środa, 14 listopada 2012

Mistrz, czyli zagubienie, traumy i metoda na uwolnienie od tego wszystkiego

Macie czasem tak, że o jakimś filmie jest bardzo głośno, wszędzie słyszycie ochy i achy, a wy po jego obejrzeniu zachodzicie w głowę co w tym wyjątkowego? U mnie trochę tak właśnie jest z "Mistrzem". Być może po prostu spodziewałem się troszkę innej historii. Mimo całego zamieszania wokół filmu (np. w Stanach Kościół Scjentologiczny odnajdując w tytułowej postaci podobieństwa do biografii swego założyciela próbował blokować dystrybucję filmu) to nie jest film o sekcie. Ba - nawet nie o samych mechanizmach funkcjonowania sekty, o sposobach przyciągania ludzi, o tym jak guru lub lider może wpływać na swych "wiernych". Takiego filmu chyba oczekiwałem i stąd moje zdziwienie gdy mijały kolejne kwadransy filmu. To nie znaczy, że "Mistrz" jest filmem nieciekawym. Aktorsko powiedziałbym jest nawet filmem wybitnym, ale chyba zamieszanie wokół jego fabuły przysporzy więcej rozczarowań niż zachwytów widzów...


Pewnie to prawda - w jednym z bohaterów można odnaleźć podobieństwa do Rona Hubbarda. Pewne techniki jakie ten wykorzystuje, seanse dla bogatych ludzi, elementy jego teorii i zachowań mogą wydawać się identyczne. Ale nawet sam reżyser się już trochę od tego odżegnuje. Mylne może się wydawać wrażenie, że "mistrz", czyli Dodd Lancaster to stateczny pisarz, "naukowiec", który do swojej wizji i teorii próbuje przekonać ludzi (łącząc elementy hipnozy, reinkarnację i bajki rodem z SF) - w filmie nie wydaje się groźny, a raczej sam sprawia wrażenie prześladowanego przez władze. Hubbard pewnie miał w sobie podobny magnetyzm, ale to i tak nie tłumaczy tego jak przeciętny pisarz SF stworzył tak potężny ruch gdzie pod przykrywką samorozwoju (i łączenie wiary z nauką) po prostu wyciąga się kasę od tysięcy ludzi na świecie. Lancaster sprawia wrażenie święcie przekonanego do swoich teorii, mimo że widzimy jak zmienia je szokując czasem swoich "apostołów". Tu raczej jego rodzina wydaje się bardziej cyniczna, świadoma, że to jedynie sposób na to by żyć na pewnym poziomie.    
Ale to co jest ważne w tym filmie to fakt iż Lancaster nie jest jedyną postacią centralną. Głównym bohaterem tego filmu jest Freddie Quell - były żołnierz, prosty facet, którego wciąż gdzieś "nosi" i nie może znaleźć sobie miejsca, bo jego charakter wciąż popycha go ku destrukcji, agresji. Przypadkowe spotkanie tych ludzi rozpocznie dziwną przyjaźń, fascynację oby panów. I właśnie ta relacja jest głównym wątkiem tego filmu, a nie sam proces wchodzenia w sektę, czy uwierzenia w podawane nauki. Freddie fascynuje i przyciąga uwagę Lancastera nie tyle swym oddaniem i prostotą, co raczej swą zwierzęcą naturą, pewnym nieujarzmionym szaleństwem. Mentor? Nauczyciel? Ojciec? Kim stał się on sam dla tego, którego otoczył opieką? W ich relacjach wciąż iskrzy od emocji, to jakby pojedynek i próba poskramiania, naprawiania rzadko trzeźwiejącego wyrzutka społecznego, by nauczyć go życia w społeczeństwie, w grupie. Jego domem ma się stać właśnie najbliższe otoczenie "mistrza" - jeżdżą tam gdzie są zapraszani i wciąż żyją nadzieją iż teorie Lancastera zmienią świat (czytaj: przyłączą się do nich tłumy).    
Główną zaletą tego obrazu jest fenomenalny pojedynek aktorski tych dwóch postaci: Joaquin Phoenix i Philip Seymour Hoffman są tak inni, ale każdy na swój sposób świetny! I nagle okazuje się, że ich relacja, ich dialogi tak przykuwają uwagę, że zupełnie ginie nam z oczu cały wątek sekty. Czy tak zaplanował to sobie Anderson? Tego nie wiem. Ale prawdę mówiąc sam obraz mnie jednak mało przekonuje. Cała ta historia wydaje się mało kompletna, niedopowiedziana. Trochę nawet dłużył mi się ten seans. To co go ratuje to przede wszystkim obaj aktorzy i tworząca fajny klimat muzyka (Jonny Greenwood z Radiohead). Wszystko jest takie niespieszne, bez wielkich zwrotów akcji, ze scenami, które więcej dają pytań niż odpowiedzi.


Lata 50-te w Stanach, czas pewnego zagubienia ludzi, poszukiwania nowych odpowiedzi, zadawania pytań o sens to na pewno dobry czas dla różnych "proroków", przywódców. Trochę zabrakło mi pokazania tego jak ten proces przyciągania do siebie wyglądał, na czym polegał ten fenomen, bo Freddie na pewno nie jest "typową" ofiarą takich grup.
Za możliwość obejrzenia filmu dziękuję firmie GUTEK FILM. A premiera filmu już w piątek! Przekonajcie się sami czy Waszym zdaniem jest to - jak głoszą plotki - pewniak do Oscara. Ja sam, choćby ze względu na dwie fenomenalne kreacje aktorskie zachęcam Was mocno. Do kin!
 

3 komentarze:

  1. Do kina nie pójdę, ale jak będzie można film obejrzeć w tv lub sieci to dla tych kreacji będe chciała obejrzeć.)

    OdpowiedzUsuń
  2. dzięki za tę recenzję. to chyba jedyny tekst wychodzący poza łatkę, którą przyklejono temu filmowi: opowieści o demonicznym przywódcy sekty, który pierze mózg bezwolnemu biedakowi.

    OdpowiedzUsuń