pojawił się projekt, który rozrósł się chyba do 11 płyt pod nazwą Blue Guitars i pewnie niedługo sobie będę go powoli dawkował. Nie zawsze wokal Chrisa Rea mi pasuje do tej muzy, jest zbyt czysty, ma za mało mocy, ale słucha się i tak tego z przyjemnością. A najfajniejsze jest to, że człowiek nabiera ochoty na więcej prawdziwego bluesa.

Posłuchajcie sami






2 komentarze:

  1. Pamiętam, jak wtedy zaskoczyła mnie ta płyta - na minus, ale wiele wody musiało upłynąć zanim dorosłem do bluesowych klimatów. A ponieważ nie jestem ortodoksem bluesa, najlepiej "wchodzą" mi takie wycieczki muzyków z innych obszarów (czyli w praktyce rockowych). Na przykład "Blue and Lonesome" (2016) Rolling Stonesów, albo tegoroczne, znakomite "Orgy of the Damned" Slasha, TEGO Slasha z G'nR. Albo w częściowo innych klimatach - pożenienie bluesa z jazzem na soundtracku "The Hot Spot" (1990) przez Jacka Nitzsche i samego Milesa Davisa. Dzięki za przypomnienie Chrisa, lecę słuchać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja w sumie też niewiele "czystego" bluesa, ale potrafię się tym cieszyć i doceniać, stąd też frajda z tego krążka. Pozostawienie przestrzeni, trochę ciszy, miejsca na solówki, na to by wybrzmiał jakiś instrument, a nie tylko gitara jak w rocku - to naprawdę docenia się tym bardziej im człowiek starszy

      Usuń