I tak pomyślałem sobie, że dawno nie było nic muzycznego. Nie chciałem jednak iść utartymi schematami i fundować sobie i Wam czegoś super znanego. Znalazłem jednak kapelę z Glasgow, o której nawet sam niewiele wiem, a troszkę o nich ostatnio zrobiło się głośno, bo ogłoszono, że będzie supportować The Cure. Tym samym Robert Smith swoją decyzją wyciągnął ich chyba trochę z dołka, bo zdaje się, że myśleli o zawieszeniu działalności. Co w nich dostrzegł? Co mają muzycznie wspólnego? Gdy słucham ostatniego krążka, wydanego na jesieni ubiegłego roku, powiedziałbym, że niewiele. No chyba, że smutek, melancholię, którą kiedyś muzyka The Cure zawierała, a tu, mimo zupełnie innego instrumentarium też jest. Ale to dlatego, że to płyta dość wyjątkowa. Posłuchajcie całości np. na deezerze albo zerknijcie na fragmenty poniżej.
Napisałem, że to płyta wyjątkowa dla zespołu, bo chłopaki zrobili sesję jakby unplugged, z okrojonym, bardzo kameralnym instrumentarium. Miejsce gitar elektrycznych zajęły klasyczne, akordeon, fortepian, nawet perkusji zabrakło. To ciekawy pomysł, ale sprawia, że płyta wydaje się dość monotonna, trzeba się w nią wsłuchać. I na pewno nie w aucie, bo raczej usypia :)
Niezmienny został jedynie wokal (przypominający trochę stylem śpiewania Morriseya) z uroczym szkockim akcentem. Bo nawet okładki (bardzo charakterystyczne) dotąd były zupełnie inne.
Warto sięgnąć po ich wcześniejsze, dużo ostrzejsze i nerwowe nagrania i porównać je z tymi, dość łagodnymi piosenkami, odbiegającymi od oryginałów, ale wciąż mającymi ciekawy nastrój.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz