Od jutra krótki wypad do Krakowa, więc notek raczej przez dwa dni nie będzie, ale zostawię Wam kolejny dwupak i to bardzo smakowity. Juliusz Machulski zachwycał się przy pierwszym tomie, że oto wskrzeszana jest tradycja powieści łotrzykowskiej, a ja muszę przyznać: dawno nie było w moich rękach nic takiego, gdzie na kontynuację czekałbym tak niecierpliwie (zapowiadana na jesień). Nie mam jakiegoś wielkiego sentymentu do dawnej Warszawy (a przynajmniej nie do niej jednej), choć przecież tu pracuję i spędzam sporo czasu, to miasto jak mało które nadaje się na powieść retro, gdzie postacie i wydarzenia prawdziwe mieszają się z przygodami bohaterów wymyślonych. To przecież tu są: wielka polityka, ambasady, pieniądze, piękne hotele i kamienice. Grzegorz Kalinowski wcale nie poszedł jednak na łatwiznę fundując nam sielskie sceny z dwudziestolecia międzywojennego, zachwycając się rozkwitającą stolicą - więcej uwagi poświęca dzielnicom robotniczym, półświatkowi, ubogim kamienicom i zaułkom. Te dwa światy są jakby obok siebie, rzadko kiedy się spotykając, a jeżeli już do tego dochodzi, to często jest to mało przyjemne dla jednej ze stron. Złodziejaszki, kasiarze, drobne cwaniaczki, klimatyczne lokale, w których podawane są przysmaki, które dziś już rzadko spotykane (może jeszcze na Różycu), wielkie plany na robienie strajków i całkiem prozaiczne na zwykłe rozróby. To nie tylko realia życia Warszawy sprzed lat, ale i sporo ciekawostek, które umiejętnie wplecione w fabułę, czytamy z wypiekami na twarzy (jak choćby przebieg przewrotu majowego, manifestacje majowe, napady na banki, czy spadające na miasto samoloty). Grzebanie w archiwach i wyciąganie takich smaczków (są wskazane źródła!), zbieranie anegdot i opowieści z przeszłości, by je potem zafundować czytelnikowi to pewnie syzyfowa praca, ale dzięki temu tę książkę czyta się fantastycznie. Brawa dla autora.
A sama fabuła?
Akcja pierwszej powieści obejmuje blisko 20 lat - rozpoczyna się jeszcze w trakcie zaborów, dzieje się więc w niej sporo. Poznajemy głównego bohatera, Heńka Wcisło jako młodego chłopa, którego (choć jest zdolny) wciąż ciągnie w jakieś tarapaty. Jak to mówią: "nosi go", więc nic dziwnego, że mimo młodego wieku zgłasza się i do Legionów, współpracuje z konspiracją (a potem wywiadem wojskowym) w trakcie powstania śląskiego, a w Warszawie dzięki smykałce do mechanizmów wszelakich trafia pod skrzydła słynnego kasiarza Szpicbródki. W tle mamy i inne słynne postacie: Piłsudskiego, Broniewskiego, czy nawet Witkacego. Czasem nawet trudno odgadnąć co jest wymysłem autora, a co autentyczną historią, bo niektóre wydarzenia, choć wydają się nierealne (jak szturm wiedziony przez pijanego oficera wiezionego na taczkach, czy wypad tramwajem do miasta pełnego wrogiego wojska), przecież miały miejsce. Mamy więc kawałek historii, ale podany w zupełnie inny, niepodręcznikowy sposób. Lekko, z humorem (sporo mrugania okiem do czytelnika przy konstrukcji postaci drugoplanowych) i próbą oddania tamtych realiów, używanego języka, różnic wynikających z pochodzenia. No i cudowne obrazki z Warszawy. Wola, Czerniaków, Śródmieście, Nalewki, poszczególne miejsca, budynki - och, naprawdę bardzo smakowite sceny i portrety. To właśnie tu jest fajne, że oprócz głównej historii, jest wiele wątków pobocznych, pełnych soczystych, żywych postaci, najczęściej ze światka rzadko przedstawianego w filmach, czy powieściach. Tymczasem oni także przecież zasługują na pamięć, bo tworzyli to miasto.
W obu powieściach jest jakaś odrobina napięcia, element ukrywania się i niepewności, bo Henryk nie zawsze przecież robi wszystko zgodnie z prawem. Podkręca to trochę tempo, ale i bez tego książka czyta się świetnie. Niektórzy narzekają na to, że bohater zbyt często pojawia się w określonym miejscu i czasie, by uczestniczyć w czymś istotnym, dla mnie jednak nie było w tym jakiegoś dużego problemu. Jeżeli coś wkurzało, to raczej moim zdaniem trochę na siłę łączony ze współczesnością motyw złotej maski Inków, trącący pod koniec dość naiwną powieścią sensacyjną. Na szczęście wszystko jest napisane na dużym poziomie luzu, można więc przymknąć na to oczy i po prostu dobrze się bawić. No i brakuje trochę bardziej rozbudowanych postaci kobiecych! Niby dawniej w książkach przygodowych to ród męski wodził rej, ale chyba nie musimy się do tego ograniczać?
Trudno mi powiedzieć, który tom polubiłem bardziej. Pierwszy ma bardziej charakter przygodowy, łobuzerski, w drugim (obejmującym raptem dwa lata), bohater jest już bardziej dojrzały, stara się odciąć od przeszłości, choć nie zawsze mu się to udaje. Akcja ma też charakter bardziej kryminalny, konkretnej intrygi, a nie zlepku wybryków. W "Śmierć frajerom" więcej jest historii, ale i humoru. Drugi wciąga na maksa i przyciąga uwagę opisami życia w Warszawie niedługo po odzyskaniu niepodległości. Najlepiej czytajcie po kolei i koniecznie oba! I czekajcie jak ja na trzeci tom!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz