Ostatnia notka październikowa. I trochę już w klimacie zadumy. Po wczorajszym spektaklu jeszcze nie zdążyłem spisać swoich wrażeń, a Włodek, który był ze mną, już mnie uprzedził. Niech więc ma pierwszeństwo, a ja się najwyżej dorzucę w ciągu najbliższego czasu z kilkoma słowami. Co do końcówki jego wpisu - wszystko się zgadza, a kilka dni kolejna premiera. Idziemy na "One same". Znowu mała scena Teatru Żydowskiego. Czy będzie równie dobrze jak na "Śmierci pięknych saren"?
Tytułowa
„Pieśń nas pieśniami” jest ciekawą propozycją Teatru
Żydowskiego na zanurzenie się w falach kultury żydowskiej. Tekst
jednego klasyków literatury jidysz, Szolema Alejchema samą Pieśń
nad pieśniami, alegorycznie pojmowaną księgę dydaktyczną Starego
Testamentu, traktuje jedynie jako punkt wyjścia do głębszych
rozważań nad dramatycznym losem człowieka obciążonego swego
rodzaju fatum
Sama
Pieśń nad pieśniami jest księgą biblijną dość szczególną,
bo przecież brakuje w niej zupełnie wzmianek o Bogu, narodzie
wybranym czy nawet choćby religii. Opisana w niej historia miłosna
obfituje w zwroty akcji, nawet dramatyczne (oblubienica wszak zostaje
wzięta za prostytutkę i pobita przez straż). W spektaklu
wyreżyserowanym przez Macieja Wojtyszkę następuje całkowite
odwrócenie ról - dramat przeżywa dla odmiany nieszczęśliwie
zakochany mężczyzna. Zabieg ten nadaje Pieśni nad pieśniami
zupełnie inny wymiar lirycznego poematu.
Pisałem już o części pierwszej i nie ukrywałem, że jakoś nie jestem specjalnym fanem tego typu komedii. Kto ciekaw niech wbija.
Szumu wokół tego filmu było tyle, że było pewne, iż kontynuacja będzie kręcona. Tylko co tu można nowego wymyślić, aby przyciągnąć uwagę widzów, którym pomysły z części pierwszej się podobały? Dać jeszcze więcej alkoholu, pikanterii, narkotyków i wygłupów? Proszę bardzo. A żeby nie było nudno, to tym razem nie Vegas, a Bangkok. Odrobina różnic kulturowych i wtedy ekscesy bohaterów będą szokować jeszcze bardziej niż w stolicy hazardu, w którym przecież już tak mało rzeczy dziwi.
Październik będzie chyba jak dotąd najtrudniejszym miesiącem blogowania - jeden kryzys za drugim, czasu brak, zaległości robią się straszne. A tu tyle rzeczy kusi. Przypominam więc tylko o dzisiejszej notce z konkursem nt. Bonda oraz kończącą się rozdawajką październikową z kryminałami. Za dwa dni kolejny konkurs!
A dziś coś zupełnie odjechanego. Gdy oglądałem ten film jakiś czas temu (dziś oficjalna premiera) zastanawiałem się dla kogo on właściwie jest. Czy dorośli lubią przychodzić do kina na baśnie (oprócz Hobbita)? Czy słusznym jest pokazywać dzieciom obrazy, które nie są przeznaczone dla nich? Nie tak dawno mieliśmy Tajemnice Lasu, a teraz kolejny film, z którym nie wiadomo co zrobić. Baśń dla dorosłych. No wiecie co? Czasy Monthy Pythona minęły i choć i tu możemy się nie raz zaśmiać, to poziom absurdu jest jednak zupełnie inny. Jest jednak coś co stanowi bardzo mocną stronę tego obrazu.
Dziś może i trochę trąci myszką, ale tak sobie myślę, że i dziś wiele filmów, jeżeli chodzi o budowanie napięcia, nie dorasta takim klasykom do pięt. John Carpenter miał po prostu dobrą rękę do takich rzeczy.
I co z tego, że dziś aktorzy tacy jak Kurt Russel są uważani za mało "ambitnych", za ludzi, którzy sprawdzają się jedynie w thrillerach, a poza nimi są trochę drewniani. Nie każdy aktor dramatyczny wypadł by naturalnie na jego miejscu. Choć uśmiechałem się pod nosem, bo oglądałem ten film po raz kolejny, to i tak stwierdzam, że wciąż mam z niego sporo przyjemności. Obok "Obcego" to po prostu klasyk mieszanki Sci-Fi i horroru. Przybysz traktujący ludzi jako inkubator, jako powłokę, którą można przybrać? Pomysł prosty i zaiste genialny. A jak do tego dodamy klaustrofobiczną atmosferę małej społeczności i lodowe otoczenie bazy (Antarktyda), w której wszystko się dzieje, będziemy mieli nie tylko krew, ale i sporo napięcia. Skurczybyk w końcu mógł przybrać postać kogokolwiek - weź i odróżnij kto jest człowiek, a kto nie.
I znowu coś co zgarnął mi Włodek zanim sam zdążyłem przeczytać. Środkowy tom cyklu, który planowany jest jako trylogia. Może zanim sam zacznę lekturę rozejrzę się za tomem pierwszym? Co prawda Marcin, który pośredniczył w przekazaniu tej książki (dzięki za autograf!) zapewniał, że można czytać bez przeszkód osobno, ale skoro tak to zaplanował autor...
Włodek tekst napisał, ja go zamieściłem, ale po zwróceniu uwagi przez autora (kłaniam się uprzejmie) okazało się, że przesłał mi coś w rodzaju swoich notatek, a nie gotowy tekst (tak twierdz), więc go kasuję i czekam na wersję ostateczną. Książka wędruje bliżej szczytu stosu, żeby wyrobić sobie własną opinię...
Kolejny raz National Theatre Live w Multikinie. No po prostu uwielbiam ten projekt. Zaglądajcie na ich wydarzenia, bo czasem okazuje się, że o bilety warto zawalczyć wcześniej. Być może jutro będę miał zaproszonko do oddania na jeden z takich pokazów na przyszły tydzień. Już teraz zapraszam. Ale zanim o spektaklu jeszcze jeden link - co prawda konkurs jest ogłoszony na FB, ale może i stąd ktoś skorzysta. Lubicie Eda Sheerana?
Wśród propozycji jakie pokazywane są w ramach cyklu Multikina i British Council przeważają rzeczy lekkie, zabawne. I chyba nie ma co z tego powodu załamywać rąk - widać tego typu rozrywki oczekuje też publiczność. Popularne u nas prywatne teatry też stawiają na znane twarze i najczęściej lekki repertuar. A przy takim repertuarze jak "Strategia..." myślę, że mieliby pełne widownie.
Kostiumowa farsa George'a Farquhara ma już ponad 300 lat, ale wciąż bawi i zachwyca barwnymi postaciami. Stosunki męsko-damskie, chciwość i szukanie łatwych sposobów dojścia do bogactwa, będą pewnie tematami aktualnymi i za kolejne 100 lat.
Kontynuuję maraton z kryminałami, który jakoś nabiera tempa zamiast zwalniać. Niby czytam sporo, ale wciąż nie mam dość tego gatunku. Tym razem jednak z lekturą wyprzedził mnie Włodek. I nie ukrywam, że trochę wkurzył. Bo James Ellroy wciąż dla mnie jest nieodkrytą kartą i wiele sobie obiecywałem po jego książkach, a tu okazuje się, że kolega mnie zniechęca. Oj nieładnie. A ponieważ jestem już po lekturze - mogę podjąć z nim pewna formę polemiki. Macie więc dwa głosy, a nie jeden. Tylko który najpierw? Tytuł przeczytany dzięki współpracy z siecią EMPIK. I tam też znajdziecie różne wydania tej pozycji - zdaje się, że starsze już koło 20 złotych chodzą. A teraz recenzja Włodka.
No tak, obiecałem sobie, że napiszę o "Młodości", a uświadomiłem sobie, że już kilka miesięcy czeka na swoją kolej poprzedni film Paulo Sorrentino. Robi mi się więc przetasowanie w kolejce - w najbliższych dniach książka Dario Fio, bo w końcu jestem całkiem blisko Italii, a potem "Wielkie piękno".
Jadąc dziś przez Alpy uświadomiłem sobie, że to nie tylko tytuł wczorajszy i dzisiejszy kojarzą mi się z tymi okolicami, ale przecież z tegorocznych rzeczy również Sils Maria.
Młodość. Trzeba wyjątkowej przewrotności, by tak zatytułować film o starości, o utracie radości życia i sił do kreacji. Sprawia to jednak, że być może patrzymy na te wszystkie sceny jakie przesuwają się przed naszymi oczyma trochę inaczej. Czy to jest krzyk żalu za utraconą młodością, za przeszłością? Nie do końca przecież. Bohaterowie tego filmu w pewien sposób zdają sobie sprawę z tego, że nieunikniony jest koniec. Czemu, jeżeli wszystko inne przemija, ich miałoby to ominąć? I tak długo tego doświadczają. Zmęczenie jest między innymi spowodowane tym, że coraz mniej ich cieszy, coraz więcej pustki dostrzegają wokół siebie.
Od rana w drodze przez Europę, więc jakoś mnie tak naszło, by wśród szkiców wybrać dwie notki, które mi się jakoś tak mocno kojarzą z tym widokami jakie mnie czekają. Co prawda to nie Szwajcaria, a Austria, a potem Słowenia, ale człowiek na pewno bliżej tych klimatów niż w domu. Dziś więc Willa Triste, a jak tylko sieć i czas pozwolą, niedługo "Młodość".
Zarówno książka Patricka Modiano, jak i film mają w sobie dużo nostalgii, choć jedno jest raczej na poważnie, a drugiemu nie brakuje czarnego humoru. Podobno większość tekstów Modiano krąży wokół podobnych tematów, przeszłości, wspomnień, szukania sensu życia. Jeżeli tak, to pewnie minie trochę czasu zanim nabiorę apetytu na jego kolejną książkę. Nie przeczę - język piękny, literacko bez zarzutu, fajny klimat, ale trzeba po prostu do tego mieć nastrój. I czas, bo pośpiech tu nie wskazany. To się smakuje, a nie tylko czyta. Szczególnie w przypadku "Willi Triste", gdzie wszystko osnute jest jakby senną atmosferą mgły i tajemnicy. I wciąż zadajesz sobie pytania o ukryte dno tej opowieści, o jakieś symbole, odniesienia...
Zanim o filmie to jeszcze dwie notki: uzupełniane lub pisane na miejsce zakończonych konkursów. sensacja z Korei: Cel i już po raz trzeci u mnie Sławomir Koper A teraz wracamy do pytania zadanego w tytule. Powiedzcie mi: gdzie popełniłem błąd? Przecież to tak smutne, że aż śmiać mi się z tego chce. 15 letniej córce poleciłem Praktykanta, bo nie ma zbyt wiele innych rzeczy w kinach, na które mogłaby iść z chłopakiem. Wróciła, mówi, że bardzo im się podobało, nawet notkę na swojego bloga napisała. A jak dopytuję o szczegóły nagle pada zdanie - fajnie zagrał ten De Niro, to pierwszy film jaki z nim widziałam. A mi szczęka opadła... Jak to? Jeden z moich ulubionych aktorów, na Filmwebie mam chyba już kilkanaście jego filmów ocenionych, a ona mi z takim tekstem wyjeżdża. Ja rozumiem, że w tej chwili ona chce oglądać własne rzeczy i co najwyżej ja mogę do niej dołączyć, ale nie chce oglądać moich rzeczy, ale kurcze, miałem nadzieję, że w różnych swoich poszukiwaniach trafiła już na rzeczy wartościowe sprzed roku swojego urodzenia... Przecież większość największych ról De Niro jest sprzed wielu lat, a teraz raczej rozmienia się na drobne i mniej lub bardziej wygłupia. Kocham go i wiele mogę mu wybaczyć, "Praktykant" zresztą jak good-feel movie sprawdza się bardzo dobrze głównie dzięki niemu... Ale sprowadzić aktora do takiej roli? Coś czuję, że muszę przymusić córkę do jakiejś edukacji filmowej. Zamiast męczyć ich na języku polskim, muzyce, plastyce jakimiś duperelami, przydałby się może w szkołach przedmiot edukacja kulturalna?
Któż nie pamięta filmów z Arnoldem Schwarzeneggerem w roli cyborga. Kultowe obrazy zawsze kuszą reżyserów i producentów, by do nich powrócić, odgrzać kotlet i sprzedać ponownie. A ludzie choćby z sentymentu wrócą do kin. I ja wróciłem. Niby nie spodziewając się zbyt wiele, ale ciekaw w jaki sposób można wejść ponownie do tej samej rzeki.
Po filmie wyszedłem uśmiechnięty od ucha do ucha, bo na szczęście twórcy nie zdecydowali się na opowiadanie tego na poważnie, bawią się i nawet idą trochę w pastisz. No i Schwarzenegger po prostu mnie rozwalił. Tyle dystansu do siebie. Ni i skórkowany daje radę. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to fakt, który uświadomiłem sobie następnego dnia i odebrał mi połowę przyjemności z seansu.
Dziś notka podwójna. Najpierw wrzucam kilka zdań od Włodka, a wieczorem dopisuję coś od siebie.
Bez
bicia muszę się przyznać, że sięgałem po książkę Sławomira
Kopra „z pewną taką nieśmiałością”... Już tłumaczę,
dlaczego? Oto bowiem mam czytać o artystkach, z których większość
uwielbiam, dużo o nich czytałem, a tu tak nagle wychodzi, że o
każdej kilkadziesiąt stron raptem... Nie godzi się? Biografia
Kaliny Jędrusik napisana przez Dariusza Michalskiego ma więcej
stron niż cała omawiana tu pozycja, „Dzienniki” Osieckiej są
wielotomowe, a tu nagle... taki skrót? Siadałem do czytania zły,
że to za mało, że nie będzie mi się podobało i ... po chwili
nie pamiętałem już o tym.
Życie
bohaterek „Zachłannych na życie” wciąga i wciąga. Od
pierwszego słowa przeniosłem się do magicznego kręgu tych kobiet,
świata, który był niegdyś dostępny tylko wtajemniczonym, choć
krążyły o nim legendy.
Kolejna premiera kinowa i znowu po polsku. Oj niezły to czas dla naszych twórców. Tym razem Dariusz Gajewski i dramat polskiej rodziny wobec bezdusznego systemu opieki społecznej w Szwecji. Ciekawe czy oni z taką samą grozą słuchają np. doniesień o dzieciach bitych, gwałconych albo nawet zamordowanych w rodzinach np. w Polsce, bo system nie jest tak idealny jak u nich. Profilaktyka. Prewencja. Zapobieganie. Interwencja jak najwcześniej. Przy najmniejszych przesłankach, bo lepiej zadziałać nadmiarowo niż coś zaniedbać. Cholera, nawet jeżeli ten film nie jest niczym super odkrywczym, to niech on skłoni nas do dyskusji na temat tego jak wielkie różnice mogą być w mentalności ludzi, w ich reagowaniu, postrzeganiu różnych rzeczy. Choćby praw dziecka do ochrony przed przemocą, przed zaniedbywaniem. Jakoś ucichły u nas dyskusje na temat przysłowiowego klapsa, wszyscy zajęli się gender i innymi problemami. I sprawa poszła trochę na bok. Wraca gdy wydarzy się jakaś tragedia, ale wciąż powtarzamy, że to wyjątki, patologia. Bo jak się bije na trzeźwo, to się krzywda nie dzieje, bo człowiek podobno się opamięta i nie posunie się za daleko. Bo jakaś kara musi być, posłuszeństwo najważniejsze, a wychować na ludzi trzeba (i my tak byliśmy chowani). Mało kto z nas potrafi się przyznać, że z tym wychowaniem to gówno prawda, a jak bijemy to raczej po prostu wybuch naszej złości, bezradności i wściekłości, a nie żadna metoda wychowawcza. Takie właśnie refleksje mnie naszły przy tym filmie. Bo czy można rzeczywiście powiedzieć iż opieka społeczna zrobiła coś niezgodnego z logiką i prawem? Dziecko dzwoni na telefon zaufania. Są sytuacje w których matka reaguje szarpaniem i biciem, nie radzi sobie z agresją, siniak na plecach jest potworny, a dziecko nie mówi prawdy skąd on jest. Jasne można tłumaczyć - a to wystarczyło porozmawiać, zapytać rodziców, wytłumaczyć... Tylko do cholery, nie masz pewności kto mówi prawdę i czy dziecko nie jest potem zastraszone. Może lepiej zareagować, a potem sprawdzać sytuację przy pomocy psychologów, kuratora itp. Delikatnie, nie oceniająco, choć to pewnie cholernie trudne, bo sama sytuacja już piętnuje.
Gwoli porządku najpierw warto wrzucić linki do książki, która jest pierwowzorem i do filmu. Przy pisaniu tych notek nie było we mnie zbyt wiele zachwytów, za to teraz - gdy minął kawał czasu, ze zdumieniem zdaję sobie sprawę, że wiele tych obrazów i scen wciąż świetnie pamiętam. Po ilu lekturach tak macie? Dlatego niedawana premiera w Teatrze Żydowskim, była trochę odkrywaniem tych tekstów na nowo, a trochę przypominaniem sobie tych historii.
Byłem bardzo ciekaw jak też uda się przenieść powieść Oty Pavla na deski teatru. I szczerze - tak jak nie lubię nowoczesności w teatrze, zabawy nawiązaniami do współczesności, eksperymentowania, tak tu muszę przyznać, że kupuję to w całości. Niepotrzebna jest wielka scenografia, kolejne sceny w prosty sposób są oddzielane od siebie symboliczną zasłoną, odwróceniem uwagi w drugą stronę (mała scena i publiczność siedzi po bokach jak na meczu tenisowym), a kostiumy i gra aktorska wystarczają by skupić na sobie naszą uwagę. A jak jeszcze dodam do tego, że w przedstawienie zgrabnie wpleciono piosenki kochanego przez mnie Jaromira Nohavicy, nie dziwcie się, że byłem bardziej niż ukontentowany.
Nawet się nie spodziewałem, że jesień tego roku tak mi mocno wysypie kryminałami. Ale uczta Panie i Panowie. Wczoraj odebrałem z poczty przesyłkę od Empiku, który obdarował mnie trzema pozycjami, żebym je u siebie zrecenzował - nowy Krajewski i starsze tytuły Konatkowskiego i Ellroya, z wymianki trafił do mnie Patterson, za grosze w kiosku trafiłem jedynkę Wayward Pines, a tu dziś czekała na mnie paczka z Wydawnictwa Poznańskiego "Czwarta Strona" z nowym Ćwirlejem i najnowszym Mrozem. Bajka! Zwłaszcza, że to nie wszystko, bo jeszcze czekają na swoją kolej na szafce Kerr, Burke, Rosenfeldt, Zielke... A w szkicach 5 seriali kryminalnych czeka na opisanie :) Na razie możecie zerknąć na zapychacz - na miejsce zakończonego konkursu wskoczyła notka na temat koreańskiego, sensacyjnego filmu Cel. A na dziś absolutny hicior, klasyk i co tam Wam jeszcze przyjdzie do głowy z peanów pewnie będzie pasować tu jak ulał. Niech się schowają mody na kryminały zagraniczne. Wracajmy do takich powieści! Zastanawiałem się przed DKK jak czytano tę książkę w PRLu, w czasach gdy powstała, a powieści rozrywkowych mieliśmy jak na lekarstwo. Czy bardziej emocjonowano się tym co można było wyczytać między wierszami, czy próbowano doszukiwać się jakichś podobieństw do autentycznych postaci, wydarzeń. Skąd ta atmosfera skandalu, legendy czegoś zakazanego, która jej towarzyszyła? Czy sprawił to humor, drobne złośliwości tam zawarte? Brak pochwały dla sukcesów partii? Milicja, która nie jest wszechmogąca? Kraj, który nie jest idealny i nie żyją w nim sami uczciwi ludzie? A może dla czytelników wtedy była to po prostu powieść kryminalna, emocje niczym na westernie, gdzie dobro walczy ze złem, rozrywka rodem z zachodu? Jak czytali ją mieszkańcy Warszawy, a jak odbierali ludzi spoza niej?
No to wchodzę w 44 rok życia :) 13-go, ale tym razem nie w piątek (jak wtedy). A że zastanawiając się nad tematem dzisiejszej notki nie poczułem chęci pisania przy żadnym szkicu i tytule, które czekają na swoją kolej, postanowiłem dziś na luzie zabawić się w notkę zbiorczą i trochę improwizowaną. Wśród prawie 1750 innych niech raz na jakiś czas znajdzie się coś nieuporządkowanego.
Najlepszy prezent: książka! I pewnie sam będę musiał ją sobie kupić, bo rodzina i tak uważa, że mam ich za dużo. A co mam na oku? Czekam na nowego Krajewskiego, ale to już w drodze, ciekaw jestem nowego Ciszewskiego, ale to już na czytniku. Kuszą biografie Kazika, Czesława, ale jeżeli miałbym wybierać trzy rzeczy do kupienia to byłyby to chyba: biografia Kilara, "Uległość" Houellebecqa i nowy Nesbo. A pod choinkę zrobię sobie jeszcze jeden zestaw :)
Przeglądam czasem sobie te listy tytułów obejrzanych i przeczytanych, łapiąc się za głowę ile tego jest. Gdyby nie blog pewnie ani bym nie wkładał tyle wysiłku w szukanie różnych rzeczy, a wiele pewnie bym traktował po macoszemu. Dzięki temu, że trafiają tu, tak łatwo o części z nich nie zapomnę.
Co najlepszego czytałem w tym roku? Znowu trójka:
Strasznie żałuję, że z braku czasu tak rzadko wpadam na takie spotkania, ale tak to jest jak się mieszka poza Warszawą. Zawiesiłem na czas jakiś prowadzenie spisu spotkań autorskich, wydarzeń i spotkań klubów DKK, może kiedyś do tego wrócę. A na razie pozostaje mi radość z organizowania spotkań wymiany książek :) Półki do Spółki nie umierają.
A na dziś w planach miły wieczór i mam nadzieję choć chwila na lekturę książki lub Waszych blogów. Tak mało mam czasu regularnie je odwiedzać. No to zanim powiem Wam do zobaczenia jutro, podrzucę Wam jeszcze trzy świeże rekomendacje Paweł o Silva Rerum, które jeszcze przede mną Fotel przy kominku - uwielbiam jego wpisy, choć tak rzadko się pojawiają
Nawet jak nie znam jeszcze autora to warto poczytać tych, którzy już posmakowali - o "Dygocie" Małeckiego
I jeszcze coś muzycznego na miły dzień. Też trzypak. A co.
PS A pamiętacie o konkursach (patrz zakładka na górze?). Tam też m.in. trzypak książkowy do rozdania :)
Zanim nadrobię trochę notki książkowe i napiszę o wszystkich nowościach filmowych, wrzucam coś co u mnie pojawia się dość rzadko. Komiks. Ale nie dlatego, że nie lubię, nie doceniam. Raczej dlatego, że to dość droga przyjemność, niewielkie nakłady, a trzeba mieć nosa, aby wiedzieć co czytać. Żebym miał więcej znajomych, którzy inwestują w albumy :) Mógłbym odkrywać więcej takich perełek. Bo nie będę udawał, że ten album mnie totalnie zaskoczył i zauroczył. Przede wszystkim pomysłem, ale i również tym w jaki sposób udało się bardzo osobistą opowieść o chorobie przenieść na plansze. Jak różne emocje mogą nam towarzyszyć przy kolejnych stronach. Jak czasem bardzo poste rysunki niosą tu ze sobą bardzo ważną treść... Ten komiks to najlepszy dowód na to, że ten gatunek powinien być otoczony większym szacunkiem, że nie powinniśmy sprowadzać tego jako do rysuneczków dla dzieci, lub dla tych którzy nie chcą dorosnąć. Potraktujmy to jak sztukę wyrazu na pograniczu literatury i filmu. Czemu rysunek połączony z tekstem ma być czymś gorszym od sytuacji gdy są one oddzielone? Elodie Durand funduje nam nie tylko autobiograficzne scenki ze swojego życia, ale daje coś dużo bardziej osobistego, intymnego - do komiksu włączyła rysunki, które powstawały gdy pogrążała się w chorobie, gdy jej świadomość kompletnie znikała. Dzięki temu ta historia jest nie tylko ciekawa graficznie, ale również psychologicznie, czy też poznawczo.
Dziś wieczorem wszyscy kibicują, to może i ja zdążę napisać przed meczem. I znowu Multikino. Staję się tam chyba częstym gościem. Ale to fajna sprawa jeżeli po pracy czekając na jakieś wydarzenie (jak w tym przypadku koncert) mogę spokojnie wybrać sobie jeszcze jakiś film i to mając ileś do wyboru (wybrałem Praktykanta i napiszę lada dzień). The Wall - któż nie zna tej płyty. Genialny film i świetna muza. Co prawda chyba raczej dla starszych pokoleń (moje jeszcze się łapie), ale może i młodzi złapią bakcyla. Trasa koncertowa i widowisko multimedialne jakie przygotował Roger Waters daje nadzieję, że kolejne pokolenia poznają tę muzę. I oto teraz dodatkowo artysta wyreżyserował film, w którym fragmenty koncertów obudował jeszcze różnymi dość osobistymi komentarzami i scenami (podróż do miejsca gdzie zginął jego ojciec). Dzięki temu mam wrażenie zmienia się trochę odbiór tego materiału - podkreślony jest przede wszystkim jego antywojenny, antyprzemocowy charakter, w dodatku tak jakby większość materiału była inspirowana właśnie rodzinną traumą Watersa (najpierw dziadek w pierwszej wojnie, potem ojciec w drugiej).
Kilka nagród na Festiwalu Filmowym w Gdyni, pochwały w Cannes, a jak będzie z widownią u nas? Kino artystyczne, poważniejsze nie ma u nas wielkiego przebicia, trzeba trochę się nachodzić by znaleźć seans. Ale może warto? Bo potem w tv też będzie ciężko go upolować.
Miałem wrażenie, że w tym temacie niewiele można już opowiedzieć nowego - przemoc młodocianych, zbrodnia i pragnienie sprawiedliwości, wina i kara, chęć zemsty i oczekiwanie skruchy. Ile było już o tym wstrząsających filmów? A jednak mam wrażenie, że w tym chłodnym, surowym filmie Magnusa von Horna, jest coś co zostaje w głowie. Może dlatego, że nie tylko sam sprawca, ale i cała społeczność wydaje się tutaj jakby zamrożona, tłumiąca emocje (dopóki nie przekroczą granicy za którą dochodzi do wybuchu). Wszystko opowiedziane jest tak na zimno, na spokojnie, a cały czas czujemy, że w tych ludziach kotłuje się masa niewyrażonych rzeczy...
W naszych szkołach zdecydowanie za mało uczą nas zadawania pytań. To nauczyciel pyta, a uczeń ma wykuć. A gdyby tak uczynić proces przyswajania wiedzy trochę innym? Gdyby tak poprzez możliwość zadawania nawet najdziwniejszych pytań i poszukiwania na nie odpowiedzi, młody człowiek włożył trochę wysiłku, zainteresowania, frajdy, że doszedł do czegoś samodzielnie?
Pomarzyć o takiej szkole...
Inspiracją dla wszystkich nauczycieli i dorosłych, którzy chcą rozwijać w młodym pokoleniu pasję wiedzy jest ta książka wydana przez Czarną Owcę. Będę się upierał - to nieprawda, że tego typu książki popularnonaukowe są tylko dla młodego czytelnika. A właśnie, że nie. Po pierwsze - ciekawość dziecka warto zachować w sobie na całe życie. Po drugie - szukajmy sposobów na to jak ją rozwijać u tych, z którymi mamy kontakt (dzieci, uczniów, bratanków itp.).
Jak wysoko można czymś rzucić? Co by się stało, gdyby wszyscy mieszkańcy Ziemi stanęli jak najbliżej siebie, podskoczyli i jednocześnie spadli na ziemię? Czy można wykorzystać karabiny maszynowe w roli plecaka odrzutowego? Z jaką prędkością musiałby spadać przez atmosferę stek, by po dotarciu do ziemi był usmażony? Czy gdyby moja drukarka mogła drukować pieniądze, miałoby to wpływ na gospodarkę światową? No sami powiedzcie - czy to są mądre, naukowe pytania?
Notka na temat kolejnej premiery z tego tygodnia, czyli Intruza, pewnie dopiero w niedzielę. A dziś całkiem miła niespodzianka, jaką zafundował mi dziś Włodek (i nie tylko mi) wygrywając bilety na jeden z filmów w pierwszym dniu Warszawskiego Festiwalu Filmowego. Jutro dopiszę coś może do tego co on skrobnął. Film to niezła jazda :)
Nietypowy
seans, bo o godz. 16.00, ale to Warszawski festiwal Filmowy, pierwsze
projekcje konkursowe, więc nie ma co narzekać (zwłaszcza że jutro
ten film pokazywany jest o godz. 11.00).
Mam
słabość do kina francuskiego, bo nawet jeśli film nie jest
najlepszy, ma w sobie to coś, taką trudną do opisania magię,
miejsc, osobowości przewijających się na ekranie,
no i naturalnie języka! Trudno byłoby mi jakoś kategorycznie
skrytykować film francuski. Uff... w tym przypadku na szczęście
nie muszę! Za to uważam, że warto wybrać się do kina, by... się
trochę pouśmiechać (z wielu powodów).
No i już wiadomo co dopisać do planów czytelniczych, prawda? Nadrobić zaległości z Aleksijowicz :) Ale przy okazji tych klimatów rosyjsko-białoruskich, przypomniało mi się, że nie było jeszcze u mnie notki na temat nowego filmu Aleksieja Germana Jr. No to nadrabiamy. Produkcja, w której przy sporych trudnościach z dokończeniem, pomagały Polska i Ukraina, w kinach już od kilku dni. Ale raczej w kinach studyjnych i od razu warto zastrzec, że to obraz raczej dla smakoszy rzeczy wytrawnych. Nawet na polskiej premierze niestety znalazło się kilka osób, dla których zdaje się, że wysiłek intelektualny i odrobina otwartości na trochę inny wymiar opowieści, okazały się niemożliwe do osiągnięcia. Cóż. I tak dobrze, że nie przyszli z popcornem. To film, w którym warstwa plastyczna i obraz są równie ważne jak i sama fabuła. Gdyby brać na logikę poszczególne części (7 mini opowieści) i szukać między nimi powiązań, mogłoby być trudno. Ale warto spróbować po prostu wszystko chłonąć, a potem spróbować sobie różne klocki ułożyć.
Ze względu na narastające stosy do recenzji, coraz częściej się zdarza, że zanim sam coś przeczytam, ktoś zgarnia mi lekturę sprzed nosa. Dobrze, że od czasu do czasu przynajmniej ktoś skrobnie kilka słów. Choć teraz to Włodek mnie zaskoczył. Na Boga co to za język? ...cechą dystynktywną twórczości
sylwicznej... Chyba już wiem czemu nie lubiłem lekcji polskiego, choć uwielbiałem czytać :) A tu można do niej zajrzeć.
Ta książka zwróciła moją uwagę już od pierwszej
chwili. Z jednej strony - interesującą okładką, z drugiej zaśopisem, przyznam szczerze - niezwykle
interesującym. Jednak - co najważniejsze - już sam tytuł przypomniał mi w
jednej chwili czasy studiów (tak, tak, filologia polska się kłania!). Silva
rerum odwołuje się bowiem w sposób nie tylko literalny do formy literatury
popularnej u nas w okresie staropolskim (a później w okresie postmodernizmu).
Sylwy (z łac. właśnie „silva rerum”) wyróżniały się zawsze niejednorodnością
stylistyczną oraz najszerszą tematyką. Mało kto wie, ale to właśnie dzięki
twórczości sylwicznej do dzisiaj przetrwały wiersze Daniela Naborowskiego i
Jana Andrzeja Morsztyna. Wyróżnikiem sylw jest także fakt, iż sąone spisywane niejako „na gorąco” pod wpływem
przemyśleń twórcy.
Dzięki Nocnemu Maratonowi Filmowemu w Multikinie i premierze nowego Bonda, miałem okazje po raz kolejny obejrzeć sobie po raz kolejny Skyfall, czyli rzecz, która wiele osób zaskoczyła. Dlaczego film Sama Mendesa zachwycił tak wielu, ale i wzbudził wiele wątpliwości? Bo to jednak wymagało sporej odwagi by odejść od charakteru tej serii, by pokazać Bonda bardziej zgorzkniałego, niedoskonałego, myślącego o emeryturze. Agent "z ludzką twarzą". Zdeterminowany do działania, szczególnie gdy zagrożenie może dotknąć osoby mu bliskie. Ale facet, który ma wątpliwości, opory, popełnia błędy (cholera, testów nie przejść to trochę wstyd dla 007)... I właśnie takiego Bonda przedstawia nam się w filmie, który ma dobre tempo, trzyma w napięciu, który zawiera świetne sceny akcji... Przełom? Już po obsadzeniu Daniela Craiga pojawiło się sporo głosów, że to już nie jest ten sam Bond. Ale może i dobrze? Tamte filmy oglądamy trochę z sentymentu. A to po prostu świetne kino sensacyjno-szpiegowskie - wersja przygód bohaterskiego agenta dostosowana do widza w XXI wieku. Mimo pewnych wątpliwości kupuję takiego Jamesa Bonda. Mendes pokazał w ramach starej formuły coś zupełnie świeżego.
Kolejny raz wchodzę do uniwersum Metro 2033. Bywało raz lepiej, innym razem słabiej, ale odkąd ta seria tak mocno przyjęła się u nas, z ciekawością czekałem na to jak polscy autorzy poradzą sobie z tymi realiami, kiedy ktoś wreszcie pokusi się, żeby napisać coś o naszych miastach. Powieść Pawła Majki była całkiem smakowita, tym bardziej, że znam już trochę Kraków i poruszałem się po jakby znajomych ścieżkach. Myślałem, iż na drugi ogień pójdzie coś z Warszawą w tle (w końcu metro, nie?), ale jak się okazuje, inne miasta mają więcej szczęścia do pisarzy. Który to już raz Wrocław dostępuje zaszczytu, by to właśnie na jego ulicach działa się akcja popularnych powieści? Niedługo doczekamy się biur podróży, które będą proponować kilkanaście różnych wariantów zwiedzania miasta (to gdzie ta willa z Nomen Omen?). No dobra, nie będę aż tak bardzo zazdrościł, tym bardziej, że dostąpienie zaszczytu w tym przypadku oznaczało iż miasto będzie zrównane z ziemią, a oglądamy je głównie od strony kanałów i piwnic. Ok. W tym przypadku Wrocław na pewno może się pochwalić dużo dłuższą historią i trwalszymi inwestycjami :) Żarty żartami, ale naprawdę byłem ciekaw jak z uniwersum poradzi sobie Robert J. Szmidt, którego kojarzę raczej z dość przewrotnym humorem, a nie z mrocznymi klimatami postapokaliptycznymi.
Wsiąkłem znowu w klimaty kryminalne. Po kilku książkach (a przed kilkoma następnymi), przyszła kolej na seriale (np. Luther - czemu ja to tak późno odkrywam?), więc niedługo zbiorcza notka na ten temat. I dziś notka też nawiązująca do zbrodni, do pracy policji. Choć nie tylko. Na pewno nie da się tego obrazu łatwo zaszeregować - może jako thriller sensacyjny? Ale z filmami Denisa Villeneuve trochę chyba tak już jest: niby kręci w jakimś gatunku, ale po seansie stwierdzasz, że to było coś cholernie oryginalnego, świeżego. Wykorzystuje pewne schematy, ale umiejętnie obudowuje je warstwą psychologiczną, dramatem ludzkim, sprawia, że na długo zostają one w głowie. Tak miałem z "Pogorzeliskiem", "Labiryntem", a teraz muszę jeszcze nadrobić przegapiony przez mnie "Wróg". I podobnie mam też z "Sicario".
Z tym autorem mam jeden duży kłopot. Jego książki układające się w cykl o inspektorze Camille Verhoevenie były wydawane u nas nie w kolejności, w moje ręce wpadały jeszcze w innej, więc trochę mi to zaburzyło przyjemność z lektury. Nawiązania do poprzednich wydarzeń są tu dość wyraźne i istotne, więc jeżeli tylko macie możliwość zaczynajcie od "Koronkowej roboty", potem "Alex", a na końcu "Ofiarę". Choć osobiście nie ukrywam, że właśnie ten środkowy tom zrobił na mnie największe wrażenie.
Bohater podobno kiedyś w wywiadzie wspomniał, że pisze tylko takie książki, które mam wrażenie, iż chętnie by sfilmował Hitchcock. Przy tym tytule dodał bym jeszcze jedną pochwałę. To co wystarczyło by pewnie innym pisarzom na całą książkę, w "Alex" stanowi zaledwie jedną trzecią objętości, a potem to wszystko co mieliśmy poukładane w głowie musimy jeszcze dwa razy zniszczyć i zacząć budować od nowa. No po prostu kocham takie historie.
Co prawda po notce o Marsjaninie mam ochotę kontynuować klimaty Sci-Fi, ale to może jutro. A na dziś kolejna premiera z tego tygodnia. Mam wrażenie, że oglądam coraz więcej polskiego kina i to często są rzeczy na naprawdę dobrym poziomie. O "Chemii" usłyszycie m.in. że to najpiękniejszy polski film o miłości, ale ponieważ informacja o tym, iż scenariusz został zainspirowany walką z rakiem Magdaleny Prokopowicz (twórczyni Fundacji Rak&Roll) jest chyba wszystkim znana, wielu moich znajomych powiedziało, że nie chce oglądać smutnej historii i się dołować. Czyżby skojarzenie: miłość = happy end tak mocno utrwaliło nam się w głowie? Zapomnieliśmy o wzruszeniach naszych mam np. na Love story?
Dla mnie "Chemie" jest nie tylko filmem o szalonym uczuciu, o miłości, która musi przejść przez ciężką próbę, ale przede wszystkim o walce. Walce z chorobą, ze zwątpieniem, z bezsilnością, z egoizmem, z lękiem, z pragnieniem wygodnego życia. Żyć, czy się poddać - to pytanie przewija się prawie przez cały film.
Pamiętacie Cast Away z Tomem Hanksem? A Apollo 13 z tym samym aktorem? To dodajcie do tego jeszcze Grawitację i mniej więcej w efekcie otrzymacie Marsjanina. No takiej premiery nie mogłem przegapić. I co prawda ominąłem z premedytacją 3D, ale i tak zdjęcia (Dariusz Wolski) doceniam. Na efekty nigdy specjalnie nie zwracam uwagi, zresztą nie ma tu ich aż tyle. Liczy się historia. I co z tego, że przewidywalna, że to czysta rozrywka, bez odrobiny próby wprowadzenia nas w stan zdumienia. Rozrywka na dobrym poziomie i to się liczy. Ridley Scott miał dobry materiał w rękach (chyba jednak sięgnę o książkę Weira) i tym razem tego nie spieprzył.
O postaci stworzonej przez Arturo Pereza-Reverte słyszałem sporo, choć jak dotąd nie czytałem chyba nic z tego cyklu. Ale jak słyszę o przygodach Kapitana Alatriste, to od razu wyobrażam sobie kino spod znaku płaszcza i szpady, pełne rozmachu, akcji, pięknych scenografii, kostiumów, ale i scen walki. Nie dziwcie się więc, jeżeli tego nie otrzymuję, czuję trochę zawodu. Być może ktoś kto zna powieść, będzie odczuwał więcej frajdy z tego obrazu, dla mnie jednak nie dość, że się dłużył, to niewiele w nim znajduję tego co sobie wyobrażałem. Najlepsze sceny można policzyć na palcach jednej ręki (jedną z nich pokazuję Wam na dole), a reszta to takie snucie się ze szpadą u boku. Wielka szkoda.
Tragiczne wydarzenia w Rwandzie jak mało który temat z historii współczesnej nadają się do tego by zostać przeniesione na ekran - by wstrząsać naszymi sumieniami i zwracać uwagę na regiony świata, wobec których niestety nasza wiedza, zaangażowanie, emocje, wciąż są zbyt małe.
Z ogromną ciekawością sięgałem po ten obraz - zwłaszcza, że czytałem wcześniej o nim iż jest zrobiony na podstawie autentycznych wydarzeń. Fabuła opowiada nam historię człowieka, który mimo iż mógł zająć się jedynie ratowaniem własnej skóry, postanowił pomagać też innym, narażając życie i bezpieczeństwo swojej rodziny. Paul Rusesabagina był managerem w jednym z hoteli, a po jego opuszczeniu przez białych i gdy w każdej chwili groziło im ryzyko wkroczenia bojówek Hutu, zorganizował tam miejsce schronienia dla setek osób. Uratować 1268 istnień ludzkich to czyn, który zasługuje na film. I chyba powiedziałbym, że zasługuje na lepszy niż ten.