środa, 4 stycznia 2012

Stosik nr 8 czyli zdobycze biblioteczne i znów parę wspomnień muzycznych

Obiecywałem konkurs na początku nowego roku to i słowa dotrzymuję. A do wygrania tym razem będzie książka już przez mnie recenzowana czyli autobiografia Beara Gryllsa (podziękowania za egzemplarz dla wydawnictwa PASCAL). Co trzeba zrobić by wygrać? Ano nic specjalnie wielkiego - wystarczy pod tym postem opisać jakieś szalone wspomnienie ze swojej podróży i wyrazić chęć zdobycia książki. Nie musi być ekstremalnie, ale może macie jakieś swoje przygody, które dziś wspominacie już tylko z uśmiechem, nawet gdy w tamtej chwili do śmiechu Wam nie było (np. moja mama do dziś wspomina jak późną wiosną przechodziliśmy przez przełęcz Zawrat, a ponieważ zaczął padać śnieg i łańcuchy były piekielnie zimne to kazałem jej na ręce założyć skarpetki)...
Macie pełną dowolność. Czas - 7 dni czyli do 11 stycznia. No i przypominam jeżeli ktoś pisze anonimowo by zostawiał e-mail!
A przy okazji konkursu tradycyjnie kilka słów o najnowszych zdobyczach i parę wspominek muzycznych. 
Oddając pozycje do bibliotek obiecywałem sobie, że nie będę nic pożyczał, no może najwyżej po jednym ezgemplarzu... Masz ci los - jak tu dotrzymać takiej obietnicy, jak człowiek wchodzi między półki i wciąz znajduje tytuły i autorów, którzy kuszą? A więc do czytania Pamuk, Mc Ewan i Magda Tulli. Może niekoniecznie najbardziej znane tytuły (może coś doradzicie na przyszłość?), ale z każdym z nich to pierwsze spotkanie.
Jeszcze od Znaku prezent pod choinkę to Llosa, gdzieś na przewalankach zdobyty Jagielski, a od kumpla ostatnia nieczytana książka Ciszewskiego. Aż oczy się cieszą. Teraz tylko parę tygodni wolnego na samo czytanie :)))
A wspomnienia dwa bałkańskie i dwa polskie, ciekaw jestem czy z czymś Wam się skojarzą...

26 komentarzy:

  1. Pierwsza myśl, jaka przychodzi mi do głowy, jeśli chodzi o ekstremalną wyprawę, to rejs po Mazurach z naszą, roczną wtedy Anią. Dziecina ledwo nauczyła się chodzić, więc łódka o niewielkich rozmiarach nie była dla niej atrakcyjnym miejscem. Poza tym gotowanie dla niej mleczka i dziecięcych posiłków,kiedy nie ma bieżącej wody, było dla mnie nie lada wyczynem. Kąpanie w jeziorze akurat dziecku nie przeszkadzało. Najgorsze było, kiedy mama ciągle trzymała za rękę! Przecież roczniak musi wszędzie iść sam! Po 14 dniach na Mazurach stwierdziliśmy, że fajnie by było wstąpić do Wilna i zrobić sobie objazdówkę po Pomorzu. Jeszcze przez 5 dni plątaliśmy się po północy kraju, z naszym rocznym dzieckiem w aucie. Z pieluszkami, obiadkami i ubrankami na zmianę, nocując co noc w innym mieście i wypakowując to wszystko i pakując z powrotem. A najlepsze jest to, że Ania w ogóle nie marudziła :)Ale najszczęśliwsza była, gdy mogła w końcu sobie POCHODZIĆ! Było nieco hardcorowo wtedy...ale teraz wspominamy to jako wyjazd życia:) My z mężem, bo Ania nic już z tego nie pamięta...a szkoda :)

    OdpowiedzUsuń
  2. W tamtym roku byłam z rodzicami na Krymie. Pewnego dnia postanowiliśmy pojechać nad wodospad "Dżur Dżur". Była piękna pogoda, słoneczko świeciło więc wszyscy byli ubrani w podkoszulki i krótkie spodenki. Idziemy, idziemy,a nagle coś spadło mi na ramię, zignorowałam to, i po chwili znowu myslę sobie kurcze co to ma być? I nagle z nieba runął grad wielkości piłeczek ping-pongowych. Wszyscy wiszczą chowają się pod skały, modlą(!) a tylko ja i mój brat stoimy na środku łapiemy ten grad i śmiejemy się jak ostatnie głupki ;)
    ps. jak się oberwie takim gradem to kurczę nieźle boli :)

    OdpowiedzUsuń
  3. wiedziałem że mogę na Was liczyć, już po tych dwóch historiach widzę że będzie ciekawie :) Dzięki!

    OdpowiedzUsuń
  4. Anegdot z podróży to ja raczej nie mam, albo sobie akurat nie przypominam, więc tylko o książkach słówko. Pamuka czytałam "Śnieg" i "Biały zamek", ta pierwsza bardziej mi się podobała. Spróbowałam noblisty i nie żałuję, ale nie czuję potrzeby przeczytania jego całego dorobku. McEvana to chyba jest "Pokuta", nie czytałam, ale film na podstawie mi się nie podobał, smętny taki był. Zaś Tulli mnie mulli. Kiedyś próbowałam coś jej pióra.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  5. świetny stos, miłego czytania !

    OdpowiedzUsuń
  6. Przypominam sobie jak w drodze na Rysy, tuż za Bulą pod Rysami na początku łańcuchów złapała nas potężna burza z piorunami, gradem i wszystkim co najgorsze... Dosłownie ze strachu narobiłam prawie w gacie... Oczywiście szybko wycofaliśmy się ze strefy z łańcuchami, coby nas przypadkiem coś nie trafiło. Siedzę sobie zmoknięta jak kura, w jakiejś dziurze między skałami i obserwuje trasę w górę i wtem widzę coś, co dosłownie zjeżyło mi włos na głowie... Pani w adidaskach, przy tych wszystkich anomaliach pogodowych, trzymając się jedną ręką łańcucha, drugą otwiera parasol (może stwierdziła, że weźmie całą burzę na klatę?). Dzięki Bogu, nikomu nic się nie stało, ale ludzka bezmyślność mnie rozbraja (Ta Pani nie była jedyną, która kontynuowała wspinaczkę po łańcuchach, podczas gdy wokoło waliły pioruny). Historia nie do końca moja, ale strachu przy okazji najadłam się sporo ;)

    Pozdrawiam! ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. Mi jako pierwsze wspomnienie przypomina się mała wycieczka do Ojcowa. Wraz z moją dziewczyną, pojechaliśmy w te malownicze okolice naszym samochodem. Żeby wiedzieć jak jechać spisałem nazwy miejscowości, na które mam się kierować i z pomocą mojej ukochanej pasażerki dotarliśmy na miejsce. Przeszliśmy odcinek żółtego szlaku docierając do mini-miasteczka, gdzie zjedliśmy obiad. Spojrzeliśmy na mapę, aby wiedzieć jak wrócić do samochodu innym szlakiem, niestety mapa ogarniała tak ogromny teren że nie byliśmy w stanie nawet domyśleć się w którym miejscu jesteśmy. Wracanie tym samym szlakiem było bezsensu, chcieliśmy dotrzeć inną drogą... więc wyciągnąłem samochodową nawigację gps... Zabawnie to wyglądało, mijaliśmy turystów w butach trekkingowych, z kijkami do nordic walkingu i mapami, a my szliśmy dumnie, wiernie wsłuchując się w syntezator głosu Ivona, z nawigacji, który prowadził nas na miejsce. Szliśmy drogą i co jakiś czas zerkałem na ekran gps czy aby dobrze nas kieruje, ponieważ orientacyjnie wiedziałem mniej więcej gdzie zostawiliśmy samochód. W wielu sytuacjach gps nie doprowadza do celu, nas jednak poprowadził, nawet w terenie. O ile na drodze sprawnie dotarliśmy na miejsce bez nawigacji, tak podczas wędrówki bardzo nam się przydała :)

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  8. Nasza ekstremalna podróz to zdecydowanie Lwów, wysiedliśmy z mężem nad ranem ok 5. z autobusu, cudem znaleźliśmy zarezerwowany przez internet pokój, w domu teoretycznie polskiej rodziny... przywital nas pan w bardzo intensywnie zielonych dresach jak u nas z lat 90-tych i na migi wytłumaczył gdzie mamy iść, w mieszkaniu czekała na nas babcia leżąca, w zagraconym łóżku, taka co to dzieci mogłaby staraszyć...to był koszmar....hmmm w domu istny sajgon, wszędzie koty, stare tramwaje pod oknem...wytrzymaliśmy do 8.30. Potem cudem z przewodnikiem udąło nam się znaleźć przypadkiem mieszakanie u babci tym razem NAPRAWDĘ Polki, która ukrywała nas przed swoimi dziećmi, które nie wiedziały, że wynajmuje komus pokoje, szykowała nam obiady na śniadanie-podobno tam się tak je i wskakiwała do pokoju o 8 rano pytając dlaczego jeszcze śpimy...w końcu mamy zwiedzać :) Pobyt genialny i niesamowity wraz z oświadczynami mojego przyszłego męża :) Powrót oczywiście równiez z przygodani, bo okazało się, że tramwaje w tym mieście nie jeżdżą przed 8 rano, busy do granicy nie mają rozkładu, terminal na granicy się popsuł, temperatura osiągneła 30 stopni a na nas czekał w Przemyślu tylko jeden jedyny pociąg nam pasujący....Wsiedliśmy w ostaniej chwili. Wyjazd jedyny taki.

    OdpowiedzUsuń
  9. Szalone, nie szalone, ale na pewno zapamiętałem je na długo :). Kilka lat temu pojechałem z synem sam na wakacje, żona nie dostała urlopu. W piątkowe popołudnie wybraliśmy się z małym mistrzem odebrać mamę z dworca autobusowego w Nowym Targu. Trasa ze Szczawnicy zajęła nam sporo ponad godzinę, nie spieszyłem się, rozglądaliśmy się i podziwialiśmy widoki. Do Szczawnicy dojechaliśmy z powrotem już dość późno, ale na szczęście było jeszcze jasno. Gdy wysiedliśmy z samochodu, maluch pobiegł za dom, a my wyjmowaliśmy torbę żony i zakupy z samochodu. Po chwili dobiegł nas dziki okrzyk syna i wybiegł on zza rogu cały we krwi. Lało się z niego jak to mawiają jak z "zarzynanego wieprzka", cała głowa czerwona. Po zakończonych fiaskiem próbach zatamowania lejącej się krwi i szybkiej konsultacji z miejscowymi okazało się, że konieczna będzie kolejna podróż do Nowego Targu. Tym razem ustanowiłem chyba rekord trasy, nawet kolega który mieszka w Szczawnicy nie mógł wyjść z podziwu, że dojechałem w niecałe 35 minut. W szpitalu okazało się, że przyczyną całego zamieszania była niewielka ranka na czole, a młody był ogromnie zadowolony pokazując później dziadkom rentgenowskie wakacyjne zdjęcie czaszki :)

    OdpowiedzUsuń
  10. Nie wiem, czy to takie szalone, ale na pewno maratońskie wspomnienie: wakacje z plecakiem, Świnoujście nam się znudziło, więc wsiadamy do pociągu do Zakopanego. Po kilkunastu godzinach jesteśmy na miejscu i marzy nam się nocleg nad Morskim Okiem. No to do autobusiku, potem podejście z coraz cięższymi plecakami do Morskiego Oka (na miejsce na wozie konnym szkoda nam było pieniędzy, jak to studentom). Na miejscu zaś okazuje się, że w schroniskach (są dwa) brak miejsc! Chłopak cudem ubłagał kawałek podestu na półpiętrze, nie szkodziło, że łazili nam po nogach, grunt że się leżało. A rankiem wyprawa na Rysy, kilka godzin w górę, picie wody ze strumyka, powrót, dwugodzinne zejście w dół, jazda do Zakopanego, pociąg do Kielc, dojechaliśmy z chłopakiem do naszego wspólnego kolegi i tam jak się glebnęłam na materac, to przespałam ciągiem chyba cały dzień, a po obudzeniu wszywałam z powrotem wyprute żyły.

    Poproszę książkę, teraz wolę czytać o takich maratonach niż je uskuteczniać :)

    OdpowiedzUsuń
  11. Jako Kozica Górska ;) nie wyobrażam sobie zejścia zimą przez Zawrat, ale to skojarzyło mi się z pewną sytuacją, o której lepiej byłoby zapomnieć - niestety pamięć nie zawsze chce być ulotna.
    Dwa lata temu postanowiliśmy wyjechać na narty - był to mój pierwszy i ostatni taki wypad. Szusujemy sobie pięknie aż tu ups! zachciało mi się do toalety, a że ów cud natury daleko od stoku a potrzeba nagli postanowiłam skorzystać z osłony kępy przybrzeżnych gęstych krzaczorów położonych w połowie stoku! Aby było szybciej zsunęłam spodnie i nie zdejmując nart przystąpiłam do zadania. Niestety usadowiłam się plecami w dół stoku i zanim się zorientowałam narty znalazły sobie ścieżkę na główną arterię. Próbowałam hamować rękami - nic, pługiem - spróbujcie zrobić pług kucając i jadąc tyłem z opuszczonymi spodniami! Tego co działo się dalej nie wypada nawet opisywać! Stok pełen ludzi a ja z gołym tyłkiem sunę w dół. Gdy w końcu zjechałam (nie, nie udało mi się wyhamować!) mąż pomógł mi się pozbierać, ubrać, wpakował mnie do samochodu i pojechaliśmy na pogotowie aby opatrzono moje zdarte do krwi cztery litery. Mógłby to być koniec tej historii, ale niestety... Z pupą wielką jak meksykanka czekałam przed pogotowiem, aż mąż podjedzie po mnie samochodem gdy stałam się światkiem rozmowy dwóch dobrych znajomych. Wyglądała ona mniej więcej tak:
    - Cześć Tomek, ojej (takie wiecie "ojej" w wersji macho), co ci się stało?
    - Złamałem rękę na nartach.
    - Ty? Instruktor narciarstwa??
    - Wyobraź sobie, że jadę sobie pięknie aż tu nagle zza krzaków wprost przede mnie wyjeżdża kobieta ze spodniami opuszczonymi do kostek...

    Tak jakoś nagle zaczęło mi się dłużyć i postanowiłam poszukać parkingu.

    OdpowiedzUsuń
  12. piękne te historie :) a przy ostattniej czytając płakałem ze śmiechu. Wielkie dzięki! za takie wspomnienia to chętnie bym i kilka książek rozlosował...

    OdpowiedzUsuń
  13. Moja największa przygoda której nigdy nie zapomnę to wakacje na Ukrainie. Cały pobyt tam, to była wielka przygoda. Wybraliśmy się tam z mężem nie znając języka (wszędzie cyrylica)a po angielsku nikt tam nie gadał. Odessa, piękne miasto pełne kontrastów. Można sobie kupić kwas chlebowy prosto z beczkowozu, przez miasto pomykają stare moskwicze (nie wiem czy tak to się pisze) obok najnowszych modeli jaguara. Tani alkohol, tanie papierosy (ok 3 zł paczka jak a nasze), pan z butelką wina smacznie śpiący pod drzewem w rowie te i wiele innych zadziwiających widoków. W miejscu gdzie wynajęliśmy domek nad Morzem Czarnym właściciel miał być Polakiem, był Ormianinem, w pokoju mieliśmy myszy, u sąsiadki kupowaliśmy wino wprost z pięciolitrowego baniaczka oraz smakowite suszone rybki. Och i wiele wiele by jeszcze opowiadać. Polecam każdemu by choć raz wybrał się na Ukrainę bo to niezapomniana przygoda.

    OdpowiedzUsuń
  14. Och chętnie przygarnęłabym książkę, ale moje życie jest tak nudne, że nie miałam żadnych przygód :( (co najwyżej podczas zabaw będąc dzieckiem).

    anK to najlepsza historia o jakiej słyszałam (czytałam) aż musiałam się podzielić z domownikami :)

    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  15. eee na pewno nie jest tak źle. Każdy z nas ma różne śmieszne historie - przecież to nawet w domu może się przydarzyć :) tu nie ma konkursu na najbardziej ekstremalne zdarzenie - i tak pewnie zrobię losowanie aby nikt nei czuł się pokrzywdzony w ocenie, choć masz rację, że pewne historie zasługują to na jakieś wyróżnienie :)

    OdpowiedzUsuń
  16. Mój mąż ogląda wszystkie odcinki przygód tego faceta :).
    Super by było jakbym to ja wygrała tą książkę :).

    Co do przygód to jakiś ekstremalnych nie mam.
    Raczej spokojna ze mnie dziewczyna ale parę historii, które wspominam mam.

    Pamiętam jak jechałam do koleżanki do Ząbkowic Śląskich przez Wrocław, a że jechałam pierwszy raz, to byłam trochę zestresowana czy dobrze wysiądę. Wysiadłam na dobrej stacji, bo we Wrocławiu ale ze złej strony peronu. Był to ostatni peron, a raczej murek i nie było żadnego przejścia na stację. Do tego jechałam w spódnicy z wielkim plecakiem na plecach i schodząc z murku prawie bym się wywaliła ... źle obliczyłam szerokość kroku hihi.

    Inna historia, jak byłam pod namiotami, to obudziłam się w nocy cała mokra, a dwie koleżanki spały we wodzie (że też się nie obudziły). Okazało się, że przemókł nam cały namiot. Później spaliśmy w 20 w jednym namiocie jak śledzie hihi.

    Kiedyś podjeżdżałam z koleżanką autem pod górkę (maluchem, ona kierowała) aż tu nagle wszystko przestało działać i auto zaczęło toczyć się w dół. W tym momencie koleżanka zabawiła się we Flinstonów, otworzyła drzwi i chciała hamować nogą haha. Na szczęście była to boczna droga i zatrzymałyśmy się na płocie ale dużych szkód nie było. Oj ale wtedy nam nie było do śmiechu.

    OdpowiedzUsuń
  17. Działo się to w czasach, kiedy buty były na kartki! "Odstałam" w kolejce moje nowiutkie buty do górskich wędrówek i miały one swój debiut podczas wędrówek zakopiańskich. Objuczeni(panie przodem, panowie w tyle) ciężkimi plecakami wyruszyliśmy w drogę do schroniska Ornak, w świetnych humorach i przy pieknej złoto-jesiennej pogodzie. Po 20-tu minutach marszu zaczęło rzęsiście lać i mój nowiutki prawy bucik po prostu zaczął się rozklejać. Nagle zrobiło się ciemno i zimno, nasi panowie gdzieś zniknęli i nagle... wyraźnie usłyszałyśmy głośny pomruk niedźwiedzia w pobliżu! Z kłapiącą podeszwą i przemoknętym brezentowym plecakiem dobiegłam do schroniska niemal w dwadzieścia minut, co zważając na długość trasy pozostaje do dzisiaj moim życiowym rekordem. A misiek? Okazało się potem, że ten misiek regularnie rozpracowywał pozostawione przez turystów przed schroniskiem plecaki z prowiantem oraz schroniskowe śmietniki. Oj, koleżeństwo jescze dlugo obśmiewało się z moich butów ( na zmianę miałam tylko tenisówki) i porykiwało dla zgrywy niedżwiedzim głosem...
    Zatem - chętnie książczynę przygarnę, poczytam i porównam z serialem!

    OdpowiedzUsuń
  18. Byłabym paskudna twierdząc, że słyszałam już jedną z tych historii opowiedzianą jako anegdotę lub dowcip podczas imprezy, więc po prostu życzę wszystkim powodzenia :) Książkę już mam, więc się nie zgłaszam, chociaż przyznam, że zadanie konkursowe budzi wiele ciekawych wspomnień ^^

    OdpowiedzUsuń
  19. cóż - nie mam zamiaru sprawdzać autentyczności tych opowieści - każdy przed własnym sumieniem za siebie odpowiada i najwyżej robi sobie wiochę prze innymi, prawda? Prosiłem o osobiste historie aby trochę urozmaicić typowe zgłoszenia typu: ja też...

    OdpowiedzUsuń
  20. Kirgistan, wysiadamy w Naryniu, czwarta po południu. Podchodzi do nas paru meneli, chcą dzjengi. Najbardziej namolny jest chyba w naszym wieku, freak z kolorową parasolką, obok kilku kumpli, mętne oczy, widać, że niedopici. Nas trzech i dziewczyna, w powietrzu czuć kłopoty. Wchodzimy na opustoszały dworzec, o hotelu nikt tam nie słyszał od czasów, gdy tow. Frunze wrócił do ojczyzny w pociągu pancernym wprowadzać tu komunizm. Trudno, decydujemy się nocować w poczekalni dworca. Pani sprzątaczka zamyka drzwi na klucz i po chwili słychać tłuczone szkło, a do środka wpada pierwszy kamień, a zaraz po nim kolejny. Zaczyna się polowanie, ale to nie my jesteśmy myśliwymi. Szykuje się masakra, do rana zrobią z nas kumys. Całe szczęście, że pani sprzątaczka była poczciwą kobieciną, która nie czekały na dalszy bieg wydarzeń, tylko poszła po milicjanta i razem zaprowadzili nas do baraku za dworcem, w którym nasza dobrodziejka mieszkała z mężem i szóstką dzieci. Daliśmy pani sprzątaczce jakieś pieniądze, które po chwili zabrał mąż, bo po takiej przysłudze należało wypić z naszym milicjantem. Warunki w jakich żyli ci ludzie były straszne, dwie ciasne izby, w kołysce małe dziecko, w czwórkę zajęliśmy prawie całą podłogę. Wieczorem wyszliśmy zakurit z synami, nastolatkami. Jak żyją? Jak jest okazja, to się napiją, z kimś się pobiją, wtedy czas szybko zleci. Miłość do alkoholu i związana z nią przemoc, które przekazali Kirgizom Rosjanie, były tak powszechne, że nawet nas przyzwyczajonych do takich widoków wiele rzeczy szokowało. Następnego dnia rano wsiedliśmy do autobusu, przekonani, że następną noc prześpimy już w Chinach. Nawet nie przypuszczaliśmy, jak bardzo się mylimy i że przyjdzie nam koczować w Kirgizji jeszcze dwa tygodnie... Salam, m.

    OdpowiedzUsuń
  21. Widzę, że każdy kto ląduje na Ukrainie ma niezłe przygody. Ja też miałam niezłą we Lwowie :) I wydawało mi się, że dam radę. Mapę, a raczej plan miasta zakupiłam, czytać umiałam :) Ale...

    Przekroczenie granicy, to jakby przeniesienie do innego świata :) Drogi, budynki, samochody - trzeba to zobaczyć :) No więc jedziemy sobie autokarem (jedziemy, bo było nas dwoje) i uprzejmy pan kierowca zatrzymał się gdzieś w pobliżu centrum. Wysiedliśmy, bo sporo osób wysiadało, ale uświadomiliśmy sobie, że nie wiemy, gdzie ten ich dworzec jest i jak później tam trafimy. No więc wsiedliśmy ponownie do autobusu. I jedziemy sobie kolejne pół godziny. Tablicę Lwów dawno minęliśmy, pola, łąki, lasy... Trochę się zdziwiliśmy. Koniec końców udało nam się dotrzeć. Dworzec ogromny, czytać umieliśmy, ale dogadać się było ciężko. W końcu dowiedzieliśmy się kiedy odjeżdżają autobusy do Przemyśla i wyruszyliśmy na podbój! Hmmm zajęło nam to jakieś 30 m. Dokładnie tyle żeby wyjść na zewnątrz i dotrzeć do pierwszego stanowiska (a było ich mnóstwo)... Tabliczek żadnych, o rozkładach jazdy nie ma w ogóle mowy. Zobaczyliśmy busik z napisem "w cientr", to pakujemy się, chcemy kupić bilety, a pan kierowca mówi, że on w żaden cientr nie jedzie! No to czekamy na kolejny, jakiś przyjeżdża, wszyscy wysiadają - "koniec trasy"... I tak całą godzinę. W sumie to praktycznie zwątpiliśmy czy uda nam się gdziekolwiek pojechać i coś zobaczyć. Poszliśmy do holu dworca i pogodziliśmy z faktem, że czekamy na pierwszy autobus do domu :/ Trochę tak posiedzieliśmy i postanowiliśmy jeszcze raz spróbować. Tym razem chyba ktoś na górze nad nami czuwał, gdyż z jednego z autobusów wysiadła jedyna osoba, którą znam we Lwowie :) Dzięki temu udało nam się zwiedzić niestandardowo Lwów :) Doszłam też do wniosku, że moim planem miasta mogłabym się co najwyżej powachlować, bo nie uświadczysz tam, żadnej tabliczki z nazwą ulicy czy nawet informacją, co to za budynek jest. Ale przecież tam nic nie jest normalne :) Wieczorem dotarliśmy na dworzec, zakupiliśmy bilety, poszliśmy na stanowisko i... nic. Autobus nie przyjechał. Okazało się, że kierowca wcale nie musi zajeżdżać na dworzec jeśli uzna, że ma wystarczającą ilość pasażerów. No więc czekamy kolejne 2 godziny na następny i... też nie przyjechał. Dopiero o 22 udało nam się wsiąść do autobusu, gdyż ten odjeżdżał z samego Lwowa... Do Przemyśla dojechaliśmy dopiero o 3 nad ranem, bo czekało nas jeszcze stanie w kolejce na granicy oraz rewizja osobista i rewizja autobusu... A to tylko 100km...

    OdpowiedzUsuń
  22. Lwów jest faktycznie fajny i specyficzny. Do dziś nie wiem, czemu jak zaprowadziliśmy znajomych z Polski do hotelu Arena (takiego za dolara), to prędzej uciekali z niego niż weszli:) (m)

    OdpowiedzUsuń
  23. Gdy Ślubny przez kilka lat był kapitanem Zawiszy Czarnego i ja razem z nim pływałam po morzach; Śródziemnym, Północnym, po Bałtyku.
    Kiedyś swój dwutygodniowy rejs zaczynałam na Gibraltarze.Ładnie brzmi, ale dojazd tam był koszmarem. Organizator rejsu dojazd zorganizował po taniości;-)
    Stary autobus, nie wiem jak wypuszczono go przez granice,dwaj kierowcy, którzy poza językiem polskim nie znali innego.
    Jechaliśmy ponad 35 godzin, skończyło się nam zabrane ze sobą jedzenie, byliśmy brudni i nerwowi. Nawet gazety i książki nie cieszyły sie juz powodzeniem;-(
    Oczywiście z głodu nikt nie słabł, ale osłabiała nas niemoc kierowców.Autobus psuł się co kilkadziesiąt kilometrów. Kierowcy bez pieniędzy nie mogli go naprawić, jakieś pasy robili ze skórzanej torby. Cięli ją nożyczkami do paznokci...
    Zlitowali się nad nami Francuzi w jakiejś małej mieścinie i prowizorycznie autobus naprawili.
    Poruszaliśmy się w żółwim tempie, na autostradzie wszyscy na nas trąbili i uśmiechali się...
    Bardzo spóźnieni przyjechaliśmy na Gibraltar. Niestety nie zdążyłam go zwiedzić, bo kilka godzin po przyjeździe wypływaliśmy z portu. Zaczęła się cudowna część rejsu,popłynęliśmy do Londynu... ale to już inna bajka;-)
    Oczywiście książkę przeczytałabym ;-)

    OdpowiedzUsuń
  24. Mapy...każdy wie, że lepiej chodzić po górach z jak najbardziej aktualnymi i wydawało Nam się, że mamy dość aktualną 3 letnią mapę Pienin. Miał być krótki szlak, nieco skrócona trasa bo dzień krótki na ostatni dzień wyjazdu, zaczynał prószyć śnieg ( w końcu koniec listopada) i idziemy, zerkamy na mapę...Szlak stawał się coraz mniej oznakowany a w końcu w ogóle...kompasu brak, nawigacja była, włączyliśmy- cały czas szukało zasięgu- mniej więcej wiedzieliśmy gdzie jesteśmy ale nie do końca i zamiast w takim przypadku wrócić tą samą drogą...znaleźliśmy stróżkę wody, pewnie spływa do jakiegoś potoku...owszem spływała do potoku w takim niewielkim wąwoziku a na koniec spora kaskada...oczywiście wyszliśmy z tego przed nocą ale jednak rada, że jak się zgubisz idź z prądem rzeki zamieniłabym na "wróć się póki czas". Dlatego oglądam co jakiś czas Beara może kiedyś jakaś jego rada mi się przyda i dlatego chętnie przeczytam książkę:)

    OdpowiedzUsuń
  25. Przynadziei, piszę teraz, bo ten dodatkowy komentarz już nie będzie wliczany w losowanie... a nie chciałabym być posądzona o celowe komentowanie w celu zwiększenia liczby głosów...

    W domu to ja jak najbardziej miewam przygody i to wręcz niemożliwe!
    1.
    Mieszkając w Chorzowie w kawalerce, w pokoju mieściła się wersalka, szklana ława, fotele i regał, przy czym między wersalką a ławą było tylko tyle miejsca, by się z nogi mieściły, fotel stał tak, że nie było już miejsca ani przed nim, ani za nim - trzeba było siedzieć po turecku. Któregoś ranka zaraz przed pobudką śniło mi się coś strasznego i ... spadłam z wersalki... tak niefortunnie, że ręce zostały mi z tyłu. Nie potrafiłam się wydostać - ławy nie miałam gdzie przesunąć, rękami nie mogłam się podeprzeć i już miałam najczarniejsze myśli. Wiedziałam, że M przyjdzie dopiero po 17.00 i ta myśl mnie przerażała. Nie wiedziałam co zrobić, a przecież musiałam iść do pracy! Na szczęście po ponad 20 minutach udało mi się wyczołgać do przodu co wcale nie było łatwe bez rąk i na ograniczonym metrażu...
    2.
    W nowym mieszkaniu, w nowym mieście, po kilku miesiącach od przeprowadzki wreszcie zrobiliśmy sobie sypialnię - ogromne wysokie łóżko było dla mnie cudem po kilku latach spędzonych na wersalce. Mój M. z wielkiej radości, gdy sypialnia była gotowa postanowił wypastować podłogę. Gdy zadzwonił telefon (na szafce nocnej w sypialni) puściłam się biegiem odebrać. I co? Historia lubi się powtarzać... tym razem ślizgiem wpadłam pod łóżko. Łóżko ma 2 m szerokości, więc jak M. usłyszał huk nie wiedział gdzie szukać, bo nie było mnie widać!

    OdpowiedzUsuń
  26. ładne... no i co mam zrobić? Czemu nie chciałaś takich fajnych historii wrzucić wczesniej? aż żal. Pozdrawiam i mam nadzieję, że następnym razem dasz się namówić na udział w konkursie - zasady nie byly tu ostre i spokojnie mogłaś wrzucać posta wcześniej

    OdpowiedzUsuń