środa, 6 lipca 2016

Mała Moskwa, czyli szukajmy wspólnych historii


W ostatnich tygodniach oglądam mniej filmów, a jeżeli już coś odpalam z nagranych, to często okazuje się, że wybieram melodramaty lub romansidła. Jakiś monotematyczny się zrobiłem. Po "Pożądaniu" dziś o "Małej Moskwie", a w zanadrzu jeszcze kilka podobnych. 
Ale jeżeli macie ochotę na coś innego to zerknijcie na ostatnio ciut rozbudowana notkę o Spotlight. 

A "Mała Moskwa"? Waldemar Krzystek zrobił film, który przełamuje trochę stereotyp Polaka rusofoba - nie dość, że temat, czyli miłość między Rosjanką i oficerem naszego wojska, nie dość, że wspólnie zrobiony (brawa dla rosyjskich aktorów), to i publiczność go kupiła, zauroczona historią. Przecież nawet ci, którzy do dziś zgrzytają zębami na sowietów, którzy po 45 "obdarowali nas wolnością" i zostali to ponad 40 lat, żeby nas pilnować, nie przenoszą swojej niechęci na wszystkich mieszkańców Rosji, czy ZSRR. Oni też nie zawsze byli szczęśliwi.
Fabuła jest dość luźno oparta na miejskiej legendzie o romansie jaki rzeczywiście miał miejsce między polskim oficerem i żoną radzieckiego lotnika. Władze na takie historie nie mogły pozwolić, nie po to tak ściśle odgradzano Armię Czerwoną, żeby się bratać zbyt blisko. Legnica była pod tym względem wyjątkowa, bo tu stacjonował chyba jeden z największych ich garnizonów. Miasto żyło podwójnym życiem, przedzielone murem, a ludzie musieli się tego nauczyć.


Ciekawym pomysłem było pokazanie równolegle do wątku historycznego, umiejscowionego w latach 60, dodanie również współczesnego z dość cyniczną, przebojową i nastawioną bardzo krytycznie do Polski córką Wiery, która odkrywa całą historię jakby w innym świetle, przestaje być tak krytyczna dla matki. Obie role (matki i córki) zagrała świetnie Świetłana Chodczenkowa i ona świeci na ekranie najjaśniej. To dramat kobiety, która nie jest szczęśliwa w związku, a doświadcza czegoś dla siebie zupełnie nieznanego, uczucia, któremu boi się zaufać, rzucić się w pełni, ignorując otaczające ją realia.
Wyciskacz łez, z ładną nostalgiczną muzyką, z ciekawym tłem historycznym, ale co ważne: z bardzo udaną współpracą na ekranie aktorów z obu krajów. Obok "Fotografa" to dowód na to, że warto to robić, nie tylko kombinując, by osiągnąć sukces kasowy i tu i tam, ale by przełamywać pewne uprzedzenia między nami. Mieliśmy serial o Annie German, może znajdziemy jeszcze więcej takich wspólnych historii.



4 komentarze: