„W dniu, w którym umarła Amy Winehouse, miałem potężną biegunkę”
Już pierwsze zdanie tej powieści zapowiada, że banalnie nie będzie.
I nie jest.
Jest ostro. Chwilami bardzo celnie. Wulgarnie. I z pomysłem.
Ta powieść jednocześnie odpycha, zniechęca i wciąga jak najlepszy thriller.
Nie, nie dlatego, że te potoki jadu i frustracji są jakąś fascynującą lekturą. Drażnią jak cholera. Ale z jednej strony z niektórymi fragmentami nawet bym się zgodził, a z drugiej strony ciekawość budzi też to dokąd ten monolog zaprowadzi, jaką diagnozę przed naszymi oczyma chce postawić autor? Kto tu jest chory?
Niektórzy twierdzą, że to książka zabawna, porównują ją do "Dnia świra". Nawet jeżeli pewne obserwacje i ostrość spojrzenia i ironia jest podobna, w powieści jednak niewiele rzeczy jest zabawnych. To dość porażająca refleksja na temat naszego kraju. Bolesna nie tylko ze względu na to jakie sprawy opisuje bohater powieści, ale również ze względu na niego samego, na to jak myśli o swoim życiu, o sobie, swoim otoczeniu, irytujących sprawach codzienności. W tym monologu czujemy bezsens, gorycz, narzekanie, złość i sarkazm wobec wszystkiego na co by się nie spojrzało, czego by się nie dotknęło.
Krzysztof Varga stwierdził w jakimś wywiadzie, że tematem książki uczynił esencję polskości. I tylko od nas zależy ocena, co w tej "polskości" zobaczymy. Czy konsumpcjonizm, prymitywizm, hipokryzję, chamstwo, pustą religijność, mnóstwo głupich przyzwyczajeń, tradycji, czy też tą niechęć do wszystkich, wieczne niezadowolenie z życia, które reprezentuje bohater. On nie lubi nikogo. Nawet siebie.