Chyba muszę zrobić sobie chwilkę przerwy w dawkowaniu Jacka Piekary, bo widzę, że pewne rzeczy zaczynają mnie u niego męczyć. Wciąż buszuję po tomach, które uważam za słabsze, opowiadających o początkach kariery inkwizytora Mordimera Madderdina, ale może w tym roku sięgnę jeszcze po to od czego kiedyś zaczynałem przygodę z tym bohaterem, czyli 3 książek, które powstały na początku. No i cały czas wyglądam zapowiadanego wprowadzenia w ten świat, bo opowieść o alternatywnych losach Jezusa z Nazaretu, który zszedł z krzyża, by swoich oprawców pogonić z mieczem, a potem ruszył na podbój Rzymu, to może być mocna rzecz. O ile rzeczywiście autor podejdzie do pisania serio, nie próbując tak jak ostatnimi czasy, wciąż powtarzać tych samych tekstów po raz n-ty. Tak, tak czarne płaszcze ruszają do tańca... Tak, tak, przekroczenie bram do nie-świata sprawia ból.... Itd.
No niestety. Jak się odniosło sukces, to pokusa, by trochę pozostać przy czymś wymagającym mniej wysiłku i pobawieniu się kolejnymi odsłonami tego samego, pewnie jest duża. Seria liczy już 11 tomów i wszystko wskazuje na to, że to nie koniec. I niby nie narzekam aż tak mocno, bo i czasem rozrywkę mam niezłą, ale ile można sprzedawać ten sam produkt. A już wznowienia dawnych tomów z dodatkowym nowym opowiadaniem jest chamstwem wobec dawnych czytelników. Przecież już kupili ten tytuł - to może ofiarować im go za darmo gdzieś w sieci?
Dobra, przejdźmy do kolejnego z serii tomu z wczesnymi sprawkami Mordimera. Jest już na służbie, praktykę skończył, ale jak wiemy trafił do prowincji gdzie niewiele się dzieje, chłopaka rozpiera więc ambicja i energia. Chciałby nieść ogień wiary i tropić odstępców, a tu przewracanie papierów i jakieś duperele. Łatwo więc namówić go na jakiś wyjazd i zajęcie się dochodzeniem gdzieś na własną rękę.
Przy pierwszej sprawie (znowu mamy dwa duże opowiadania albo jak kto woli dwie mini powieści) miał dużo oporów, czuł bowiem, że za prośbą jednego z braci czuje się jakiś podtekst (i jak się domyślamy słusznie), ale trochę skusiła go obietnica honorarium. Tak, tak ile by nie powtarzał, że wszystko robi dla idei, podobnie jak wielu jego konfratrów lubi życie na odpowiednim poziomie, a to kosztuje. Tym razem chodzi o szlachcica, który w szale zamordował żonę. Rajcy miejscy już szykują dla niego kaźń, ale przecież inkwizycja ma prawo sprawdzić, czy przypadkiem w sprawę nie były zamieszane jakieś ciemne moce. Za wyciągnięcie zza krat, przecież każdy by się odwdzięczył. Sprawa jednak nie okazuje się wcale taka prosta jak można by przypuszczać na początku.
Przy okazji dowiemy się ciut więcej o tzw. tajnych archiwach, w których specjalnie wybrani członkowie Świętego Oficjum badają czarną magię. Jak to mówią, trzeba wiedzieć z czym się walczy. Historia powiedziałbym raczej klasyczna, bez rewelacji.
Drugie opowiadanie zaś zaskakuje. I może niektórych wkurzyć, bo odbiega klimatem od tego co było dotąd, a można (taka jak ja) potraktować jej jako miłą odmianę. Tym razem Mordimer przyjeżdża incognito do niewielkiej górskiej mieściny w związku z pewnym donosem. Ludzi w okolicy niepokoi fakt, iż kilka wiosek opływa od lat we wszystko, plony mają wyjątkowo obfite, a wszystko udaje im się wyjątkowo. Zwykła pracowitość, ukryte gdzieś w okolicy szczątki jakiegoś świętego, promieniujące na okolice, czy jednak działalność jakiejś czarownicy, która chroni tych, wśród których zamieszkała? Oj niełatwo będzie prowadzić dochodzenie, bo inkwizytor jakby trochę zapomniał o swoich obowiązkach, z przyjemnością zatraciwszy się w gościnie u pewnej uroczej góralki. Jej wigor i zapał, na tyle spodobają się bohaterowi, że wcale nie będzie miał ochoty spieszyć się z wyjazdem. Inkwizytor, który zamiast ruszyć z gniewem na czele tłumu, by wypalić siedlisko zła, tym razem próbujący bronić przed oskarżeniami? Toż to nie ten sam Mordimer. Miłość, czy urok?
Napisałem, że klimat inny, bo po raz pierwszy zdarza się tyle humoru i to nie jakiegoś czarnego, ale takiego przaśnego, trochę pilipiukowego. Te wszystkie żartobliwe docinki na temat góralszczyzny i „uroków” jakimi mogą skusić przyjezdnych, zbójników, którzy kiedyś napali na drogach, a teraz łupią wynajmując kwatery i karmiąc w oberżach. To naprawdę fajnie się czyta. Przypomina to pierwsze opowiadania Sapkowskiego albo właśnie twórczość wspomnianego już pierwszego grafomana RP.
No niestety. Jak się odniosło sukces, to pokusa, by trochę pozostać przy czymś wymagającym mniej wysiłku i pobawieniu się kolejnymi odsłonami tego samego, pewnie jest duża. Seria liczy już 11 tomów i wszystko wskazuje na to, że to nie koniec. I niby nie narzekam aż tak mocno, bo i czasem rozrywkę mam niezłą, ale ile można sprzedawać ten sam produkt. A już wznowienia dawnych tomów z dodatkowym nowym opowiadaniem jest chamstwem wobec dawnych czytelników. Przecież już kupili ten tytuł - to może ofiarować im go za darmo gdzieś w sieci?
Dobra, przejdźmy do kolejnego z serii tomu z wczesnymi sprawkami Mordimera. Jest już na służbie, praktykę skończył, ale jak wiemy trafił do prowincji gdzie niewiele się dzieje, chłopaka rozpiera więc ambicja i energia. Chciałby nieść ogień wiary i tropić odstępców, a tu przewracanie papierów i jakieś duperele. Łatwo więc namówić go na jakiś wyjazd i zajęcie się dochodzeniem gdzieś na własną rękę.
Przy pierwszej sprawie (znowu mamy dwa duże opowiadania albo jak kto woli dwie mini powieści) miał dużo oporów, czuł bowiem, że za prośbą jednego z braci czuje się jakiś podtekst (i jak się domyślamy słusznie), ale trochę skusiła go obietnica honorarium. Tak, tak ile by nie powtarzał, że wszystko robi dla idei, podobnie jak wielu jego konfratrów lubi życie na odpowiednim poziomie, a to kosztuje. Tym razem chodzi o szlachcica, który w szale zamordował żonę. Rajcy miejscy już szykują dla niego kaźń, ale przecież inkwizycja ma prawo sprawdzić, czy przypadkiem w sprawę nie były zamieszane jakieś ciemne moce. Za wyciągnięcie zza krat, przecież każdy by się odwdzięczył. Sprawa jednak nie okazuje się wcale taka prosta jak można by przypuszczać na początku.
Przy okazji dowiemy się ciut więcej o tzw. tajnych archiwach, w których specjalnie wybrani członkowie Świętego Oficjum badają czarną magię. Jak to mówią, trzeba wiedzieć z czym się walczy. Historia powiedziałbym raczej klasyczna, bez rewelacji.
Drugie opowiadanie zaś zaskakuje. I może niektórych wkurzyć, bo odbiega klimatem od tego co było dotąd, a można (taka jak ja) potraktować jej jako miłą odmianę. Tym razem Mordimer przyjeżdża incognito do niewielkiej górskiej mieściny w związku z pewnym donosem. Ludzi w okolicy niepokoi fakt, iż kilka wiosek opływa od lat we wszystko, plony mają wyjątkowo obfite, a wszystko udaje im się wyjątkowo. Zwykła pracowitość, ukryte gdzieś w okolicy szczątki jakiegoś świętego, promieniujące na okolice, czy jednak działalność jakiejś czarownicy, która chroni tych, wśród których zamieszkała? Oj niełatwo będzie prowadzić dochodzenie, bo inkwizytor jakby trochę zapomniał o swoich obowiązkach, z przyjemnością zatraciwszy się w gościnie u pewnej uroczej góralki. Jej wigor i zapał, na tyle spodobają się bohaterowi, że wcale nie będzie miał ochoty spieszyć się z wyjazdem. Inkwizytor, który zamiast ruszyć z gniewem na czele tłumu, by wypalić siedlisko zła, tym razem próbujący bronić przed oskarżeniami? Toż to nie ten sam Mordimer. Miłość, czy urok?
Napisałem, że klimat inny, bo po raz pierwszy zdarza się tyle humoru i to nie jakiegoś czarnego, ale takiego przaśnego, trochę pilipiukowego. Te wszystkie żartobliwe docinki na temat góralszczyzny i „uroków” jakimi mogą skusić przyjezdnych, zbójników, którzy kiedyś napali na drogach, a teraz łupią wynajmując kwatery i karmiąc w oberżach. To naprawdę fajnie się czyta. Przypomina to pierwsze opowiadania Sapkowskiego albo właśnie twórczość wspomnianego już pierwszego grafomana RP.
Całość nie jest zła, trzyma poziom poprzednich kilku tomów, choć nie ukrywam, że
podobnie jak większość fanów Jacka Piekary wolałbym przeczytać
coś ciut bardziej rozbudowanego i poważniejszego.
Zapoznanie się z twórczością tego autora jeszcze przede mną ;)
OdpowiedzUsuńBookeaterreality