Ostatnie podsumowanie tego roku i to właśnie ono najbardziej mnie cieszy. O ile bowiem w tym kończącym się szóstym roku blogowania zmniejszyła się liczba wpisów na temat muzyki, pojawiło się sporo teatralnych, to jeżeli chodzi o lektury to był bardzo dobry rok. I nie mówię tu wcale o ilości (133 - było trochę więcej, ale nie o wszystkich jeszcze pisałem), ale wśród tych stosów trafiło mi się naprawdę sporo bardzo dobrych tytułów. Cały czas rośnie pula książek do recenzji i wydawców, chętnych do współpracy, i choć staram się trochę ograniczać, robić selekcję, to mam przecież z tego nie tylko stres (na widok stosów), ale i frajdę. Wszystkim, którzy podsuwali mi różne tytuły (szczególnie klubom DKK), dawali rekomendacje, kusili na różne sposoby - po prostu wielkie dzięki.
Trudno mój wpis nazwać podsumowaniem wydawniczego roku, bo przecież czytam mnóstwo staroci, wcale nie przejmując się tym czy jestem "na bieżąco". Ale jeżeli jesteście ciekawi: oto moje osobiste podsumowanie i wybór tego co najciekawsze dla mnie w tym roku.
sobota, 31 grudnia 2016
piątek, 30 grudnia 2016
Gorzka czekolada i inne opowiadania o ważnych sprawach, czyli warto mieć kierunkowskazy
Minęło 15 lat i choć może i sama nazwę Fundacji ABCXXI nie wszyscy kojarzą, to chyba nie ma nikogo, kto by nie słyszał o jej działaniach, np. akcji Cała Polska czyta dzieciom. A ja nawet pamiętam pierwsze działania Pani Koźmińskiej, bo byłem na konferencji Jak Kochać Dziecko, gdzie jej fundacja miała źródło.
Swój jubileusz Fundacja świętuje dość wyjątkowo, bo do listy różnych wartościowych książek, które zwykle poleca dla dzieci i młodzieży, dokłada wraz z wydawnictwem Prószyński kolejną. I to bardzo dobrą. I mądrą!
W dzisiejszych czasach bardzo potrzeba nam właśnie takich pozycji. No, owszem niech tam sobie królują na listach bestselerów różne mapy, książki edukacyjne o cipkach, siusiakach, o tym co pod ziemią, pod wodą itp. I o kupie też. Ale kurcze, coraz bardziej te dzieciaki i młodzież zagubione są nie tyle w świecie wiedzy, co raczej w świecie wartości. Nie rozumieją elementarnych pojęć, skupieni są często na czubku własnego nosa, brak im empatii, a rodzice i nauczyciele, zagonieni w zapewnianiu innych potrzeb dziecka, nie mają czasu na to by o tym rozmawiać, by tego uczyć. A wielka szkoda.
Tak książeczka może być świetną pomocą do takich rozmów. Sześciu autorów (w tym Andrzej Maleszka) w 15 opowiadaniach o wartościach.
czwartek, 29 grudnia 2016
Obejrzane 2016, czyli Ave Cezar, Alicja i Barany
Czas podsumowań. Przeglądam różne rankingi u innych, porównuję i widzę, że jednak dużo zależy od tego jaki kto gatunek preferuje. Przecież, jeżeli ktoś nastawia się jedynie na kino niekomercyjne, to wiadomo, że nie zachwycą go nawet najlepsze afekty, czy akcja, a nawet film dla dzieci. A ja oglądam tak różne rzeczy, w sumie chyba nawet więcej tytułów starszych, niż nowości, że nawet nie mam zamiaru bawić się w jakieś the best of. Potraktujcie to po prostu jako małe rekomendacje. I tytuły, które wpisałem w nagłówek notki, wybrałem jedynie dla żartu, żeby pokazać jak różne gatunki oglądam.
Notek filmowych w tym roku było 153, więc sporo, ale chyba były lepsze lata (podsumowania do odnalezienia zawsze w końcówce grudnia każdego roku, a cały spis na końcu dzisiejszego wpisu). Od rzeczy, które oglądałem na festiwalach i pokazach, niejednokrotnie niewiele wiedząc i potem przezywając zachwyty lub rozczarowania, przez tytuły głośne nagradzane lub po prostu popularne (nieszczęsne 50 twarzy Greya), rozrywkowe jak choćby 7 wspaniałych, aż po wbijające w fotel jak Syn Szawła. Co zostało w głowie, co warto wyróżnić?
Wśród familijnych wielkich rewelacji nie było - dobrze bawiłem się na Łotr 1, czy Alicji, ale chyba największą frajdę sprawił Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć - wizualnie bardzo dobry, ale dający też szansę na ciekawą, zupełnie nową odsłonę świata Potterowskiego.
Komedie...
Notek filmowych w tym roku było 153, więc sporo, ale chyba były lepsze lata (podsumowania do odnalezienia zawsze w końcówce grudnia każdego roku, a cały spis na końcu dzisiejszego wpisu). Od rzeczy, które oglądałem na festiwalach i pokazach, niejednokrotnie niewiele wiedząc i potem przezywając zachwyty lub rozczarowania, przez tytuły głośne nagradzane lub po prostu popularne (nieszczęsne 50 twarzy Greya), rozrywkowe jak choćby 7 wspaniałych, aż po wbijające w fotel jak Syn Szawła. Co zostało w głowie, co warto wyróżnić?
Wśród familijnych wielkich rewelacji nie było - dobrze bawiłem się na Łotr 1, czy Alicji, ale chyba największą frajdę sprawił Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć - wizualnie bardzo dobry, ale dający też szansę na ciekawą, zupełnie nową odsłonę świata Potterowskiego.
Komedie...
środa, 28 grudnia 2016
Pasażerowie, czyli miłość na tonącym statku
Rany, jakie to było chwilami słabe. I rany, jaki mi się to podobało. To znaczy nie w sensie zachwytu nad grą aktorską, jakąś genialną reżyserią, czy broń Boże scenariuszem. Zdarzają się jednak rzeczy trochę kiczowate, słabe, a mimo to urokliwe, zabawne, oryginalne i bawimy się na nich doskonale. Tak właśnie miałem z Pasażerami. Gdyby tak pozostawić pierwszą godzinę obrazu i potem poprowadzić historię w inną stronę, być może nawet uznałbym to za hit, który koniecznie trzeba zobaczyć. Ale i tak będę Was do tego namawiał.
Mieliśmy już bowiem różne warianty dość infantylnych romansideł, w których obsadza się jakieś sympatyczne gwiazdki, ale kosmos? No, ja nie kojarzę. A tu w dodatku jest jakiś ciekawy pomysł wyjściowy, czyli awaria jednej z kapsuł hibernacyjnych. Zamiast lecieć 120 lat na planetę, która ma być jego nowym domem, gość budzi się po 30 i jest kompletnie sam na statku, który wiezie oprócz niego jeszcze kilka tysięcy ludzi. Nie ześwirowalibyście?
Mieliśmy już bowiem różne warianty dość infantylnych romansideł, w których obsadza się jakieś sympatyczne gwiazdki, ale kosmos? No, ja nie kojarzę. A tu w dodatku jest jakiś ciekawy pomysł wyjściowy, czyli awaria jednej z kapsuł hibernacyjnych. Zamiast lecieć 120 lat na planetę, która ma być jego nowym domem, gość budzi się po 30 i jest kompletnie sam na statku, który wiezie oprócz niego jeszcze kilka tysięcy ludzi. Nie ześwirowalibyście?
Przesłuchane 2016, czyli czemu tego tak mało
Skoro w tym roku wśród tych wszystkich notek (jedna dziennie), było aż 39 teatralnych, grubo ponad 100 książkowych i cała masa filmowych, to nic dziwnego, że jeżeli chodzi o muzykę wypadło strasznie ubogo. To nie tak, że nic nie słucham, ale po prostu rzadko mam okazję kilkukrotnie przesłuchać całość jakiegoś albumu, nacieszyć się nim na tyle, by napisać o nim parę słów. Mam nadzieję, że znajdę trochę więcej na to czasu w przyszłym roku. Moje zainteresowania muzyczne znalazły swoje miejsce np. wśród oglądanych filmów, ale jak widać: recenzji płytowych było tylko 12, a mini relacji z koncertów jedynie 8. Częściej żona szalała na imprezach punkowych, a ja zostawałem w domu, mając jakąś pilną robotę lub po prostu nie mając ochoty na pogo. Gusta mi się zmieniają? Przecież gdyby popatrzeć na spis tych nagrań to nie ma tam nic super ostrego. Na szczęście parę imprez z większym przytupem było. Będę ciepło wspominał wspominkowy koncert zjednoczonych sił Moskwy, Dezertera, Armii, Houku, ale choć świetnym przeżyciem były koncerty w ramach Festiwalu Singera, mimo wszystko za wydarzenie roku uznaję Zacieralia - co z tego, że straciłem tam komórkę...
A płyty?
A płyty?
wtorek, 27 grudnia 2016
Serialowo i historycznie, czyli Upadek królestwa i Medyceusze władcy Florencji
W ciągu kilku najbliższych dni na blogu czas podsumowań, z kilkoma rzeczami nie zdążyłem, ale wolę napisać o nich na spokojnie, bo na to zasługują, zamiast więc o "Młodym Papieżu", wolę napisać o dwóch innych serialach, które ostatnio wpadły mi w oko. Pierwszy z nich to ekranizacja powieści Bernarda Cornwella (tyle słyszę dobrego, a wciąż lektura przede mną) i coś co zrodziło się na fali popularności "Wikingów". Na razie jest jeden sezon (10 odcinków) i mam bardzo mieszane odczucia. Nieźle wypadają sceny walk, ale niestety wcale one nie dominują. Ktoś by spytał: może w takim razie będzie w tym trochę zakulisowych rozgrywek, polityki, zdrad i mniej jawnej walki o władzę... No owszem, trochę tego jest, ale to co dominuje i sprawiało, że trochę ziewałem, to towarzyszenie prawie cały czas tylko jednej postaci: dzielnego sasa, wychowanego przez Wikingów. Jego tułaczka w poszukiwaniu kogoś, kto wsparłby jego dążenie do odzyskania schedy po przodkach, trochę się ślimaczy. Od czasu do czasu nasz porywczy Sas w ubraniu dzikusa, łapie za miecz i dokonuje dzielnych czynów, ale przez większość odcinków po prostu jeździ na koniu przez kraj, daje się ponieść fali zdarzeń i mamy wrażenie, że wszyscy go robią w konia.
poniedziałek, 26 grudnia 2016
Gwiezdne wojny. Łotr 1, czyli spór między purystami i tymi co lubią nowości
O ile rzeczywiście klasyczna trylogia Lucasa to dla mnie rzecz genialna, obudowana dziecięcą mitologią i wspomnieniami, to wszystko co dzieje się dziś wokół Star Wars (nie wspominajmy lepiej o tzw. drugiej trylogii, bo należy nad nią spuścić zasłonę milczenia) oglądam trochę bez emocji. Nawet śmieszą mnie tak skrajnie odmienne recenzje: niektórzy cieszą się, że wreszcie jest jakiś oddech świeżości w sadze, inni, że nie ma nic nowego i seria umiera, są tacy, którzy porównują ducha Łotra 1 z klasycznymi filmami z lat 70 i tacy, którzy mówią: zaczyna się coś zupełnie nowego.
Dla fanów, żeby czuli się jakoś pogubieni łopatologicznie łączy się filmy ze sobą, aby już nikt nie miał wątpliwości co wynikało z czego, ale nie oszukujmy się: bez głównych postaci ten film ogląda się jakoś inaczej. Ta historia (powiedzmy odcinek 3,5) to brakujący fragment układanki, ale jakby z bocznego nurtu głównej opowieści. Gwiazda Śmierci jest dopiero budowana, a rebelianci wpadają na ślad planów, które pozwolą im ją kiedyś (no tak) zniszczyć. Skoro znamy zakończenie, nie powinno być zabawy, a jednak jest jej tu jednak całkiem sporo.
Dla fanów, żeby czuli się jakoś pogubieni łopatologicznie łączy się filmy ze sobą, aby już nikt nie miał wątpliwości co wynikało z czego, ale nie oszukujmy się: bez głównych postaci ten film ogląda się jakoś inaczej. Ta historia (powiedzmy odcinek 3,5) to brakujący fragment układanki, ale jakby z bocznego nurtu głównej opowieści. Gwiazda Śmierci jest dopiero budowana, a rebelianci wpadają na ślad planów, które pozwolą im ją kiedyś (no tak) zniszczyć. Skoro znamy zakończenie, nie powinno być zabawy, a jednak jest jej tu jednak całkiem sporo.
sobota, 24 grudnia 2016
Perła. Afrykański przypadek księdza Grosera - Jan Grzegorczyk, czyli specjalnie na Wigilię
Dla wszystkich zaglądających na Notatnik, z okazji Bożego Narodzenia, życzę przede wszystkim wiele ciepła, rodzinnego czasu spędzonego w atmosferze miłości i pojednania. Ten czas zachęca nas do czynienia dobra, do stawania się lepszymi, otwierania serca. Więc zróbmy wszystko, aby go dobrze wykorzystać.
Aha, oczywiście życzę również wielu dobrych lektur pod choinką. Nie dostaliście? To może warto zrobić sobie prezent nawet po Świętach?
Co roku w Wigilię zostawiam Was z jakimś wpisem ku zadumie, zwykle były to rzeczy religijne, a dziś trochę z innej bajki. Grzegorczyk pisze powieści po prostu ludzkie. O słabych ludziach, którzy upadają, błądzą, mają wątpliwości. Ale jednocześnie jest w tych książkach bardzo wiele nadziei. W różnych, czasem bardzo porozwalanych związkach i doświadczeniach, nagle okazuje się, że relacja z Panem Bogiem, z siłą wyższą, jest bardzo ważna, bo tylko ona pozwala się nie załamać, sprawia, że potrafimy się zmienić, wyjść ze swoich lęków, niemocy, obwiniania.
Mimo więc, że to powieści takie bardziej obyczajowe i trudno na pierwszy rzut oka znaleźć w nich wskazówki do naśladowania, właśnie przez to, że bohaterami są zwykli ludzie, tacy jak my, możemy zobaczyć, że wiara nie jest wcale sprawą tak bardzo abstrakcyjną, przeznaczoną dla jakichś świętych z obrazka.
Autor ten już kilkukrotnie już u mnie gościł - możecie zerknąć na recenzje. Szczególnie zachwycił mnie cykl z księdzem Groserem, a "Perła" stanowi właśnie piąty tom tego cyklu. Książki są połączone ze sobą, ale prawdę mówiąc chyba da się też to czytać bez zachowania kolejności. Bo nawet nie ciąg wydarzeń jest tu najbardziej istotny, ale to jak z różnymi trudnościami radzą sobie bohaterowie.
piątek, 23 grudnia 2016
You want it darker - Leonard Cohen, czyli pożegnanie
Na życzenia przyjdzie jeszcze czas jutro, a dziś jeszcze jedna notka muzyczna. Wyjątkowa, bo to nie tylko piękna, nastrojowa płyta, ale i pożegnanie. Po Bowiem, odszedł kolejny wielki artysta. I podobnie jak tamten, również Cohen zostawił nam na koniec jakby swój testament, rozliczenie z samym sobą, dialog z Stwórcą, z którym się zaraz spotka. Czy jest rzeczywiście tak mrocznie jak mówi nam to tytuł "You want it darker".
Na pewno jest bardzo nostalgicznie, lirycznie, ale on do tego już nad przyzwyczaił. Tym razem jednak warto zwrócić uwagę również na teksty, bardzo osobiste i to właśnie one sprawiają, że trudno doszukać się na tej płycie dużo optymizmu. Cohen jaki jest, jak śpiewa (albo raczej nuci, recytuje), pewnie wszyscy wiedzą, sporo osób nawet twierdzi, że robi on wciąż to samo, a te kilka przebojów, które ma, powielił potem na sto różnych sposobów. Co z tego, że nie szokuje on nowymi pomysłami muzycznymi, że w tym samym stylu, od lat, tworzy piękne piosenki i czaruje swoim niesamowitym głosem. Jest niepowtarzalny. I jak się okazuje, mimo ponad 80 lat na karku, wcale nie ma zamiaru śpiewać the best of. Przygotował zupełnie nowy materiał. Na pożegnanie...
Na pewno jest bardzo nostalgicznie, lirycznie, ale on do tego już nad przyzwyczaił. Tym razem jednak warto zwrócić uwagę również na teksty, bardzo osobiste i to właśnie one sprawiają, że trudno doszukać się na tej płycie dużo optymizmu. Cohen jaki jest, jak śpiewa (albo raczej nuci, recytuje), pewnie wszyscy wiedzą, sporo osób nawet twierdzi, że robi on wciąż to samo, a te kilka przebojów, które ma, powielił potem na sto różnych sposobów. Co z tego, że nie szokuje on nowymi pomysłami muzycznymi, że w tym samym stylu, od lat, tworzy piękne piosenki i czaruje swoim niesamowitym głosem. Jest niepowtarzalny. I jak się okazuje, mimo ponad 80 lat na karku, wcale nie ma zamiaru śpiewać the best of. Przygotował zupełnie nowy materiał. Na pożegnanie...
czwartek, 22 grudnia 2016
Czad. W poszukiwaniu straconego - Arun Milcarz, czyli wyruszyć, nie myśląc o powrocie
środa, 21 grudnia 2016
Dziewiąte wrota, czyli w objęciach diabła
W ubiegłym roku rozpocząłem swoje mini wyzwanie: uzupełnić lub odświeżyć sobie filmografię Polańskiego. Mam jeszcze kilku reżyserów, których twórczość mnie kusi, ale przecież dzień nie jest z gumy, więc idzie mi powoli.
Roman Polański, choć jest uznawany za reżysera ambitnego i unikającego scenariuszy banalnych, czysto rozrywkowych, to jednak raz na jakiś czas zdarza mu się nakręcić film, który zadowala również publiczność omijającą szerokim łukiem rzeczy bardziej wymagające. Do takich przecież należy choćby Frantic, czy Autor Widmo. I choć wielu liczyło, że wracając do tematyki satanistycznej, stworzy coś równie niepowtarzalnego jak Dziecko Rosemary, to jednak seans Dziewiątych Wrót, trudno uznać za super udany.
Roman Polański, choć jest uznawany za reżysera ambitnego i unikającego scenariuszy banalnych, czysto rozrywkowych, to jednak raz na jakiś czas zdarza mu się nakręcić film, który zadowala również publiczność omijającą szerokim łukiem rzeczy bardziej wymagające. Do takich przecież należy choćby Frantic, czy Autor Widmo. I choć wielu liczyło, że wracając do tematyki satanistycznej, stworzy coś równie niepowtarzalnego jak Dziecko Rosemary, to jednak seans Dziewiątych Wrót, trudno uznać za super udany.
wtorek, 20 grudnia 2016
Emocje teatralne 2016, czyli trochę tego było
Dotąd co roku robiłem jedynie podsumowania obejrzanych filmów, przeczytanych książek i rzeczy muzycznych, ale w tym roku po raz pierwszy teatr zagościł na blogu tak intensywnie, że aż żal byłoby nie zrobić jakiegoś małego przeglądu. W dużej mierze dzięki Chochlikowi Kulturalnemu rok 2016 obfitował w ciekawe doświadczenia teatralne, czasem się spieraliśmy, niekiedy zachwyty były bardzo zbieżne, zaglądaliśmy na spektakle debiutantów i na spektakle z wielkimi sławami (Fronczewski, Talar, Stuhr), biliśmy brawa na stojąco (zdarzało się), ziewaliśmy (prawie), mieliśmy ochotę wyjść (z szacunku dla twórców nigdy tego jednak nie zrobiliśmy), a nawet piliśmy wódkę (tak, tak na spektaklu). Oj działo się. I jestem za te doświadczenia wdzięczny, bo dzięki temu uczę się teatru, smakować go, lepiej rozumieć, choć pisac o nim nadal mam wrażenie, że nie za bardzo potrafię.
Jak zobaczycie na samym dole notki wszystkich przedstawień było dokładnie 39, ale w tym chyba 3 obejrzane w ramach teatru telewizji, a kilka to spektakle oglądane w ramach transmisji z Londynu. Uwielbiam ten projekt i polecam go gorąco znajomym - w Warszawie spektakle pokazuje m.in. kino Atlantic i sieć Multikino. W tym roku największe wrażenie zrobiły chyba Opera za trzy grosze i bardzo kameralny dramat Głębokie błękitne morze. A już sobie ostrzę zęby na styczniowe spektakle!
Jednak teatr oglądany na dużym ekranie, choć daje możliwość przyjrzenia się twarzom i detalom z bardzo bliska, nie daje takich emocji jak ten przeżywany na żywo. Zapraszam więc do zapoznania się z moimi rekomendacjami, czyli wyborem tego co najciekawsze z oglądanych w tym roku.
Jak zobaczycie na samym dole notki wszystkich przedstawień było dokładnie 39, ale w tym chyba 3 obejrzane w ramach teatru telewizji, a kilka to spektakle oglądane w ramach transmisji z Londynu. Uwielbiam ten projekt i polecam go gorąco znajomym - w Warszawie spektakle pokazuje m.in. kino Atlantic i sieć Multikino. W tym roku największe wrażenie zrobiły chyba Opera za trzy grosze i bardzo kameralny dramat Głębokie błękitne morze. A już sobie ostrzę zęby na styczniowe spektakle!
Jednak teatr oglądany na dużym ekranie, choć daje możliwość przyjrzenia się twarzom i detalom z bardzo bliska, nie daje takich emocji jak ten przeżywany na żywo. Zapraszam więc do zapoznania się z moimi rekomendacjami, czyli wyborem tego co najciekawsze z oglądanych w tym roku.
poniedziałek, 19 grudnia 2016
Obce matki i Burza przed ciszą, czyli trylogii kobiecej ciąg dalszy
I znów coś kobiecego, ale zupełnie z innej bajki. Czytadło obyczajowe, wcale jednak nie banalne, przesłodzone, czy łzawe, jak to najczęściej kojarzą nam się takie rzeczy. O pierwszym tomie trylogii pisałem tu: Siedem szmacianych dat
Teraz kolejne dwie książki cyklu. I uwaga - raczej nie polecam tego czytać pojedynczo, ważna jest ta kolejność, bo to historia, która jest po prostu rozłożona na trzy książki, bez specjalnych wyjaśnień, odwołań, w każdej z nich. Ale gdy już poznałeś początek, prawie pewne jest, że sięgniesz również po ciąg dalszy.
Pewnym zawodem w drugiej części jest, że w dużej mierze jest ona współczesną opowieścią o Adamie i jego przyjaciółce Toffi, która namówiła go na zajęcie się tą historią. Chłopak skończył studia, zakończył też lekturę pamiętnika z czasów wojny. Wie, że Magdalena nie żyje, ale chciałby bardzo poznać losy jej córki Juliany. Poszukiwania jej najmniejszych śladów, sprawdzanie wszystkich tropów, jeżdżenie z miejsca na miejsce, kolejne hipotezy (np. ta by szukać kogoś kto zajmował się ziołolecznictwem), stanowią prawie połowę treści książki. Dodajmy do tego huśtawkę emocjonalno-uczuciową Adama i Toffi. Niby im dobrze ze sobą, ale jedynie na krótką metę, potem zaczynają sobie działać na nerwy. Dziewczyna wydaje się coś ukrywać, a on wreszcie zrobi kroki ku usamodzielnieniu. Czytelnik niby z sympatią czyta o ich perypetiach, ale i tak czeka niecierpliwie na dalszy ciąg opowieści o Julianie. I doczekamy się!
niedziela, 18 grudnia 2016
Pani Furia - Grażyna Plebanek, czyli kogo widzisz gdy na mnie patrzysz
Ostatnio ktoś znajomy dziwił się, że czytam tyle książek napisanych przez kobiety i o kobietach. Dla mnie jednak nieistotne jest to jaki jest gatunek, jaki adresat i kto jest głównym bohaterem. Mogę więc jedynie dziwić się, że ktoś chciałby tak mocno dzielić swoich czytelników i np. kieruje swoją kampanię reklamową tylko do pań (zdaje się, że w przypadku tej powieści, była to zachęta: wyraź swoją furię - masz do tego prawo).
Tymczasem w tej powieści jest tyle życia, pasji, ciekawych scen i pomysłów, że chyba bym nawet żałował, gdybym ją ominął, machając ręką, że jest raczej dla kobiet.
Grażyna Plebanek zdecydowała się na ciekawy zabieg, bo umieściła akcję swojej książki w środowisku afrykańskich imigrantów w Brukseli. Pisze o problemach z jakimi się zmagają, opowiada historie jakie dzieją się za zamkniętymi drzwiami ich domów, o niechęci z jaką się spotykają na zewnątrz? Jeżeli wydaje Wam się, że dla tych, którzy dorastają i chodzą do szkół już tu, asymilacja jest prostą sprawą, powinniście sięgnąć po tę powieść. Problem nie jest nowy, bo np. Francja zmaga się już z tym od lat, o błędach można by długo dyskutować, ale wydawałoby się powinniśmy po kilku dekadach przyjmowania imigrantów, być już mądrzejsi, wypracować mechanizmy, które by pomagały im wejść w społeczeństwo, a jednocześnie likwidowały uprzedzenia i nietolerancję. Zamiast pisać o Polsce, o tym co dobrze znane, Plebanek pisze o przybyszach z Konga. I co ciekawe, pisze nie tylko o sprawach wydawałoby się oczywistych, które znamy z gazet, z telewizji, których możemy się domyślać, ale wchodzi dość głęboko również w zwyczaje, w kulturę, w psychikę ludzi, którym nagle świat zmienia się o 180 stopni. Czy łatwo się przestawić? Czy tu jest raj na ziemi? Tam być może byli kimś, tu są kompletnie nikim. Autorka zbierała różne kawałki tej historii od sąsiadów, znajomych, gdy sama mieszkała za granicą i dzięki temu to jest tak autentyczne, żywe.
Tymczasem w tej powieści jest tyle życia, pasji, ciekawych scen i pomysłów, że chyba bym nawet żałował, gdybym ją ominął, machając ręką, że jest raczej dla kobiet.
Grażyna Plebanek zdecydowała się na ciekawy zabieg, bo umieściła akcję swojej książki w środowisku afrykańskich imigrantów w Brukseli. Pisze o problemach z jakimi się zmagają, opowiada historie jakie dzieją się za zamkniętymi drzwiami ich domów, o niechęci z jaką się spotykają na zewnątrz? Jeżeli wydaje Wam się, że dla tych, którzy dorastają i chodzą do szkół już tu, asymilacja jest prostą sprawą, powinniście sięgnąć po tę powieść. Problem nie jest nowy, bo np. Francja zmaga się już z tym od lat, o błędach można by długo dyskutować, ale wydawałoby się powinniśmy po kilku dekadach przyjmowania imigrantów, być już mądrzejsi, wypracować mechanizmy, które by pomagały im wejść w społeczeństwo, a jednocześnie likwidowały uprzedzenia i nietolerancję. Zamiast pisać o Polsce, o tym co dobrze znane, Plebanek pisze o przybyszach z Konga. I co ciekawe, pisze nie tylko o sprawach wydawałoby się oczywistych, które znamy z gazet, z telewizji, których możemy się domyślać, ale wchodzi dość głęboko również w zwyczaje, w kulturę, w psychikę ludzi, którym nagle świat zmienia się o 180 stopni. Czy łatwo się przestawić? Czy tu jest raj na ziemi? Tam być może byli kimś, tu są kompletnie nikim. Autorka zbierała różne kawałki tej historii od sąsiadów, znajomych, gdy sama mieszkała za granicą i dzięki temu to jest tak autentyczne, żywe.
sobota, 17 grudnia 2016
W drodze (Martyna Wojciechowska), czyli muzyczna podróż przez świat
Różnego rodzaju składanek na naszym rynku jest sporo, tych autorskich, firmowanych znanych nazwiskiem jest trochę mniej, ale jak tu przekonać słuchaczy, że ta akurat jest wyjątkowa, że warto zaufać temu kto ten zestaw przygotował. Gusta przecież są różne, a to, że kogoś lubię, nie musi oznaczać, że będzie mi pasować wszystko to, co fajne dla niego. Hmm. Postanowiłem jednak zaryzykować, trochę z ciekawości, a trochę z sympatii dla Martyny Wojciechowskiej. Któż nie zna jej pasji podróżniczej, jej determinacji w realizacji kolejnych projektów. I wiecie co? Jakoś nie mam poczucia (jak to czasem bywa), że ta płyta jest jakiś na siłę przygotowanym produktem, który ma służyć jedynie kasie. Słucham tego i czuję się przekonany, że było w tym pragnienie podzielenia się tymi emocjami, które czuje się w trakcie podróży, jedząc to co tubylcy, śpiąc wcale nie w super wygodnych hotelach, chodząc na imprezy do miejsc, gdzie słucha się muzyki i tańcząc przy tych samych dźwiękach.
To rzeczywiście świetny muzyczny zestaw. Wcale nie przeszkadza fakt, iż nie ma tu znanych przebojów, ba, nie ma nawet znanych nam wykonawców (no może ze dwoje). Wojciechowska poszła bowiem zupełnie innym kluczem niż większość tych, którzy przygotowują składanki World Music. Nie szukała na siłę folku, rzeczy, które by oddawały ducha muzyki brzmiącej w jakimś regionie, czy kraju. Zebrała ogromnie różnorodny zestaw utworów, bazując głównie na tym, że tam się tego właśnie słucha. Jest więc egzotycznie, chwilami etnicznie, ale często to kawałki, które mogłyby zabrzmieć również w naszym radiu, popowe, wpadające w ucho, tyle, że nasycone odrobinę inną kulturą. I może właśnie dlatego tak dobrze się tego słucha!
To rzeczywiście świetny muzyczny zestaw. Wcale nie przeszkadza fakt, iż nie ma tu znanych przebojów, ba, nie ma nawet znanych nam wykonawców (no może ze dwoje). Wojciechowska poszła bowiem zupełnie innym kluczem niż większość tych, którzy przygotowują składanki World Music. Nie szukała na siłę folku, rzeczy, które by oddawały ducha muzyki brzmiącej w jakimś regionie, czy kraju. Zebrała ogromnie różnorodny zestaw utworów, bazując głównie na tym, że tam się tego właśnie słucha. Jest więc egzotycznie, chwilami etnicznie, ale często to kawałki, które mogłyby zabrzmieć również w naszym radiu, popowe, wpadające w ucho, tyle, że nasycone odrobinę inną kulturą. I może właśnie dlatego tak dobrze się tego słucha!
piątek, 16 grudnia 2016
Ślady nieobecności. Poszukiwanie Ireny Szelburg - Anna Marchewka, czyli warto, choćby ze względu na połowę tej książki
Kolejna zaległa pozycja, o której nie za bardzo wiedziałem jak napisać. Ani to biografia, ani reportaż, choć przecież poznajemy trochę faktów na temat życia Ewy Szelburg-Zarembiny. Większość z nas kojarzy ją jedynie z literaturą dla dzieci i młodzieży, ale jak się okazuje raczej niesłusznie zapominamy o jej innych tekstach. Anna Marchewka odkrywa ją dla nas jakby na nowo, pokazując jej dość skomplikowane losy oraz to jak to wpływało na jej twórczość. Już w tytule pisze: poszukiwanie... Ciekawe jest bowiem to, że całość czyta się trochę jak eseje, jakieś osobiste rozważania, w których wrażliwość autorki splata się z jej bohaterką, której poświęciła książkę. Więcej nawet chwilami pisze o samych poszukiwaniach, niż o ich efektach - czy pojawienie się po wielu latach w tym samym mieście, gdzie nikt nie pamięta już o jej postaci, cokolwiek może jej pomóc w zrozumieniu obiektu swojej fascynacji?
czwartek, 15 grudnia 2016
Big Bang, czyli ludzie, opamiętajta się. I Konkurs!
Gdyby Kondratiuk kręcił swoje filmy na Zachodzie, mam wrażenie, że jego sława byłaby przeogromna. Przy niewielkich środkach, kręcił filmy cholernie oryginalne i po prostu wyjątkowe. Na pewno musiałby tam trochę pomieszkać, bo to twórca, który czuł materię, swoich bohaterów, a nie jedynie analizował ich jakoś teoretycznie. Ten rys swojskości, dysput podlanych dużą ilością alkoholu, jest w "Big Bang" bardzo silny, ale przecież, gdy wsłuchamy się w treść tych rozważań o kondycji ludzkości, która miałaby się czymś pochwalić przed kosmitami, to czujemy, że mogłaby z tego wyjść historia jak najbardziej uniwersalna.
Siłą tego filmu jest zarówno sam pomysł: statek kosmiczny, który w nocy przylatuje na pole w jednej z mazowieckich wsi, obsada (zaiste genialna - ale to docenią ci, którzy znają tych aktorów np. z trochę innych ról) i przede wszystkim dialogi.
środa, 14 grudnia 2016
Te chwile - Herbjorg Wassmo, czyli mieć coś swojego
Do końca roku coraz mniej dni i przynajmniej z zaległościami książkowymi postaram się uporać - to znaczy nie, wcale nie jestem wariatem, który ma nadzieje na przeczytanie tych blisko 50 tomów, które czekają na pilną recenzję, ale przynajmniej przejrzę szkice notek rzeczy już dawno przeczytanych. Niełatwo do czegoś wracać po tygodniach, czy nawet miesiącach, ale nie zawsze od razu po przeczytaniu potrafiłem skrobną coś sensownego. Teraz żałuję, bo rzeczywiście proza Wassmo silnie oddziałuje na czytelnika, ale z czasem, zebranie i nazwanie wszystkich myśli jakie kotłują się w głowie, wcale nie jest łatwiejsze.
Pisałem już kiedyś o jednej z jej powieści - znajdziecie ją tu: Stulecie.
Potem widziałem jeszcze jakąś ekranizację jej książki i również zrobiła na mnie spore wrażenie (ale nie wiem czy nie zalega gdzieś w szkicach, których jest ponad 100). I choć pisząc o kobietach, pisze też przede wszystkim dla kobiet, miałem poczucie, że to jest tak intensywne, tak inne, tak chwilami mocne, że spokojnie polecałbym jej powieści również facetom. Może będą się zżymać, że męskich postaci tu tak mało albo w głównie w negatywnym świetle. Warto jednak spojrzeć na świat oczyma kogoś, kto potrafi tam szczerze opowiadać o sprawach trudnych, osobistych, w sposób chwilami dość chłodny, jednocześnie mocny i piękny.
Pisałem już kiedyś o jednej z jej powieści - znajdziecie ją tu: Stulecie.
Potem widziałem jeszcze jakąś ekranizację jej książki i również zrobiła na mnie spore wrażenie (ale nie wiem czy nie zalega gdzieś w szkicach, których jest ponad 100). I choć pisząc o kobietach, pisze też przede wszystkim dla kobiet, miałem poczucie, że to jest tak intensywne, tak inne, tak chwilami mocne, że spokojnie polecałbym jej powieści również facetom. Może będą się zżymać, że męskich postaci tu tak mało albo w głównie w negatywnym świetle. Warto jednak spojrzeć na świat oczyma kogoś, kto potrafi tam szczerze opowiadać o sprawach trudnych, osobistych, w sposób chwilami dość chłodny, jednocześnie mocny i piękny.
wtorek, 13 grudnia 2016
Mistrz i Małgorzata, czyli Panie Wojtyszko, czemu by tego ciut nie poprawić?
Wciąż nie mogę się zebrać do lektury nowego tłumaczenia "Mistrza i Małgorzaty". Poprzednie wersje czytałem chyba 5 albo 6 razy, kochając tę powieść nad życie i wciąż odkrywając w niej coś nowego. Dlatego myślę sobie, że najlepiej byłoby usiąść gdzieś na spokojnie na wiele godzin, z dwoma tomami pod ręką, porównując, delektując się... A na to czasu kurde nie ma. Na razie więc odświeżyłem sobie ekranizację z roku 1988, miniserial w reżyserii Macieja Wojtyszki. I aż żal, że nie ma na razie szans, by spróbować zrobić nową wersję tego obrazu. Jeżeli chodzi o wierność duchowi książki, o aktorstwo, o klimat jest on bowiem kapitalny, a to co jedynie może dziś uwierać to pewne niedoskonałości techniczne, które dziś bez problemu można by skorygować. Wtedy chyba jedynym efektem specjalnym (i to używanym dość topornie) był blue box. A gdyby tak poprawić to i owo, zrobić Behemota z prawdziwego zdarzenia, nawet jeżeli nadal by gadał głosem Zamachowskiego. Naprawdę to byłby świetny materiał.
poniedziałek, 12 grudnia 2016
Śmierć frajerom. Tajemnica skarbu Ala Capone - Grzegorz Kalinowski, czyli pieniądze to nie wszystko
O dwóch poprzednich "łobuzerskich" książkach Grzegorza Kalinowskiego, które zachwyciły nie tylko mnie, ale jeszcze kilkoro znajomych, którzy dostali ode mnie moje egzemplarze, pisałem tu. I od razu chciałem rzucić się na tom trzeci przygód Heńka Wcisło. Trochę jednak trzeba było na niego poczekać, ale jest i w dodatku zapowiada się, że to wcale nie koniec cyklu "Śmierć frajerom".
W poprzednich tomach zachwycałem się klimatem przedwojennej Warszawy, akcją, która w dużej części działa się w środowiskach, które dotąd raczej niezbyt często gościły na kartach powieści, czyli półświatku, wśród cwaniaczków, złodziei, zwykłych bandziorów. Heńka Wcisło, czyli bohatera, którego poznaliśmy gdy miała lat kilkanaście, od zawsze "nosiło", niejeden raz wpadał w różne kłopoty, ale też jego inteligencja, silny charakter, ambicja, jakoś pozwalały mu się z nich wykaraskać. Choć nie skończył żadnej szkoły, wciąż starał się wykorzystywać różne okazje do tego by się uczyć, od rzemiosła, aż do obycia w towarzystwie. Wydawało się, że jest na najlepszej drodze do tego, by się ustatkować: dziewczyna z dobrego domu, kasa, legalny biznes (by jej posiadanie wytłumaczyć), mieszkanie... Niestety (tak się kończy drugi tom), ze względu na upartego policjanta, kierowanego osobistymi urazami, musiał uciekać z kraju. I oto Heniek Wcisło w trzecim tomie, trafia do... Chicago.
W poprzednich tomach zachwycałem się klimatem przedwojennej Warszawy, akcją, która w dużej części działa się w środowiskach, które dotąd raczej niezbyt często gościły na kartach powieści, czyli półświatku, wśród cwaniaczków, złodziei, zwykłych bandziorów. Heńka Wcisło, czyli bohatera, którego poznaliśmy gdy miała lat kilkanaście, od zawsze "nosiło", niejeden raz wpadał w różne kłopoty, ale też jego inteligencja, silny charakter, ambicja, jakoś pozwalały mu się z nich wykaraskać. Choć nie skończył żadnej szkoły, wciąż starał się wykorzystywać różne okazje do tego by się uczyć, od rzemiosła, aż do obycia w towarzystwie. Wydawało się, że jest na najlepszej drodze do tego, by się ustatkować: dziewczyna z dobrego domu, kasa, legalny biznes (by jej posiadanie wytłumaczyć), mieszkanie... Niestety (tak się kończy drugi tom), ze względu na upartego policjanta, kierowanego osobistymi urazami, musiał uciekać z kraju. I oto Heniek Wcisło w trzecim tomie, trafia do... Chicago.
niedziela, 11 grudnia 2016
Matka Courage i jej dzieci, czyli wojna, która miała nas przerazić
Wczoraj o spektaklu dość kameralnym, może i nie bez wad, ale jednocześnie również ciekawym i poruszającym, a dziś o czymś, co miało być podobno jednym z największych wydarzeń teatralnych sezonu, a okazało się niestety czymś kompletnie bladym i pustym. Efekciarstwo i próby odnalezienia jakichś odniesień do współczesności (łopatologicznych aż do bólu) to dla mnie zbyt mało, by bić brawa na stojąco.
Bertold Brecht pisał sztukę o tym, jak ideologie i religie dzielą ludzi, jak prowadzi to do wojen, gdzie ofiarami padają bardzo często niewinni, których te podziały mało interesują. Akcję sztuki, umiejscowioną w czasie wojny trzydziestoletniej, pewnie dałoby się przenieść gdzieś bliżej, w czasy nam współczesne - w końcu wojna na Bałkanach to wojna w takim samym stopniu etniczna, jak i religijna. Co zrobił reżyser, czyli Michał Zadara? Owszem: dał obrazki jak z byłej Jugosławii, ale jednocześnie stwierdził, że ciekawiej będzie powiedzieć, że rzecz się dzieje w Polsce, a konflikt toczy się między jakimiś wyimaginowanymi siłami Unii Europejskiej i katolickimi powstańcami, którzy postanawiają wyzwolić się spod władzy okupanta. Już samo w sobie brzmi to jak kiepski żart, ale niestety twórcy potraktowali to chyba całkiem serio, aż do przesady wykorzystując różne symbole i sytuacje (flagi, zarówno biało-czerwoną, jak i unijną, krzyżyki, itp.). Zamiast jakoś pozwolić na zadumę, przenieść temat na grunt bardziej uniwersalny, postanowili zrobić coś, co chwilami bardziej przypomina polityczny, propagandowy kabaret, w którym próbuje się ośmieszyć przeciwnika (czy muszę dodawać, która ze stron wychodzi tu na bardziej okrutną, fanatyczną i okropną?). Zadara woła: zobaczcie: wojna coraz bliżej, a oto kto za tym niebezpieczeństwem stoi.
Bertold Brecht pisał sztukę o tym, jak ideologie i religie dzielą ludzi, jak prowadzi to do wojen, gdzie ofiarami padają bardzo często niewinni, których te podziały mało interesują. Akcję sztuki, umiejscowioną w czasie wojny trzydziestoletniej, pewnie dałoby się przenieść gdzieś bliżej, w czasy nam współczesne - w końcu wojna na Bałkanach to wojna w takim samym stopniu etniczna, jak i religijna. Co zrobił reżyser, czyli Michał Zadara? Owszem: dał obrazki jak z byłej Jugosławii, ale jednocześnie stwierdził, że ciekawiej będzie powiedzieć, że rzecz się dzieje w Polsce, a konflikt toczy się między jakimiś wyimaginowanymi siłami Unii Europejskiej i katolickimi powstańcami, którzy postanawiają wyzwolić się spod władzy okupanta. Już samo w sobie brzmi to jak kiepski żart, ale niestety twórcy potraktowali to chyba całkiem serio, aż do przesady wykorzystując różne symbole i sytuacje (flagi, zarówno biało-czerwoną, jak i unijną, krzyżyki, itp.). Zamiast jakoś pozwolić na zadumę, przenieść temat na grunt bardziej uniwersalny, postanowili zrobić coś, co chwilami bardziej przypomina polityczny, propagandowy kabaret, w którym próbuje się ośmieszyć przeciwnika (czy muszę dodawać, która ze stron wychodzi tu na bardziej okrutną, fanatyczną i okropną?). Zadara woła: zobaczcie: wojna coraz bliżej, a oto kto za tym niebezpieczeństwem stoi.
sobota, 10 grudnia 2016
(Maska)rada gminy, czyli mniejsze zło
Nowe przedstawienie Teatru Młyn ma premierę jutro, ale już dziś miałem okazję zobaczyć spektakl, dlatego dzielę się na szybko wrażeniami, bo może ktoś będzie jeszcze miał ochotę wybrać się na przedstawienia grudniowe.
Widziałem już na scenie Staromiejskiego Centrum Kultury cztery sztuki tej ekipy i muszę przyznać, że choć mamy do czynienia z malutką przestrzenią, skromnym składem, a pomysły na reżyserię, dramaturgię są bardzo podobne, to jednak nie czuję nigdy zawodu. Zamiast marudzić: a co to za scenografia, a że to już było, skupiam się na tekście, na emocjach przekazywanych przez aktorów.
Sercem tego teatru są siostry Fijewskie - wszystkie trzy zakładały tę scenę, Natalia jest reżyserką i scenarzystką, a ponieważ zarówno Agata, jak i Zuzanna mają również zdolności wokalne, często w spektaklach włączone są fragmenty muzyczne. Tym razem powiedziałbym nawet (może nie aż tak, jak w "Nagiej Pradze", ale jednak wyraźnie), że (Maska)radę gminy, można by nazwać mini musicalem. Bez jakiejś wielkiej oprawy muzycznej, ale za to zrobionym z humorem, autoironią. Cała czwórka występujących aktorów musiała wejść trochę w ten klimat. Ale po kolei.
Widziałem już na scenie Staromiejskiego Centrum Kultury cztery sztuki tej ekipy i muszę przyznać, że choć mamy do czynienia z malutką przestrzenią, skromnym składem, a pomysły na reżyserię, dramaturgię są bardzo podobne, to jednak nie czuję nigdy zawodu. Zamiast marudzić: a co to za scenografia, a że to już było, skupiam się na tekście, na emocjach przekazywanych przez aktorów.
Sercem tego teatru są siostry Fijewskie - wszystkie trzy zakładały tę scenę, Natalia jest reżyserką i scenarzystką, a ponieważ zarówno Agata, jak i Zuzanna mają również zdolności wokalne, często w spektaklach włączone są fragmenty muzyczne. Tym razem powiedziałbym nawet (może nie aż tak, jak w "Nagiej Pradze", ale jednak wyraźnie), że (Maska)radę gminy, można by nazwać mini musicalem. Bez jakiejś wielkiej oprawy muzycznej, ale za to zrobionym z humorem, autoironią. Cała czwórka występujących aktorów musiała wejść trochę w ten klimat. Ale po kolei.
piątek, 9 grudnia 2016
Gimme Danger, czyli jak przejść do legendy
Co prawda miała być dziś notka książkowa, ale ponieważ dziś premiera tego filmu, to nie mogę przegapić takiej okazji. Jim Jarmusch nakręcił dokument. I to o kim... Oto Iggy Pop i The Stooges wspominają swoje początki, a na koniec filmu wracają na scenę!
Z dużo większą ciekawością wypatrywałem innego filmu tego reżysera, ale na premierę Patersona trzeba jeszcze chwilę poczekać, choć już można go zobaczyć na pokazach specjalnych. Ale jak punk rock, ostre granie, to takiego dokumentu też nie mogłem przegapić.
To jakiś fascynujący chichot historii, że kapele, które największą karierę robiły np. w latach 70-80, teraz nagle odkrywane są na nowo, a na koncerty chodzą nie tylko ludzie 40-50 letni, ale ich dzieci. I oto dinozaury nawet nie muszą silić się na nagrywanie nowych rzeczy, a mogą czerpać radość z grania kawałków swojej młodości i z tego, że publika je zna, śpiewa, szaleje. Punk umarł?
Z dużo większą ciekawością wypatrywałem innego filmu tego reżysera, ale na premierę Patersona trzeba jeszcze chwilę poczekać, choć już można go zobaczyć na pokazach specjalnych. Ale jak punk rock, ostre granie, to takiego dokumentu też nie mogłem przegapić.
To jakiś fascynujący chichot historii, że kapele, które największą karierę robiły np. w latach 70-80, teraz nagle odkrywane są na nowo, a na koncerty chodzą nie tylko ludzie 40-50 letni, ale ich dzieci. I oto dinozaury nawet nie muszą silić się na nagrywanie nowych rzeczy, a mogą czerpać radość z grania kawałków swojej młodości i z tego, że publika je zna, śpiewa, szaleje. Punk umarł?
czwartek, 8 grudnia 2016
Pakiet filmowy bardziej poważny, czyli Barany, Powrót, Kim jest Michael?
Dziś duża dawka filmów. Najpierw coś co pojawiło się na miejsce zakończonego konkursu, czyli staroć: "Gracz" Roberta Altmana.
A dziś o rzeczach nowszych. W pakiecie i pewnie będę ograniczał się do minimum słów, bo po prostu filmów obejrzanych jest sporo, a czasu mało :) Zresztą podobno i tak większość ludzi czyta i tak tylko pierwszy akapit, pod warunkiem, że nie jest za długi.
środa, 7 grudnia 2016
Cohen Nohavica Opania, czyli ze sceny na płytę
Co łączy trzy nazwiska? Cohen, Nohavica, Opania? Pan Marian przygotowując się do swojego jubileuszu na scenie, przygotował spektakl muzyczny, w którym wykorzystał utwory dwóch artystów, którzy swoją wrażliwością podbili serca wielu ludzi. Dla wszystkich, którym warszawski teatr Buffo jest ciut za daleko, dobra wiadomość: materiał ten można przesłuchać teraz na dwupłytowym, niedawno wydanym albumie.
Ja niestety również nie miałem okazji zobaczyć jeszcze wydania scenicznego, ale z tym większą ciekawością sięgnąłem po ten materiał. Obu artystów uwielbiam i cieszę, się z prób przybliżenia ich twórczości również w języku polskim (Zembaty, inne wykonania Cohena, czy inny album, o którym pewnie wkrótce z piosenkami Jaromira Nohavicy). Ich twórczość to przecież nie tylko piękna muzyka, charakterystyczny wokal, ale i piękne teksty. Możemy wtedy cieszyć się nie tylko oryginalnymi wykonaniami, lecz posłuchać także jak różnie można interpretować te utwory. Od razu przyznam, że nie wszystkie utwory mi pasowały, ale kilkoma innymi się zachwyciłem.
Ja niestety również nie miałem okazji zobaczyć jeszcze wydania scenicznego, ale z tym większą ciekawością sięgnąłem po ten materiał. Obu artystów uwielbiam i cieszę, się z prób przybliżenia ich twórczości również w języku polskim (Zembaty, inne wykonania Cohena, czy inny album, o którym pewnie wkrótce z piosenkami Jaromira Nohavicy). Ich twórczość to przecież nie tylko piękna muzyka, charakterystyczny wokal, ale i piękne teksty. Możemy wtedy cieszyć się nie tylko oryginalnymi wykonaniami, lecz posłuchać także jak różnie można interpretować te utwory. Od razu przyznam, że nie wszystkie utwory mi pasowały, ale kilkoma innymi się zachwyciłem.
wtorek, 6 grudnia 2016
Sprzymierzeni, czyli bo najważniejsze by emocje były prawdziwe
Film wojenny, więc i sięgnąłem do archiwum i przypominam film "Niewinne", o którym pisała Dorota, a ja teraz dopisuję dwa zdania. Jakże różnie można opowiadać o wojnie.
Już "Most szpiegów" pokazała nam, że niezależnie od wielkości reżysera, obojętnie czy to Spielberg, czy Zemeckis, mogłem się spodziewać, iż nie ma co oczekiwać rewelacji. W filmach kręconych dla widza amerykańskiego (w przeważającej części), nie ma specjalnie miejsca na pogłębianie psychologicznych portretów, jakieś niuanse, dramaty ludzi zmuszanych do najgorszych rzeczy w trudnych czasach. To ma być proste. Jak emocje to krańcowe i pokazane łopatologicznie, świat podzielony wyraźnie na czarne i białe, dobre i złe, a bohater najlepiej by był nieskazitelny. Walczy, kocha i umiera z takim samym poświęceniem. Szedłem więc na "Sprzymierzonych" trochę ciekaw tej chemii między Pittem, a Marion Cotillard, która według plotek była jedną z przyczyn rozwodu z Angeliną, ale nie spodziewając się rewelacji. I w sumie dobrze. Bo ze spokojem mogłem oglądać ten dziwny miszmasz gatunkowy (kino akcji, film szpiegowski, romans, thriller?) i wyjść nie plując sobie w brodę, że jestem zawiedziony. Grunt to nie oczekiwać zbyt wiele.
Już "Most szpiegów" pokazała nam, że niezależnie od wielkości reżysera, obojętnie czy to Spielberg, czy Zemeckis, mogłem się spodziewać, iż nie ma co oczekiwać rewelacji. W filmach kręconych dla widza amerykańskiego (w przeważającej części), nie ma specjalnie miejsca na pogłębianie psychologicznych portretów, jakieś niuanse, dramaty ludzi zmuszanych do najgorszych rzeczy w trudnych czasach. To ma być proste. Jak emocje to krańcowe i pokazane łopatologicznie, świat podzielony wyraźnie na czarne i białe, dobre i złe, a bohater najlepiej by był nieskazitelny. Walczy, kocha i umiera z takim samym poświęceniem. Szedłem więc na "Sprzymierzonych" trochę ciekaw tej chemii między Pittem, a Marion Cotillard, która według plotek była jedną z przyczyn rozwodu z Angeliną, ale nie spodziewając się rewelacji. I w sumie dobrze. Bo ze spokojem mogłem oglądać ten dziwny miszmasz gatunkowy (kino akcji, film szpiegowski, romans, thriller?) i wyjść nie plując sobie w brodę, że jestem zawiedziony. Grunt to nie oczekiwać zbyt wiele.
poniedziałek, 5 grudnia 2016
Farma lalek - Wojciech Chmielarz, czyli a miało to być zesłanie na zieloną trawkę
Niedawno było u mnie o książce (zbiór opowiadań kryminalnych) "Rewers" to teraz zerknijcie na notkę o filmie - pamiętacie go jeszcze?
A dziś ciąg dalszy kryminałów. Po przeczytaniu "Rewersu" i opowiadania o babci Wiśniewskiej, wiedziałem, że szybko muszę nadrobić zaległości i sprawdzić nazwisko, które mi dotąd umykało. I sprawdziłem. Co prawda od drugiego tomu ciężko wchodzić w cykl, ale taką akurat miałem okazję. "Podpalacz" więc jeszcze przede mną, a komisarza Jakuba Mortkę poznaję nie w Warszawie, a "na zesłaniu". Po poprzedniej sprawie i on sam, i przełożeni uznali, że lepiej, żeby zniknął na jakiś czas i odpoczął w jakimś spokojnym miejscu. Do tej pory Krotowice, miasteczko w Karkonoszach, było spokojną, senną dziurą, w której jedynymi sprawami dla policji były awantury domowe, jakieś kradzieże i raz na jakiś czas zatargi między miejscową ludnością, a społecznością Romów. Do tej pory...
A dziś ciąg dalszy kryminałów. Po przeczytaniu "Rewersu" i opowiadania o babci Wiśniewskiej, wiedziałem, że szybko muszę nadrobić zaległości i sprawdzić nazwisko, które mi dotąd umykało. I sprawdziłem. Co prawda od drugiego tomu ciężko wchodzić w cykl, ale taką akurat miałem okazję. "Podpalacz" więc jeszcze przede mną, a komisarza Jakuba Mortkę poznaję nie w Warszawie, a "na zesłaniu". Po poprzedniej sprawie i on sam, i przełożeni uznali, że lepiej, żeby zniknął na jakiś czas i odpoczął w jakimś spokojnym miejscu. Do tej pory Krotowice, miasteczko w Karkonoszach, było spokojną, senną dziurą, w której jedynymi sprawami dla policji były awantury domowe, jakieś kradzieże i raz na jakiś czas zatargi między miejscową ludnością, a społecznością Romów. Do tej pory...
sobota, 3 grudnia 2016
Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć, czyli nie to samo, ale zabawa przednia
Najpierw wrzutka dwóch notek na miejsce zakończonych konkursów lub jakichś przypominajek. Pamiętacie film Zodiak Finchera? To zajrzyjcie do krótkiej notki i napiszcie jakie były Wasze wrażenia. Pojawił się też wpis o o filmie dokumentalnym Putin forever?
A dziś Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć. Wszyscy potteromaniacy przeszczęśliwi, choć mam wrażenie, że to film w zupełnie innym klimacie, dużo bliższym komiksowym opowieściom Marvela. Tu już nie ma miejsca na staroświecki klimat brytyjskich zamków i miasteczek, wszystko nabiera tempa, jest na wskroś amerykańskie, nie tylko dlatego, że właśnie tam dzieje się akcja filmu. Jeżeli już pogodzimy się z tym, że oglądamy zupełnie inną historię, jedynie w ogólnych ramach nawiązującą do HP (czyli świat czarodziejów i mugoli, którzy o tym pierwszym nic nie wiedzą), to potem zabawa już jest całkiem fajna.
A dziś Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć. Wszyscy potteromaniacy przeszczęśliwi, choć mam wrażenie, że to film w zupełnie innym klimacie, dużo bliższym komiksowym opowieściom Marvela. Tu już nie ma miejsca na staroświecki klimat brytyjskich zamków i miasteczek, wszystko nabiera tempa, jest na wskroś amerykańskie, nie tylko dlatego, że właśnie tam dzieje się akcja filmu. Jeżeli już pogodzimy się z tym, że oglądamy zupełnie inną historię, jedynie w ogólnych ramach nawiązującą do HP (czyli świat czarodziejów i mugoli, którzy o tym pierwszym nic nie wiedzą), to potem zabawa już jest całkiem fajna.
Rewers, czyli daj szansę sobie i człowiekowi. I ogłoszenie wyników konkursu
Sam nie wiem czemu na blogu nie było jeszcze notki o filmowym debiucie Borysa Lankosza, czyli "Rewersie", mimo, że widziałem go w ciągu ostatnich lat chyba ze dwa razy. Lubię ten film, bo jest tak inny od tego jak zwykle opowiadamy o przeszłości. Czarny humor, trzy silne kobiety, które nie dają sobie w kaszę dmuchać i siermiężność, opresyjność reżimu stalinowskiego. Ciekawe połączenie. Do tego świetna muzyka Włodzimierza Pawlika i mamy film klimatyczny, zabawny i ciekawy.
Miasto Archipelag. Polska mniejszych miast - Filip Spinger, czyli jadę i nie wiem do końca co tam znajdę, kogo spotkam
Lektura tej książki to nie wszystko, bo mam wrażenie, że warto się zainteresować całym projektem - sam autor mówi, iż w książce zamieścił raptem może z 10 procent zebranego materiału. 31 miast, w każdym z nich raptem po kilka dni, ponad pół roku w trasie, mnóstwo napotkanych ludzi, ciekawych zdjęć. I w efekcie książka. Ale podobno nie skończy się tylko na jednej.
Byłe miasta wojewódzkie. Straciły swój status w 1999 po reformie administracyjnej, a co za tym idzie zniknęły z oczu stolicy, spadło ich znaczenie, możliwości finansowe. Kiedyś posiadanie Urzędu Wojewódzkiego, władz u siebie, oznaczało konkretne profity, inwestycje, miejsca pracy. A teraz? Jak się tam żyje ludziom po 16 latach? Nie chodzi tylko o pracę, ale co np. można robić w weekendy albo wieczorami? Praktycznie w prawie każdym z nich zmniejsza się liczba ludności, ale może to kwestia szerszych zmian społecznych, emigracji? Czy rzeczywiście jest tak dołująco, jak by można było sobie to wyobrażać?
Byłe miasta wojewódzkie. Straciły swój status w 1999 po reformie administracyjnej, a co za tym idzie zniknęły z oczu stolicy, spadło ich znaczenie, możliwości finansowe. Kiedyś posiadanie Urzędu Wojewódzkiego, władz u siebie, oznaczało konkretne profity, inwestycje, miejsca pracy. A teraz? Jak się tam żyje ludziom po 16 latach? Nie chodzi tylko o pracę, ale co np. można robić w weekendy albo wieczorami? Praktycznie w prawie każdym z nich zmniejsza się liczba ludności, ale może to kwestia szerszych zmian społecznych, emigracji? Czy rzeczywiście jest tak dołująco, jak by można było sobie to wyobrażać?
czwartek, 1 grudnia 2016
Czerwone złoto - Tom Hillenbrand, czyli liczy się tylko kasa?
Już drugi tytuł na naszym rynku wydawniczym z tajemniczym napisem: kryminał kulinarny. I uwierzcie: zarówno jeden, jak i drugi człon tego określenia, będzie tu trafny. O pierwszej książce Toma Hillenbranda pisałem tu: "Diabelski owoc".
A tym razem zastanawiam się ile mogę Wam zdradzić. W kryminałach to zawsze problem. Jeżeli zaś nie ma zbyt wiele zwrotów akcji, tajemnice odkrywane są krok po kroku i cała zabawa polega na wejściu w tę historię, w sposób myślenia zwykłego człowieka, który nagle wrzucony zostaje w przerastającą go intrygę. Xavier Kieffer jest szefem kuchni, uwielbia spokój, nie szuka rozgłosu, wręcz uciekł przed dużym miastem, wielką karierą i stresem, wybierając prowadzenie restauracji regionalnej w Luksemburgu. Raz już zakosztował na własnej skórze tego co to znaczy prowadzić na własną rękę śledztwo i czym się ryzykuje, można było spodziewać się, że drugi raz się tego nie podejmie.
środa, 30 listopada 2016
Rozdarta zasłona - Maryla Szymiczkowa, czyli co wspólnego ma edukacja dziewcząt z bezpłodnością
Jakoś przegapiłem pierwszy kryminał autorstwa Maryli Szymiczkowej (czyli Jacka Dehnela i Piotra Tarczyńskiego) - nadrabiam teraz - ale gdy wpadł mi w ręce kolejny tomik, muszę przyznać, że to jest bardzo smakowite! Co tam Mock, co tam Maciejewski, profesorowa Szczupaczyńska jest nawet większym oryginałem niż oni.
Miejsce i czas akcji: przełom XIX i XX wieku, Cesarstwo Austro-Węgierskie, Galicja, Kraków, kamienica pod pawiem.
Wyobraźmy sobie panią domu, typową mieszczankę, ale z aspiracjami, bo przecież kariera naukowa męża (o którą sama zabiega), sprawia, że widzi ona swoje miejsce wśród elit miasta. Jej życie zapełniają nie tylko sprawy domowe, ale też nieustanne starania, by wyróżnić się jakoś na tle swoich sąsiadek, przyjaciółek, zostać docenioną, choćby przez hodowane na wystawy rośliny lub działalność charytatywną. To stateczna dama, kobieta, która nie mając dzieci, wciąż szuka czegoś dla siebie, gdzie mogłaby się wyżyć, dać upust swojej energii. I to właśnie sprawia, że tak bardzo spodobało jej się pomaganie policji w śledztwach.
„Tajemnica Domu Helclów” nie była więc tylko jednorazowym żartem, ale może przerodzić się w całkiem smakowity cykl, porównywalny choćby z Siostrą Pelagią Akunina. I tam, i tu, mamy do czynienia z inteligencją, intuicją, choć również z pewną naiwnością, bo obie postacie skażone są trochę specyficznym patrzeniem na świat - przez pryzmat wiary i zbytniej ufności w dobro albo też nieustannego dzielenia ludzi według pochodzenia, majątku czy tytułów.
Miejsce i czas akcji: przełom XIX i XX wieku, Cesarstwo Austro-Węgierskie, Galicja, Kraków, kamienica pod pawiem.
Wyobraźmy sobie panią domu, typową mieszczankę, ale z aspiracjami, bo przecież kariera naukowa męża (o którą sama zabiega), sprawia, że widzi ona swoje miejsce wśród elit miasta. Jej życie zapełniają nie tylko sprawy domowe, ale też nieustanne starania, by wyróżnić się jakoś na tle swoich sąsiadek, przyjaciółek, zostać docenioną, choćby przez hodowane na wystawy rośliny lub działalność charytatywną. To stateczna dama, kobieta, która nie mając dzieci, wciąż szuka czegoś dla siebie, gdzie mogłaby się wyżyć, dać upust swojej energii. I to właśnie sprawia, że tak bardzo spodobało jej się pomaganie policji w śledztwach.
„Tajemnica Domu Helclów” nie była więc tylko jednorazowym żartem, ale może przerodzić się w całkiem smakowity cykl, porównywalny choćby z Siostrą Pelagią Akunina. I tam, i tu, mamy do czynienia z inteligencją, intuicją, choć również z pewną naiwnością, bo obie postacie skażone są trochę specyficznym patrzeniem na świat - przez pryzmat wiary i zbytniej ufności w dobro albo też nieustannego dzielenia ludzi według pochodzenia, majątku czy tytułów.
Zodiak, czyli i tak mnie nie złapiecie
Fincher jest mistrzem budowania nastroju i nawet nie potrzebuje do tego zbyt wiele efekciarskich pomysłów. Po prostu czujesz to napięcie, które przeżywają bohaterowie, ich lęk, podniecenie, czy wypalenie gdy nikt cię nie słucha.
I choć Zodiak przy pierwszym seansie mi nie przypasował, trochę znudził, przy kolejnym doceniłem ten klimat, to że nie były konieczne żadne wielkie, sensacyjne pościgi, bójki i sztuczki. Wszystko rozgrywa się trochę wirtualnie - bo podobnie jak prowadzący śledztwo, do końca nie będziemy pewni sprawcy. Sama sprawa jest autentyczna i jeżeli jesteście jej ciekawi to zajrzyjcie np. tu, bo jest fajnie opisana.
Po Zodiaku powstało sporo podobnych dzieł, w których właśnie próba rozgryzienia mordercy, odgadnięcia jego motywacji i tożsamości, warstwa psychologiczna jest ciekawsza niż fizyczne gonitwy, czy nawet sam późniejszy proces. Ale film Finchera był jednym z pierwszych.
I choć Zodiak przy pierwszym seansie mi nie przypasował, trochę znudził, przy kolejnym doceniłem ten klimat, to że nie były konieczne żadne wielkie, sensacyjne pościgi, bójki i sztuczki. Wszystko rozgrywa się trochę wirtualnie - bo podobnie jak prowadzący śledztwo, do końca nie będziemy pewni sprawcy. Sama sprawa jest autentyczna i jeżeli jesteście jej ciekawi to zajrzyjcie np. tu, bo jest fajnie opisana.
Po Zodiaku powstało sporo podobnych dzieł, w których właśnie próba rozgryzienia mordercy, odgadnięcia jego motywacji i tożsamości, warstwa psychologiczna jest ciekawsza niż fizyczne gonitwy, czy nawet sam późniejszy proces. Ale film Finchera był jednym z pierwszych.
poniedziałek, 28 listopada 2016
Sprzedawca arbuzów - Marcin Meller, czyli dla każdego coś innego
Pisząc o tej książce nie mogę od razu zaznaczyć, iż to już drugi zbiór felietonów Marcina Mellera. Gdyby nie sukces "Między wariatami" (pisałem o niej tu), pewnie ta druga by się nie ukazała. O dziwo, mimo, że okres z jakiego pochodzą te teksty jest dużo krótszy (od 2012), co przecież wpływało na to iż wybór dokonywano z trochę mniejszej ilości tekstów, czyta się je z równie dużą przyjemnością jak w tamtym zbiorze. Może to kwestia tego, że są one bliższe nam czasowo, ale to raczej kwestia sposobu w jaki to jest napisane - chodzi o połączenie trzeźwego spojrzenia na rzeczywistość, humoru i pewnej trudnej do określenia cechy, którą ja bym nazwał poczuciem przyzwoitości. Felieton rządzi się bowiem własnymi prawami i nie raz mamy do czynienia ze słowami, których poziom zapalczywości, wściekłości, rozczarowania itp. niesie treść na granice kultury. U Mellera raczej nigdy się to nie zdarza. Owszem, ma swoje zdanie, ale nie wchodzi w spory polityczne opowiadając się po jakiejś określonej stronie, punktuje nadużycie i głupotę jednych i drugich, stara się być obserwatorem, który zachowuje bezstronność i przynajmniej odrobinę nadziei na to, że rozsądek spłynie również na tych bardziej zacietrzewionych. To zawsze mi się u niego podobało - niezależnie czy chodziło o teksty pisane, czy też o programy telewizyjne.
niedziela, 27 listopada 2016
Sully, czyli cud na rzece Hudson
Premiera dopiero za tydzień, ale dzięki kinu Atlantic znowu udało się załapać na pokaz przedpremierowy. I warto było. Nawet nie dlatego, że to jakiś wielki film, ale po raz kolejny Eastwood udowadnia, iż potrafi opowiadać historie - bez fajerwerków, ale za to z bardzo dużą dawką emocji. Po prostu takie ludzkie, poruszające kino. Ono nie ma za zadanie straszyć, trzymać w napięciu, więc nie trzeba żadnych sztuczek, ale raczej wzruszyć, skłonić do myślenia o tym, iż warto robić coś dobrego, nawet jeżeli nikt cię za to nie chwali.
I taki trochę jest ten film. Dość prosty, bez zaskoczeń, ale ogląda się go z dużą przyjemnością.
I taki trochę jest ten film. Dość prosty, bez zaskoczeń, ale ogląda się go z dużą przyjemnością.
sobota, 26 listopada 2016
Odyseja kosmiczna 2001, czyli ta przerażająca samotność. I konkurs!
Stworzył wiele filmów, które przeszły do klasyki kina, a wśród nich ten jest po prostu wyjątkowy. Napisano o nim mnóstwo, dlatego wybaczcie, nie mam zamiaru się wymądrzać, ale dla własnego porządku notka powstaje, choć jedynie na miejsce zakończonego konkursu.
Wizualny majstersztyk, robiący wrażenie nawet po tylu latach od nakręcenia, świetny klimat (ta muzyka Straussa i niebo pełne gwiazd), ale przecież to również film pełen pytań filozoficznych, czy nawet teologicznych, a nie żadna przygodówka, czy kino katastroficzne, jak się zwykle myśli o gatunku Sci-Fi. Właśnie dlatego kocham ten obraz. Za jego złożoność, zmuszanie do myślenia, do pytań, do poszukiwania połączeń między kolejnymi sekwencjami i odpowiedzi...
Putin Forefer?, czyli kto chce zmian. I rozstrzygnięcie konkursu
Oj pasuje ta notka do kończącego się konkursu o dyktatorach. Nawet jeśli ktoś by się upierał przy tym, że Putin dyktatorem w pełnym tego słowa znaczeniu jeszcze nie jest, to zobaczcie, że mało komu udają się takie sztuczki jak jemu, w dodatku w pełni pod płaszczykiem demokracji.
Opozycja? Jaka opozycja? Wszyscy ci, którzy rzeczywiście mogli swoimi działaniami zagrozić jego władzy siedzą, zginęli w niewyjaśnionych okolicznościach albo musieli wyjechać za granicę.
Ten film dziś ma charakter raczej historyczny, bo opowiada o wydarzeniach w latach 2011-2012, gdy przed wyborami nasiliły się protesty różnych grup apelujących o ich uczciwe przeprowadzenie. Twórcy zaglądali na manifestacje, rozmawiali z ludźmi, pytali o to co czują, gdy widzą, że ileś osób myśli podobnie. Władze nawet nie wyciągały przeciw nim jakichś wielkich armat, ot jakaś przepychanka pod pretekstem, że poszli tam gdzie nie mieli zgody, że stwarzali niebezpieczeństwo dla ruchu drogowego. Tak naprawdę, ci w większości młodzi ludzie rozbijają się o mur obojętności samych Rosjan.
Ten film dziś ma charakter raczej historyczny, bo opowiada o wydarzeniach w latach 2011-2012, gdy przed wyborami nasiliły się protesty różnych grup apelujących o ich uczciwe przeprowadzenie. Twórcy zaglądali na manifestacje, rozmawiali z ludźmi, pytali o to co czują, gdy widzą, że ileś osób myśli podobnie. Władze nawet nie wyciągały przeciw nim jakichś wielkich armat, ot jakaś przepychanka pod pretekstem, że poszli tam gdzie nie mieli zgody, że stwarzali niebezpieczeństwo dla ruchu drogowego. Tak naprawdę, ci w większości młodzi ludzie rozbijają się o mur obojętności samych Rosjan.
czwartek, 24 listopada 2016
Jak Bóg da, czyli czy są ludzie idealni?
W konkursie się rozhulaliście (czas jeszcze do jutra), co mnie bardzo cieszy i już mogę obiecać, że w weekend obdaruję Was kolejnymi dobrociami od Smaku Słowa.
Ze spotkania z Grzegorzem Kalinowskim (premiera trzeciej części Śmierć Frajerom) wróciłem późno i nie mam ochoty na pisanie długich notek, wybieram więc na dziś coś leciutkiego. Za bardzo nie ma co o tym filmie pisać, bo jak zdradzę Wam treść to potem zabawy nie będzie. A rzecz jest bardzo pogodna, wywołująca uśmiech na twarzy.
Widziałem, że ktoś nazwał ten film chrześcijańskim, ale to spore uproszczenie - jeżeli podstawowy konflikt przebiega na linii: ateista - ksiądz, nie znaczy to, że film jest tylko dla osób wierzących.
środa, 23 listopada 2016
Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia - Witold Szabłowski, czyli zło i dobro może tkwić w każdym
Konkurs książkowy trwa (patrz zakładka na górze), a ja ogarniam powoli różne tytuły przeczytane w ostatnich tygodniach. Sporo tego. A wśród nich pozycja, która kilka dni temu zdobyła nagrodę im. Teresy Torańskiej jako najlepsza książka roku 2016 w dziedzinie literatury faktu. Rzecz absolutnie warta, a nawet koniecznie do przeczytania. Tyle w ostatnich miesiącach napisano już o wydarzeniach na Wołyniu - film Smarzowskiego (pisałem tu: Wołyń) na nowo rozpalił emocje.
Pojawiały się gdzieś opinie, że Szabłowski rzuca zupełnie nowe światło na te wydarzenia. Nie wiem czy to nie za duże słowa, czy będą dobrze zrozumiane. On po prostu pozwala nam spojrzeć na to wszystko trochę inaczej: nie jedynie poprzez podziały narodowościowe, liczbę ofiar i krzywd, przypominanie okrucieństwa tych mordów... Nie odkrywa rzeczy nieznanych, ale je przypomina. Podobnie jak wielu przed nim wysłuchuje wspomnień, przekopuje archiwa, szuka śladów, świadków, lecz zwraca naszą uwagę na fakt, o którym często zapominamy. Każdy z uratowanych może przecież wskazać konkretne osoby, które mu pomogły, dzięki którym przeżył.
Dlatego ten reportaż wśród tych wszystkich publikacji, wspomnień i dokumentów wydaje się naprawdę dość wyjątkowy. Autor podąża bowiem śladami ludzi, którzy pamiętają to co działo się na Wołyniu, ocalonych lub ich bliskich i pyta o to, czy w tamtych okropnych czasach można było zachować człowieczeństwo, okazywać dobroć i serce. Szuka tych, którzy pomagali się ukrywać, ratowali życie, odmawiali brania udziału w mordowaniu, sami nieraz poświęcając tym samym swoje życie.
Pojawiały się gdzieś opinie, że Szabłowski rzuca zupełnie nowe światło na te wydarzenia. Nie wiem czy to nie za duże słowa, czy będą dobrze zrozumiane. On po prostu pozwala nam spojrzeć na to wszystko trochę inaczej: nie jedynie poprzez podziały narodowościowe, liczbę ofiar i krzywd, przypominanie okrucieństwa tych mordów... Nie odkrywa rzeczy nieznanych, ale je przypomina. Podobnie jak wielu przed nim wysłuchuje wspomnień, przekopuje archiwa, szuka śladów, świadków, lecz zwraca naszą uwagę na fakt, o którym często zapominamy. Każdy z uratowanych może przecież wskazać konkretne osoby, które mu pomogły, dzięki którym przeżył.
Dlatego ten reportaż wśród tych wszystkich publikacji, wspomnień i dokumentów wydaje się naprawdę dość wyjątkowy. Autor podąża bowiem śladami ludzi, którzy pamiętają to co działo się na Wołyniu, ocalonych lub ich bliskich i pyta o to, czy w tamtych okropnych czasach można było zachować człowieczeństwo, okazywać dobroć i serce. Szuka tych, którzy pomagali się ukrywać, ratowali życie, odmawiali brania udziału w mordowaniu, sami nieraz poświęcając tym samym swoje życie.
wtorek, 22 listopada 2016
Gracz, czyli to jest dopiero materiał. I konkurs
Robert Altman. Coraz bardziej kusi mnie, żeby kiedyś zrobić sobie taki bardziej dokładny przegląd jego twórczości, a nie na wyrywki, na zasadzie: co upoluję w tv. "Gracz" wart jest na pewno uwagi, choć żona zerknęła na pierwsze pół godziny i stwierdziła, że niewiele się dzieje i jakieś nudy.
W tym rzecz, że tu nawet nie sama zbrodnia jest interesująca, czy też śledztwo, które następuje po niej. Cały urok filmu w tych niewiele posuwających akcję do przodu scenach: rozmowach o kolejnych projektach, scenariuszach, obsadach, te kłótnie, gierki, jak by tu kogo podejść, jak przekonać albo wręcz odwrotnie: wsadzić na minę.
Subskrybuj:
Posty (Atom)