Wczorajszy miły wieczór przy planszówkach pozwolił choć na chwilę oderwać się od klawiatury i od myślenia o tym co mam jeszcze do zrobienia. I niby moich notek nie traktuję jako profesjonalne recenzje (jak takich szukacie to zapraszam np. tu), ale o wrażeniach napisać warto, nie?
Zwłaszcza gdy ma się przyjemność zagrania w grę, która właśnie zdobyła prestiżowy tytuł Kennerspiel des Jahres 2016. Co prawda drugi tytuł, w który graliśmy (o nim za jakiś czas) u Tomka i Edyty, spodobał mi się bardziej, ale zacznijmy od tego bardziej utytułowanego. Pamiętacie Carcassonne? Na pierwszy rzut oka Wyspa Skye przypomina właśnie tamtą uroczą i prostą, kafelkową zabawę w budowanie terytoriów. Tyle, że tu każdy buduje odrębnie dla siebie i system punktowania jest dużo bardziej skomplikowany. Niby dobrze, ale mimo tego, że udało mi się wygrać już w pierwszej rozgrywce, czegoś mi brakuje w tej grze.
Dostajemy klimatyczne tabliczki ze swoimi rodami (Szkocja się kłania), ale potem jakby cały urok i odniesienia do postaci, do jakiejś historii znikają. I nawet z budowania wyspy nie ma zbyt wielkiej przyjemności, bo musisz mocno skupić się na tym co może przynieść ci punkty, a czasu masz niewiele.
Twoją uwagę wymuszają zasady punktacji, gdzie co turę premiowane jest coś innego (więc nie masz pewności czy dana strategia przyniesie korzyści). Doliczyłem się chyba 4 różnych sposobów na zdobycie punktów, ale w finale dojdą do tego jeszcze kolejne 4 albo 5. I niby są one dość proste (długość drogi, zamknięte pola itp.), jak w Carcassonne, jakoś jednak sprawiało mi trudność to, że wciąż się zmieniają. Może przy kolejnych partiach bym się do tego przyzwyczaił.
Najwięcej emocji i zabawy przynosi chyba moment pomiędzy wylosowaniem kafelków, a ich zbudowaniem, bo wcale nie musi się okazać, że będziesz miał czym budować. Każdy losuje 3 kafelki, dwa z nich zatrzymuje, ale zanim za nie zapłaci musi przejść kolejka tzw. licytacji (czy kupna), gdzie każdy z przeciwników może Twoje kafle zabrać (Ty jemu też), zostawiając ci jedynie kasę. Możesz zdobyć 3 kafle, jeden, możesz jednak mieć pecha i nie mieć czym budować. Trzeba nieźle się nagłowić nad tym czy raczej bronić swoich wylosowanych pól, czy też raczej kupić podobne (być może taniej) u kogoś. Zapłacić tak czy inaczej trzeba. Nie możemy więc też zbyt dużo zaoferować za własne kafle, bo się spłuczemy. A skąd kasa? Ano na mapie z budowanych fragmentów mamy nie tylko zamek, drogę, góry, pastwiska, wieże, czy gospodarstwa, ale również i destylarnie whisky, które dają ci dochód na początku każdej tury.
W miarę szybkie, sympatyczne, mało skomplikowane, ale jakoś nie wzbudza mojego entuzjazmu i wielkiej ciekawości, by zagrać w to od razu kolejny raz. Zastanawiam się czy frajda w dwie osoby byłaby podobna (my graliśmy we 4). Chyba poczekam na jakąś promocję i może wtedy kupię, ale póki co z kafelkowych rozgrywek Carcassonne nie ma konkurencji. Jak widać nagrody gry roku nie muszą być wyznacznikiem do tego co jest hitem.
Obiecałam sobie, że kiedyś kupię Carcassone, bo jestem ciekawa, czy wciągnęłabym się w planszówki. Ale jak to u mnie bywa - planów wiele, a z realizacją... Cóż, bywa różnie. :D
OdpowiedzUsuńkiedyś kupowałem proste dla dzieci, ale teraz przeżywamy drugi etap fascynacji. Carcassonne proste i fajne, ale polecam też pociągi!
Usuń