niedziela, 30 grudnia 2012

Obejrzane w roku 2012, czyli podsumowań koniec i bomba, a kto nie czytał ten...

Od tych podsumowań oczopląsu można dostać, ale na szczęście sporo z nich całkiem ciekawych. Pewnie powinienem zrobić jeszcze jakieś podsumowanie i przyznać nagrody blogom, które odwiedzałem, ale na to trzeba by sporo czasu, by przypomnieć sobie wszystkie ciekawe rzeczy z całego roku. Sporo tego było, więc niech Wam wystarczą podziękowania i obietnica, że postaram się częściej komentować i zostawiać u Was jakiś ślad.
Dziś więc tylko o filmach. Notkę o Hobbicie pozostawię sobie na rok przyszły, bo dziś i tak pewnie będzie długo. A potem świętowanie - koniec drugiego roku bloga, 731 notek i chęć by ów wariacki projekt jednej notki dziennie kontynuować. A co! Zobaczymy się już w nowym roku - życzenia na koniec i o upominkach też parę słów będzie.
176 notek filmowych - sporo mniej niż w roku ubiegłym, ale dzięki temu miałem tez więcej czasu na czytanie. Coś za coś. Kłopoty z satelitą, różne wyjazdy, brak kasy na kino i dvd powodowały, że wiele rzeczy wciąż tkwi na liście do obejrzenia. Ten rok filmowo był bogaty z dwóch powodów - po pierwsze współpraca z Gutek Film (jeszcze do tego wrócę), a po drugie z platformą iplex.pl. Gdyby policzyć wszystkie filmy obejrzane dzięki nim to uzbierało by się naprawdę sporo, a co ważniejsze tytułów różnorodnych, godnych uwagi! Oby w przyszłym roku udało się to kontynuować.
Jak pewnie zauważacie po liście tytułów - nie ograniczam się do nowości i do rzeczy znanych. Często sporą dawkę emocji i niezapomniany seans może zapewnić np. dobry dokument. Dlatego nie mam zamiaru konkurować z blogerami, którzy w świetny sposób orientują się w kinematografii i naszej i światowej, rzucają świeżutkimi nazwiskami z rękawa i analizami potrafią zakasować zawodowych krytyków. Co tam - to moje własne podsumowanie i osobiste typy.   

sobota, 29 grudnia 2012

Kapitalizm, moja miłość, czyli uczyć się, dyskutować, ale myśleć samemu

Mała przerwa w podsumowaniach tego roku (jest ich ostatnio tyle, że trudno to ogarnąć) - dziś o kolejnym dokumencie Michaela Moore'a, a podsumowanie filmowe pewnie jutro. Moore jest uważany za twórcę kontrowersyjnego, nie tylko ze względu na tematy jakimi się zajmuje, ale raczej na sposób podejścia do nich. Miałby facet zapewniony etat w każdej telewizji totalitarnego państwa gdzie jego twórczość świetnie by pasowała do stosowanej w mediach manipulacji. Tak zestawiać fakty, by przywalić tym których się nie lubi (Bush i prawica), tak dobrać argumenty i zagrać na emocjach, by człowiek się przejął i żeby nie szukał kontrargumentów. Szykujcie się na 2 godziny jazdy bez trzymanki, gdzie padną ostre oskarżenia, zobaczycie łzy i wściekłość prostych ludzi, którzy mają utwierdzić nas w prawdziwości stawianych tez oraz wygłupy samego reżysera, który jak tylko może stara się przykuć naszą uwagę. Czego tu nie ma - od przeciwstawienia kapitalizmowi demokracji, nawoływania do łamania prawa (bo jest niedobre) aż do sugerowania, że rozwiązaniem jest socjalizm. Ale w tym wszystkim nie da się ukryć sporo jest perełek, które wyciągnięte na wierzch mogą zmrozić krew w żyłach. Fajnie ogląda się to w zestawieniu z fabułami poświęconymi kryzysowi finansowemu np. Zbyt wielcy by upaść. O tych samych sprawach tyle, że innymi słowami. To trochę tak jakby o problemach społecznych zamiast szukać różnych wyważonych danych i raportów, opierać się na emocjonalnych zagrywkach Ikonowicza, albo z drugiej strony Korwina Mikke. To pewnie temat na inną notkę, ale to co fajnie wygląda w teorii bardzo często nie uwzględnia niuansów i problemów pojedynczych ludzi (Korwin). Z drugiej strony - nie da się stworzyć dobrych przepisów, które by chroniły wszystkich i jednocześnie nie powodowały dziury w budżecie (Ikonowicz). Cytowane przed Moore'a plany Roosevelta by wprowadzić kolejną poprawkę do konstytucji dającą gwarancję prawa do tanich mieszkań, dobrze płatnej pracy itd. to mrzonka, której nie da się zrealizować w dużym kraju.               

piątek, 28 grudnia 2012

Przeczytane 2012, czyli podsumowań część 2


Dopiero patrząc się wstecz na różne notki mogę zobaczyć jak dużo udało się przeczytać, a jednocześnie jak inny był ten rok od poprzedniego. Zanim przejdę do konkretnych tytułów książek, kilka ogólnych refleksji. Tak ja w roku ubiegłym miałem czasem poczucie, że się nie wyrabiam z czytaniem i że stosy rosną - to rok 2012 pokazał mi, że to była dopiero przygrywka... Uwielbiam czytać, ale te liczba rzeczy do recenzji, rzeczy pożyczonych i do przeczytania na już, przekroczyła już ponad 30. A to już nie tylko wyrzut sumienia, a raczej jakiś koszmar co się śni po nocach. Muszę coś z tym zrobić, bo czytanie ma być przecież przyjemnością. Nie mogę dopuścić do tego by w każdym tygodniu pojawiało się 3-5 nowych pozycji, bo w takim tempie to życia nie starczy. 
Z braku czasu odpuściłem niestety wiele fantastycznych okazji i wyzwań - jeden klub dyskusyjny on line co prawda umarł śmiercią naturalną, ale do Ani  zaglądam nadal, żałując strasznie, że nigdy nie mogę się wyrobić z lekturą. Zapisuję tytuły i lista różnych rzeczy podpatrzonych na innych blogach robi się coraz dłuższa. Ale to tylko radość - przy każdej wizycie w bibliotece człowiek przeżywa dreszcz przyjemności i nie mam problemów z tym by coś wybrać. A to wszystko również dzięki Wam - którzy piszecie o książkach, dyskutujecie, dzielicie się opiniami. Cieszę się, że wszedłem w ten "światek", wciąż poznaję nowe osoby, nowe blogi. Bogactwo w różnorodności :) I dlatego nie specjalnie mnie interesują nagrody, konkursy na najlepszy blog.
Przyjemnością pozostają kluby dyskusyjne - pozostałem w dwóch, trzeci na razie poszedł w odstawkę - to fajne doświadczenie nie tylko czytania ciekawych lektur, po które nie wiem czy bym sięgnął tak szybko (Colas Breugnon, Fabryka muchołapek, Korczak - próba biografii, czy Pra. O rodzinie Iwaszkiewiczów), ale przede wszystkim okazja do spotkania i rozmów z fajnymi ludźmi. 
Udało się przeczytać 85 tytułów. Gatunkowo...

Pustki - Do Mi No, czyli wciąż jakieś "ale"

No to jeszcze coś muzycznego, co długo już leży na półce, a ja jeszcze o tym nie pisałem. Do wczorajszego osobistego i muzycznego podsumowania roku i tak pewnie by się nie załapały... Pustki są w pewnych kręgach wręcz kultowe, a ja nie do końca rozumiem ten fenomen. Sięgając choćby po te płytę - bardzo mi się podoba numer singlowy (dobrze wybrany), czyli "Tchu mi brak", ale cała reszta jakoś niekoniecznie podchodzi. Podobno kawałki są dużo bardziej "piosenkowe" i mniej jest eksperymentowania w porównaniu z ich innymi płytami... Tyle, że to niekoniecznie na plus, zwłaszcza jeżeli w piosenkach używa się dość drażniących rozwiązań (np. powtórzeń) i wszystkie są trochę na jedno kopyto. Fajne są chórki, dobry wokal kobiecy, ale ten męski? Mnie osobiście niestety drażni w większości kawałków. Muzycznie nie jest źle, dość lekko i zabawnie, ale jak dla mnie to nadal nic powalającego - wytłumaczcie mi skąd te zachwyty krytyków i "smakoszy"? Teksty dość oryginalne, dobrze, że po polsku, ale (znów to "ale") ja chyba jednak wolę Spiętego - tu jest zbyt enigmatycznie.

czwartek, 27 grudnia 2012

Przesłuchane 2012, czyli podsumowań część 1: muzyka

Podobnie jak w roku ubiegłym - cały rok notek, to i warto choćby na własny użytek zrobić jakieś małe podsumowanie (tu macie z roku ubiegłego). Nie mam ambicji by analizować wszystkie wydarzenia muzyczne tego roku - piszę tylko o tym co było ważne dla mnie, czym żyłem i czego słuchałem.
W roku 2012 opisałem 39 płytek i jak to u mnie - różne nastroje, style i często wcale nie rzeczy nowe. Jak sami widzicie na dole - sporo z tych notek to rzeczy wspominkowe - odkrywane na nowo, albo takie, które mi się nigdy nie znudziły. Samych nowości nie tak dużo, ale to nie znaczy, że ich unikam, ale albo mało kasy na to by płytę kupić, albo nie powaliła na kolana, albo też czeka na natchnienie bym o niej napisał :)

Koncertów zdecydowanie mniej w tym roku i choć rockowo to były miłe chwile (Strachy, koncert dla Stopy) to niestety zabrakło mi takiego wydarzenia jak ubiegłoroczny Woodstock żebym żył tą atmosferą dłużej niż te kilka godzin (może poza wyjątkowym koncertem w Teatrze Słowackiego w Krakowie).

W ubiegłym roku moje wskazanie i rekomendacje padło na dwie polskie płyty, a w tym roku...

Koniec przemocy, czyli czy ten problem da się rozwiązać?

Powolutku zbieram się do jakichś podsumowań roku, spodziewajcie się więc takich notek w najbliższych dniach. To jednocześnie będzie zamknięcie drugiego roku blogowania - zbieram wciąż pomysły i natchnienie do jakichś zmian, ale jakoś na razie pustka w głowie. No nic to, na torta pewnie jeszcze Was zaproszę.
A dziś krótko o kolejnej rzeczy upolowanej w tv - Wima Wendersa zaliczam do klasyków, których znać warto, wiec gdy znajdę jakiś jego tytuł nie mogę odpuścić. Ale po raz kolejny stwierdzam, że do jego produkcji trzeba mieć specyficzny nastrój, poświęcić im całą uwagę, bo oprócz samej akcji mnóstwo tu subtelności, niuansów, obrazów, słów, które mogą umknąć uwadze i odbiór jest jakiś niepełny. 
Koniec przemocy to z jednej strony historia hollywoodzkiego producenta, który kręcił popularne filmy pełne przemocy, a z drugiej strony w tle ogromna tajna operacja służb specjalnych, które pod pretekstem walki z przestępczością, szykują nam totalną inwigilację. Czy z takiego połączenia da się stworzyć coś poważniejszego do przemyślenia?

wtorek, 25 grudnia 2012

Adieu. Przypadki księdza Grosera - Jan Grzegorczyk, czyli ksiądz też człowiek

Mimo, że gdzieś tam obijały mi się jakieś opinie o książkach z księdzem Groserem w roli głównej (chyba już są 4) jakoś nigdy mnie nie kusiło aby po nie sięgnąć. Ale gdy teraz przeczytałem pierwszy tom, zaczynam rozumieć ludzi, którzy łyknęli bakcyla i chcieli czytać kolejne, nalegając na autora. To rzeczywiście czyta się nieźle i trzeba przyznać, że powieści o takiej tematyce u nas nie było. 
Dla wielu ludzi zalew książek, filmów, seriali gdzie "normalne życie" abstrahuje od jakiegokolwiek życia religijnego, jest trudny do zaakceptowania - to trochę tak jak z dziennikiem telewizyjnym gdzie tęsknisz za dobrymi wiadomościami, bo czujesz, że jesteś non stop bombardowany tylko wojną, wypadkami, aferami. Odczucie, że bohaterowie żyją jakimś sztucznym życiem, dziwnymi problemami, które jak się nam wmawia są tą normą, którą mamy zaakceptować jest bardzo silne i równie silna jest tęsknota, by wreszcie poczytać (lub coś obejrzeć) o ludziach, dla których podobnie jak dla nas w życiu liczą się nie tylko pieniądze, miłości i rozrywki, ale również jakieś wartości. 
Grzegorczyk - choć księdzem nie jest, pisze o tym co dobrze zna - mając wielu znajomych i przyjaciół w tych kręgach, na pewno nasłuchał się niejednego. Ale choć bohaterem tej książki jest kapłan, to powieść po prostu o normalnych ludziach, którzy mają różne problemy, radości, smutki i przeżywają je nie tylko na płaszczyźnie psychicznej, ale i duchowej (która zwykle jest rugowana jako mało interesująca, spłycana lub ośmieszana). I to chyba stanowi o pewnym fenomenie tej książki.      

niedziela, 23 grudnia 2012

Nie widać nic. Opowiadanie obrazów - Daniel Arasse, czyli kontemplacja czy analiza

Ostatnia notka przed Świętami, pewnie podobnie jak każdy z Was znikam na jakiś czas ze świata wirtualnego. Życzeniami podzielę się z Wami na koniec, a dziś jeszcze parę słów o książce wyjątkowej. Malarstwo uwielbiam, ale odbieram je "po swojemu", czyli niekoniecznie ważne dla mnie są prądy, nurty i oceny krytyków - mam po prostu "swoich" malarzy i ulubione obrazy, lubię przeglądać reprodukcję i czytać o obrazach. Od lat choruję na "Malarstwo białego człowieka" Łysiaka, ale cena póki co jest skuteczną zaporą. Szukam więc innych rzeczy. I dziś o jednej z takich książek. To tyle tytułem pewnego wprowadzenia.  
"Nie widać nic" pewnie nie jest propozycją dla każdego, a raczej dla smakoszy, dla których dyskusje, rozmowy o różnych detalach, budowanie swoich teorii i próby ich udowodnienia, stanowią radość przewyższającą czytanie przewodników i książek gdzie wszystko mamy wyłożone od a do z, mamy jedynie przyjąć to na wiarę jako opinię kogoś od nas mądrzejszego. Historyk sztuki Daniel Arasse w tym zbiorze zawierającym wariacje na temat kilku znanych obrazów wychodzi zupełnie z innego założenia - podsuwa nam różne tropy i punkty widzenia (czasem nawet kontrowersyjne), ale raczej jako zaproszenie do własnych interpretacji, poszukiwań, do dyskusji.      


sobota, 22 grudnia 2012

W mrok - Andriej Diakow, czyli przenosić na ekran czy nie?

No to kontynuując tematy apokaliptyczne coś moim zdaniem ciekawszego. O pierwszym tomie napisanym w ramach Uniwersum Metro 2033 przez Andrieja Diakowa pisałem tutaj. Teraz kolej na część drugą. Ale nie przejmujcie się - mimo, że bohaterowie głównie są ci sami, to książki wydaje mi się spokojnie można czytać niezależnie. Parę nawiązań autor uczynił, ale też wszystkie są wyjaśnione - nie wpływa to jakoś w dramatyczny sposób na to by się nie połapać w treści. I wiecie co? Czyta się nie tylko równie dobrze jak "Ku światłu". Czyta się jeszcze lepiej!
Postaram się napisać krótko o zawartości, a jednocześnie nie zdradzać zbyt wielu elementów. 

Miejsce: Petersburg wiele lat po nuklearnej zagładzie. Ludzie żyją najczęściej ukrywając się w tunelach metra, a wychodząc na powierzchnię zmagają się nie tylko z promieniowaniem, ale i z różnymi potworami, które powstały pod wpływem przeróżnych mutacji.
Bohaterowie: stalker (jak to wyjaśnić? najemnik, przemytnik?) Taran oraz jego przybrany syn Gleb. Tym razem od razu na początku książki ich drogi dramatycznie się rozchodzą, więc to co będzie mocno pchało Tarana do przodu w jego działaniach to będzie pragnienie uratowania chłopaka, a potem zemsta. 
Akcja: Oj będzie się działo.

książka do kupienia m.in. tu

Inwazja. Bitwa o Los Angeles, czyli jak chcecie sobie postrzelać to zróbcie sobie grę

To chyba notka pasująca do dnia wczorajszego i wszechobecnego "końca świata". Ale wczoraj wieczorem jakoś nie chciałem pisać o głupotach.
Ja chyba po prostu już wyrosłem z pewnego rodzaju filmów. Ani mnie specjalnie efekty nie kręcą, fabuła jest przewidywalna do bólu (szczególnie jeżeli to produkcje amerykańskie), emocje niewielkie, bo też kibicowanie bohaterowi (lub grupce), który w pojedynkę ratuje ludzkość i znany nam świat jest raczej okraszone zabawnymi komentarzami rzucanymi pod nosem. No. Ta. I co jeszcze wymyślicie. Kto widział jeden to tak jakby spokojnie mógł tworzyć kolejne, bo pomysły niewiele się różnią. Albo mam przesyt, albo po prostu z pewnych rzeczy się wyrasta.
Dzień Niepodległości mnie nie kręcił, więc i Bitwę oglądałem bez specjalnych emocji - ot trochę strzelanek, troszkę akcji, główny bohater, którym jest zgorzkniały weteran no i oczywiście po totalnej katastrofie i klęsce jaka zadają nam obcy musi przyjść happy end, choćby scenarzyści mieli stanąć na głowie by jakoś to uprawdopodobnić.

Sugar Man, czyli niesamowity wieczór z Gutkiem i opowieść o szczęściu

Wszyscy Ci, którzy nie przepadają za spoilerami chyba powinni darować sobie moją dzisiejszą notkę. Ale też za bardzo nie potrafię "na sucho" opowiedzieć o tym filmie. A jeżeli zdradzę Wam swoje emocje, nie mogę ukrywać z czego one wynikały. Najpierw jednak o samej kulisach seansu. Otóż Gutek Film na swoim profilu postanowili zrobić akcję niespodziankę dla swoich fanów - 300 osób miało możliwość zdobyć wejściówki na seans specjalny filmu, który do końca pozostał tajemnicą - wiedzieliśmy jedynie, że ma wejść na ekrany w przyszłym roku. Niesamowity prezent. Nie załapałem się na losowanie prezentów, nie zostałem też na lampce wina (trzeba było pędem wracać do domu), ale i tak wielkie dzięki! Pewnie w moim podsumowaniu roku jeszcze o tym wspomnę, ale dzięki Waszym filmom w tym roku przeżyłem naprawdę wiele cudownych emocji. Co o samym filmie "Sugar Man"? Zacznijmy od tego, że to dokument. Już pewnie sporo osób machnęło ręką. Ale uwierzcie warto go zobaczyć.
Historia jaką opowiada wydaje się jakaś wielką ściemą, trudno bowiem uwierzyć, że coś takiego miało miejsce naprawdę.

czwartek, 20 grudnia 2012

Wszyscy Twoi święci, czyli wyrwać się, uciec, ale zapomnieć trudniej

Dziś od rana wszystkich chyba zasmuciła wiadomość o wycofywaniu się Weltbild z Polski i możliwym końcu marki "Świat książki". Smutne to bardzo i mam nadzieję, że do tego drugiego nie dojdzie - byłaby szkoda wielka. 

Ciężko ostatnio znaleźć czas na cokolwiek i łapię się na tym, że książek głównie słucham, a nie czytam. Z filmami idzie też jak po grudzie - rzadko kiedy mam siłę i czas by obejrzeć coś w całości od początku do końca, chyba, że jest to serial. A z pisaniem - mimo, że materiałów na notki trochę jeszcze w zapasie jest, łapię się na tym, że odkładam na później wszystko co wymaga większego wysiłku i skupienia. Wybaczcie więc, że dziś króciutko. A będzie o filmie "Wszyscy Twoi święci".

Film to autobiografia Dito Montiela i adaptacja jego powieści opowiadającej o dorastaniu na peryferiach Nowego Jorku. Można wzruszyć ramionami, że o tym już tyle razy było, ale mimo że film nie jest łatwy w odbiorze, nie dzieje się tu tak wiele jak np. w Uśpionych, czy filmach Scorsese, Spike'a Lee, to i tak można go obejrzeć aby jeszcze raz zobaczyć to samo raz jeszcze, tym razem oczyma kogoś innego. Gangi, włóczenie się bez celu, przyjaźnie i głupie zasady "lojalności", pierwsze miłości, przemoc, ogromne pragnienie na zmianę swojego losu i niestety brak na to perspektyw. 

środa, 19 grudnia 2012

Wytrącony z równowagi - Jeremy Clarkson, czyli nie tylko o 4 kółkach

Coraz mniej czasu na notki... Oby nie dać się temu wariactwu, że to niby najważniejsze to porządki, żarcie i prezenty. A propos prezentów to staram się wysyłać wszystko na bieżąco, aby dotarło jeszcze przed świętami do Was (chyba tylko z Diakowem nie dam rady, bo jeszcze w czytaniu). A jeszcze milsze jest to, że i do mnie idą prezenty! Darek "Marlow" u siebie rozdawał stosik i załapałem się na dwie książki (jakby mi było mało nie?) - pewnie po przeczytaniu trafia do puli akcji Podaj dalej - cały czas Was tam zapraszam, bo są jeszcze pozycje do których nikt się nie zgłosił. 
A tytuł o którym dziś kilka słów już trafił w dobre ręce :) Clarkson już u nas dość znany, bo to nie pierwszy zbiór jego felietonów wydany u nas, a i sam program telewizyjny ma sporo fanów. Tym razem otrzymujemy prawie 500 stron i aż 83 teksty napisane ze specyficznym humorem, zgryźliwością i w niepowtarzalnym stylu. 

wtorek, 18 grudnia 2012

Spleen and Ideal - Dead Can Dance, czyli w sam raz na Adwent

Znajdź odwagę w sercu
Odrzuć swoje lęki
Zamknięty gdzieś głęboko w środku
Przez te wszystkie lata

Pozostań w świetle

Odrzuć swoje lęki
Przez które byłeś
zahipnotyzowany
Przełam to zaklęcie ciszy 
(Mesmerism)

Już nieraz pisząc o muzyce wspominałem ile w tych moich różnorodnych fascynacjach jest ulotnych emocji, jakichś nastrojów, które sprawiają, że właśnie ta, a nie inna płyta trafia (na dłuższy lub krótszy czas do odtwarzacza). Wiele z krążków stoi miesiącami na półkach czekając na tę chwilę, ale i tak cieszę, że tam są - polowałem na nie długo, wciąż uzupełniam kolekcję, by gdy najdzie mnie ochota nie musieć poprzestawać na namiastkach, czyli na internecie, mp3 itd. Dead Can Dance to moja muzyczna miłość od lat (aż dziwne, że jak dotąd w ciągu ostatnich dwóch lat pisałem tylko o Aion), strasznie się cieszyłem z ich reaktywacji, żałuję tylko, że koncert w Warszawie był poza zasięgiem moich możliwości finansowych. O nowej płycie pewnie innym razem, a dziś powrót do płyty, która ma już lat 27. A w okresie Adwentu jest idealna i często do niej wtedy sięgam.

Zabić Bono, czyli znam kogoś sławnego

Gdy ten tytuł zobaczyła moja żona od razu spytała: Czy to jest o U2? Ano i jest i nie jest. Jest bo wciąż się o nich mówi, a nie jest, bo rzecz jest o tych, którzy z nimi dorastali w szkolnych ławach. Nie czytałem jeszcze biograficznej powieści McCornicka (jestem ciekaw, bo w porównaniu z nią w filmie podobno jest sporo zmian), ale film obejrzałem z przyjemnością. Bawi bardziej sam pomysł na opowiedzenie takiej historii niż ona sama (bo scen komediowych jest tu niewiele). Oto w szkole średniej paru kumpli fascynuje się muzyką i postanawiają sami pozakładać kapele, by dla frajdy pograć. Jeden z tych zespołów to Hype - kapela Paula Hewsona, Larry'ego Mullena Jr i Davida Evansa. Na ich próbie pojawił się też Ivan McCornick, ale jego starszy brat Neil postanawia założyć konkurencyjną kapelę i ściąga go jako gitarzystę do siebie. 
Tyle, że mimo wielkich ambicji i dużego mniemania o sobie Neil jakoś nie za bardzo ma tą iskrę Bożą, która sprawia, że przeciętna kapela dostaje swoją szansę, że ktoś ich zauważa. Tymczasem druga kapela zmieniła nazwę i rozpoczęło się wokół coraz większe zamieszanie. U2, bo to o nich chodzi i Bono (Paul, czyli kolega z klasy Neila) staną się punktem odniesienia i jednocześnie fiksacji starszego z braci McCornick.

niedziela, 16 grudnia 2012

Rytuał, czyli o dwóch takich co w zwątpieniu odnajdują wiarę

Horror? To mnie od dłuższego czasu nie kręci. Walka z szatanem? Sorry, ale choćby nawet twórcy mieli poważne zamiary wobec historii jakie chcą opowiedzieć (często jak np. przy Egzorcyście inspirowano się prawdziwymi wydarzeniami), to efekt potem jest jedynie rozrywką i za cholerę nie skłania do żadnych przemyśleń. Nie oszukujmy się jak zobaczyłem ten tytuł i przeczytałem o co w nim chodzi jedna jedyna rzeczy mnie skłoniła do jego obejrzenia. Anthony Hopkins. Fakt - jemu też zdarza się grać w rzeczach miernych, ale jednak zawsze mam ochotę dać mu kolejną szansę. No i dałem.Czy ten film ma straszyć? Pokazać coś ważnego (np. realność zła?)? Obawiam się, że u większości widzów nie wzbudzi ani specjalnych emocji, ani przemyśleń. Mimo niezłego materiału wyjściowego („Rytuał” został w dużej mierze oparty na książce „Obrzęd. Tajemnice współczesnych egzorcyzmów” Matta Baglio, której autor towarzyszył egzorcyście – księdzu Gary’emu Thomasowi podczas jego praktyk i spisał jego wspomnienia) zostało niewiele - kolejny dość schematyczny film gdzie trochę postraszy się diabłem, a potem zwycięża i tak człowiek (tyle, że nie wiadomo w sumie w jaki sposób, bo wygląda na jakiś fart).

sobota, 15 grudnia 2012

Wyrok - Mariusz Zielke, czyli niby rozrywka, ale ileż tu smutnej i przerażającej rzeczywistości


Ale historia. Autor do roku 2009 pracował w Pulsie Biznesu, ale zwolniono go, gdy jego artykuły śledcze jakie pisał o różnych firmach nie spodobały się reklamodawcom pisma (i co za tym idzie jego przełożonym). Ponieważ trudno mu było przekonać do tej tematyki inne pisma, zakłada własny serwis internetowy gdzie kontynuuje artykuły śledcze na temat różnych nieprawidłowości i przekrętów w biznesie (strona http/ngi24.pl). Wielokrotnie jest pozywany do sądów przez różne firmy, które próbują go zastraszyć i zablokować jego publikacje. Jak dotąd nie udowodniono mu kłamstw i sprawy wygrywa.
Postanowił różne swoje doświadczenia spisać i mimo, że powieść została mocno sfabularyzowana i tylko znawcy tematu pewnie mogliby domyślić się konkretnych nazwisk czy firm, mimo dobrych recenzji, żadne wydawnictwo nie odważyło się tego wydać. Autor wydał więc Wyrok własnym sumptem - dopiero po jego sukcesie znalazła się firma, która postanowiła zrobić wznowienie i wydać większy nakład. To chyba pierwszy autor krajowy w znanej Czarnej Serii (znanej głównie z literatury skandynawskiej). Proszę państwa - oto "Wyrok" Mariusza Zielke - rzecz często porównywana do Millenium Larssona. W obu przypadkach bohaterem jest dziennikarz, który mimo sporych problemów, jakie na niego spadają ciągnie na własną rękę pewne śledztwo. W obu przypadkach też fikcja była poprzedzona realnymi doświadczeniami autorów - mamy więc do czynienia z thrillerem, który jednocześnie dość boleśnie rysuje nam obraz rzeczywistości jaka nas otacza, opisuje fakty, zjawiska i sytuacje jak najbardziej realne, które dotąd były zamiatane pod dywan i nie ujawniane naszym oczom.

książka do kupienia m.in tu

piątek, 14 grudnia 2012

Nowa płyta - Voo Voo, czyli świeżo i energetycznie, choć nie bez odwołań do starych brzmień

Kapela, którą słucham już ponad 20 lat. Czyż mogę na chłodno bez emocji analizować ich kolejną płytę? Ulubieńców się słucha, nie analizuje. Nie wiem wiec czy będę potrafił pisać o tej płycie - pewnie najlepszym podsumowaniem byłby fakt iż w kółko jej słucham od miesiąca. Po ostatniej - mocno rockowej i ostrzejszej płycie ta mam wrażenie, że jest dużo spokojniejsza. I wiecie co? Sporo tu klimatów, które są trochę powrotem do źródeł - do takiego grania od którego Voo Voo zaczynało i za które ich wtedy pokochałem (np. ze Sno-powiązałki).
Gitary i owszem, ale często na pierwszy plan tym razem wysuwa się Mateusz Pospieszalski ze swoim genialnym czarodziejskim saksofonem wspierany całą sekcją dętą.
Ta płytę mógłbym pokochać już choćby za to ich osobiste pożegnanie ze Stopą - przyjacielem i przez wiele lat ich perkusistą - "Do Stopki" nie jest żałobny, smutny, ale pełen nadziei i pogody ducha. Piękny numer. W ogóle mam wrażenie, że mimo, że na płycie nie brakuje troszkę spokojniejszych rytmów, balladek (i przepięknych solówek!) to płyta jest przesiąknięta właśnie pogodą ducha, jest optymistyczna, pełna jakiejś przedziwnej spokojnej radości człowieka w średnim wieku, który wie, że już niewiele musi, już tak się nie napina. Cudownie się tego słucha!
Po prostu panowie robią swoje. Wciąż trochę z boku całego zgiełku rynku muzycznego, pogoni za hitami. Cieszą się graniem. I zapraszają do tego by się wsłuchiwać w to granie i cieszyć się razem z nimi. A muzykami są wspaniałymi - przecież z niejednego pieca już chleb jedli i choć mają swój niepowtarzalny styl, to przecież ich nawiązania do klasyki i dawnego grania (lata 60-te czy 70-te) w ich wykonaniu to po prostu perełki. Nic tu nie trąci myszką - choć wykorzystują pomysły z dawnych lat, to wszystko brzmi tak niesamowicie świeżo, energetycznie, że po prostu ma się z tego niesamowitą frajdę (i dreszcze na plecach).
Jeden numer lepszy od drugiego, przy każdym przesłuchaniu odrywam nowe fragmenty, których chciałbym słuchać w kółko. Nowa płyta to po prostu dynamit! Takich emocji nie odczuwałem już dawno przy żadnej płycie - nawet dużo ostrzejszej. 
Jest różnorodnie - są przecież bardzo ostre riffy i kawałki rockowe, są spokojne akustyczne numery i wreszcie numery tak rozpędzone przez dęciaki, że energią dorównują kapeli Markoviców. Odnaleźć tu możecie klimaty jak z płyt Beirutu (Pierwszy raz), energię jak z przesławnego Marszu Orkiestry Chińskich Ręczników (kto pamięta początku kariery Owsiaka?) i solówki, których nie powstydziłyby się tuzy hard rocka czy bluesa. 
Chwilami ta energia jaka bije od Voo Voo powiem Wam, że przypomina mi jako żywo to co usłyszałem na najnowszej płycie kapeli synów Pana Wojtka - Kim Nowak. Okazuje się, że Starsi nie tylko dają radę, ale i potrafią świetnie inspirować. Tak trzymać! Nie to, że nie lubię bardziej płyt gdzie troszkę eksperymentowali i bawili się różnymi poszukiwaniami - po prostu takie brzmienie najbardziej mi pasuje i jest mi najbliższe.   
Czy polecam? Ba! Dla mnie chyba w kolekcji tegorocznych zakupów i płyt, o których pisałem w tym roku Nowa płyta to rzecz jak najbardziej na podium.
Oni mają radość grania. Ja mam niekłamana radość słuchania. Jedyny feler to cena - nie rozumiem jak przy takiej dystrybucji (Agora ma rozbudowaną sieć) polska płyta może kosztować 40 zeta. To uważam za skandal, ale obciążam winą za to wydawcę. A potem muzycy się dziwią, czemu tak marna sprzedaż ich płyt...  
PS Zapraszam też do notki, która choć świeża zbłądziła na miejsce w listopadzie - Morcheeba - Big Calm 

czwartek, 13 grudnia 2012

Moneyball, czyli kupić, sprzedać, wykorzystać - poradnik dla właścicieli klubów sportowych

Kompletnie nie rozumiem fascynacji baseballem Amerykanów, zresztą chyba moje zdanie podziela sporo ludzi po tej stronie Oceanu - u nas ten film pewnie nigdy by nie zdobył żadnej nominacji. Dlaczego? Bo nie ma nim nic specjalnie wyjątkowego, chyba, że ktoś interesuje się baseballem - wtedy znajdzie tu coś dla siebie. Bo też rzecz dotyczy pewnego przełomu jakiego próbował dokonać w tej grze jeden człowiek, przełomu, który miał zmienić dotychczasowe oblicze tego czym żyje 101% Amerykanów. Mamy więc autentyczną historię (a to za Oceanem się uwielbia i im bardziej przypomina to karierę od  pucybuta do milionera - tym lepiej), jest baseball, jest Brad Pitt, są wielkie pieniądze, wygrane jakie przychodzą po serii porażek (ech ta ich wiara w sukces), no i scenariusz Aarona Sorkina. Jakoś za diabła nie mogę się przekonać do tego faceta. To co wychodzi spod jego ręki jest ciekawe, są niezłe dialogi i fajne sceny, ale całość za cholerę nie tworzy moim zdaniem czegoś co budzi jakieś większe emocje (przynajmniej u mnie). Jest jakiś taki hermetycznie skupiony tylko na ich problemach, a sam rys psychologiczny postaci choć na poziomie, to na pewno nie wybija się ponad niego. 

środa, 12 grudnia 2012

Trafny wybór - J. K. Rowling, czyli wcale nie za górami, za lasami

Dziś spotkania w wielu miastach kraju i dyskusje nad tą książką. Więc pora i na notkę. O "Trafnym wyborze" dużo się mówi (nawet w kioskach go sprzedają), że warto nią się zainteresować i docenić akcję promocyjną wydawcy (ZNAK jako pierwszy zainwestował w wysyłkę egzemplarzy do ludzi z DKK przed premierą).
A sama lektura? Prawdę mówiąc w trakcie czytania kilkukrotnie zmieniały się moje odczucia. Najpierw to był mały szok estetyczny - wulgarności i epatowania pikanterią było dużo i wydawało się to jakoś mało uzasadnione. Rodziło się we mnie nieodparte wrażenie, że autorka specjalnie idzie w tą stronę by podkreślić odcięcie się od tego co ją rozsławiło, czyli serii dla młodzieży o Potterze. Czyżby stąd szukanie pomysłu na promocję książki przez podkreślanie, że to "powieść dla dorosłych"?
Im dalej w las kartek tym bardziej jednak wciągał mnie ten obraz społeczności małego miasteczka. Trzeba przyznać, że to dość zręcznie (i odważnie) nakreślone postacie i konflikty między nimi "niosą" naszą uwagę. Nie ma jednego bohatera głównego, ale też nikt tu nie jest obojętny - prawie wszyscy się znają, każdy ma o innych jakąś opinię, plotki roznoszą się błyskawicznie, a emocje ludzkie biorą często górę nad rozsądkiem i wyważonymi argumentami.  
Oto Pagford.

wtorek, 11 grudnia 2012

Szalone nożyczki (Teatr Kwadrat), czyli demokracja w teatrze


Spektakl, który od 12 lat lat nieprzerwanie zapełnia salę po brzegi (z miejscami na schodach)? To jakiś fenomen, zwłaszcza, że w obsadzie nie ma wielkich nazwisk (znane, ale nie bardzo znane). Ja rozumiem, że ludzie lubią komedie i rzeczy lekkie, ale przecież jest teraz tyle rzeczy do wyboru, że wszystko szybciej się nudzi i oswaja. A tu proszę - w ostatnią niedzielę w Kwadracie tłumy. Ciekawe jak w innych miastach, bo wiem, że ta sztuka "chodzi" też w innych teatrach. 
Rzecz można by nazwać dość banalnym kryminałem z elementami komediowymi gdyby nie pomysł na wykorzystanie interakcji z widownią. Tak naprawdę to ciągnie całe przedstawienie - ludzie mają ogromną frajdę z tego co odbierają jako improwizację i z tego co rzeczywiście nią jest, czyli możliwości dialogu z aktorami. Ale po kolei.

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Życie Pi, czyli piękne obrazki, trzeci wymiar i...

No właśnie to "i..." będzie pewnie decydowało o tym ilu ludzi zechce obejrzeć ten film. W moim przypadku to "i..." jest gdzieś pomiędzy zachwytem, a znudzeniem. Zachwyt budzą niektóre magiczne wręcz i poetyckie zdjęcia (np. noc na oceanie), natomiast sama historia, podobnie jak i cały film nie wzbudziły we mnie prawie żadnych emocji. Ot połączenie Cast Away, Robinsona Crusoe z dodatkiem szczypty filozofii na końcu. No dobra, ziewać nie ziewałem, z kina nie wyszedłem, ale uwierzcie - w tej historyjce niewiele jest rzeczy, które zostaną w głowie po kilku tygodniach (oprócz ładnych scenek, które zaraz zostaną przebite kolejnymi).
Nie znam powieście Yanna Martela, ale z tego co słyszałem to powieść nie jest jedynie przygodówką i ma głębszą warstwę - tu pojawia się ona nam dopiero pod koniec, ale jest to raczej papka, która ma sprawiać jedynie pozory głębi. Film ma być zrozumiały dla nastolatków? Może w tym leży odpowiedź czemu mnie - starego konia to rozczarowuje (podobnie jak np. Czas wojny Spielberga) - jestem zmęczony łopatologią i jeżeli mam ochotę na fajną historyjkę z morałem mam do wyboru dużo rzeczy klasycznych, które mimo, że widziane po raz n-ty nie rozczarowują, a wciąż sprawiają frajdę (Świnka Babe itp.).

Wszystko płynie, czyli ta rzeka nurtuje


Zaraz jak tylko ten dokument pojawił się na naszych ekranach chciałem go zobaczyć - lubię takie klimatyczne kino, a tu jeszcze na dodatek jest to projekt, w którym jest dużo fajnej muzyki (Paula i Karol - delikatnie, nastrojowo i gitarowo). Tyle, że wtedy jakoś nie udało się go zobaczyć, w sieci go nie było. I wreszcie jest - znowu pomocny okazał się serwis iplex.pl. Mniam!
Pomysł prosty - facet wyrusza samotnie w rejs Wisłą drewnianą łódką (co prawda ma silnik, ale często porusza się metodą "tradycyjną"), trwa to wiele tygodni, a to wszystko co udało się nakręcić po drodze (niektóre scenki są odgrywane) zmontowano potem w opowieść o rzece, o wędrówce. Kino drogi już było, oto przed nami kino rzeki.

sobota, 8 grudnia 2012

Podaj książkę dalej, czyli rozdawajka ale trochę inaczej :)

Po kilku dniach na próbę pomysł się rozwija więc zostanie tu na stałe! Myślałem nad tym czy byliby chętni na otrzymanie książek (które przecież wciąż się pojawiają i chętnie zawsze się nimi z Wami dzieliłem w różnych konkursach), ale tym razem z pewnym zobowiązaniem również ze strony obdarowanego. 
O co chodzi?
Ja wysyłam książkę, ale jednocześnie wciąż zbieram na nią chętnych i tworzę listę "społeczną" osób, które chcą ją przeczytać. Szczęściarz, do którego pozycja trafia jako pierwszego zobowiązuje się, że po przeczytaniu odda ją kolejnej osobie z listy (na własny koszt zorganizuje wysyłkę - zwykle to kwestia 4-5 złotych). Nie będę narzucał terminów czasowych (choć miesiąc, dwa wydaje się optymalne). Druga osoba podejmuje podobne zobowiązanie (otrzyma adres do trzeciej osoby z listy itd.). Jak chętnych już nie będzie, wtedy ostatni z listy będzie mógł oddać książkę do jakiejś biblioteki lub komuś podarować. Dla mnie ważne żeby one wciąż krążyły, były czytane i chętnie będę zbierał od Was jakieś opinie (recenzje?) na ich temat. 
Książki w dzisiejszych czasach są drogie, wszyscy tego doświadczamy. Kiedyś sobie obiecałem, że to co otrzymam od wydawnictw za darmo, będę oddawał dalej. Chętnych jednak zwykle jest sporo i często jest tak, że nawet osoby, które próbują u mnie coś zdobyć regularnie, odchodzą z kwitkiem. Pomyślałem, a może w ten sposób? Zacząłem od 6 książek, teraz jest ich już 13 - zapraszam do zapisów. Jeżeli będziecie chętni - pojawią się następne.

Pra. O rodzinie Iwaszkiewiczów - Ludwika Włodek, czyli niedosyt

Książka przeczytana szybko, ale pozostawiająca spory niedosyt. Ale może to dobrze? Zmobilizowała mnie, by troszkę przybliżyć sobie tę postać, by grzebać dalej i w biografiach i wrócić do twórczości tego autora (kto wie - pewnie jak uporam się ze stosami). A ponieważ w ramach DKK zaprosiliśmy autorkę na spotkanie autorskie mogliśmy też dowiedzieć się troszkę więcej o samym pomyśle na książkę, o tym jak powstawała. Wszyscy chyba spodziewaliśmy się sięgając po tę pozycję, że więcej w niej będzie samego Jarosława Iwaszkiewicza, czyli pradziadka autorki, jego twórczości, jego życia. Tymczasem w centrum tak naprawdę jest rodzina, Stawisko i choć małżeństwo Iwaszkiewiczów pojawia się na kartach książki często, nie dowiadujemy się zbyt wiele nowego o nich samych.

czwartek, 6 grudnia 2012

7 psychopatów, czyli żadnej strzelaniny, zemsty, tylko same rozmowy facetów na pustyni

Po Brugii wiedziałem już, że nie przepuszczę kolejnego filmu Martina McDonagha (będę polował też na jego sztuki teatralne). 7 psychopatów reklamuje się u nas jako komedię, ale nie dajcie się zwieść - to taka sama komedia jak i w przypadku Brugii (cholera jak ja nie lubię tego polskiego tytułu Najpierw strzelaj potem zwiedzaj). McDonagh bawi się kliszami gatunkowymi i nawet w filmie o bandytach gdzie krew się leje hektolitrami, potrafi wprowadzić zadziwiające elementy filozoficzne, nostalgiczne zupełnie z innej bajki. Gdy mówi się o jego filmach przywołuje się nazwiska Tarantino (pewnie z powodu lekkości z jaką przychodzi mu uśmiercanie kolejnych postaci) i braci Cohen (czyżby za czarny humor w stylu Fargo?). Mi przychodzi do głowy jeszcze jedno nazwisko odkryte przez mnie w tym roku: Kitano. Śmierć jest tu podana tak lekko jakby chodziło o zamówienie zestawu z hamburgerem i równie przewrotna - ze sprawcy bardzo łatwo stać się ofiarą.
Ale pewnie jesteście ciekawi co o samym filmie - podobał się czy nie? Ano owszem - podobał, ale z góry trzeba uprzedzić, że jest to specyficzna opowieść i pewnie będzie smakować tylko tym, którzy nie krzywili się na wygłupy Tarantino i czują ten styl opowiadania. To bardzo czarna i krwawa opowieść, na pewno też nie jest tak zabawnie jak np. u Ritchiego. Humor jest ukryty w poszczególnych postaciach, ich konstrukcji i niektórych dialogach, a nie samych sytuacjach, a w zestawieniu z różnymi scenami przemocy nie dla każdego będzie strawny.
Po tym ostrzeżeniu mogę spokojnie przejść do zachwytów nad filmem.

środa, 5 grudnia 2012

Klasa Pani Czajki - Małgorzata Karolina Piekarska, czyli co dla tej młodzieży do czytania

Dziś miało być o 7 psychopatach, ale przekładam to na jutro, a oddaję głos córce.
R
 
Ostatnio słuchałam książkę "Klasa Pani Czajki" pani Małgorzaty Karoliny Piekarskiej. Opowiada ona o klasie gimnazjalistów, którzy rozpoczynają naukę w nowej szkole. Nie ma jednego bohatera, ale możemy poznawać różne postacie i ich problemy, kłopoty: i w szkole i w domu. W klasie mamy różne charaktery i nie wszyscy dadzą się od razu polubić - dzięki fajnym opisom wyglądu i zachowania możemy, jak i w życiu stwierdzić kto jest fajny, koleżeński, miły, a kto się popisuje i wymądrza. W książce nie podobało mi się zachowanie jednej dziewczyny, bo uważała się za lepszą od innych i wszystkich traktowała jak małe dzieci.  
Autorka opisała codzienne życie ze wszystkimi radościami i smutkami, jakie mogą się przydarzać, książka raz jest więc wesoła, a raz smutna. Wszystko tu jest - przyjaźnie, kłótnie, wycieczki, wygłupy, nauka (lub niechęć do nauki), czasem troszkę śmieszni rodzice i całkiem fajna wychowawczyni, która bardzo polubiła swoją klasę (bo książka opowiada o trzech latach nauki tej klasy).
Książki mogłam wysłuchać na słuchawkach i było to bardzo fajne. Bardzo mi się podobało, gdy Pani która czyta (Patrycja Zywert) zmienia głos by udawać panią nauczycielkę lub jakiegoś chłopca. 

wtorek, 4 grudnia 2012

Miedzianka. Historia znikania - Filip Springer, czyli wielka i mała historia


Niesamowity reportaż. Niesamowita praca jaką wykonał autor grzebiąc w archiwach, rozmawiając z ludźmi, zbierając ślady i tworząc z nich historię miasta. Miasta, które istniało ponad 600 lat. I którego już nie ma. Dlaczego zapytacie? To musicie sięgnąć koniecznie po tę książkę, aby poznać odpowiedzi. Bo pewnie każdy ma inną. Są tacy, którzy początek "znikania" wiążą z wygnaniem z tych terenów po wojnie rodowitych mieszkańców i zacierania po nich śladów. Inni mówią o szkodach górniczych, o nadmiernej eksploatacji złóż pod miastem, która spowodowała zapadanie się ziemi i niszczenie budynków. Ale są też tacy, którzy do dziś uważają, że miasto mogłoby przetrwać, a do jego likwidacji doprowadziły osoby, które chciały tam na zawsze ukryć jakąś tajemnicę. 
Kupferberg. Miedzianka. Miało swoje wzloty i upadki. Okresy gdy mieszkańcy ledwie ciągnęli koniec z końcem, ale były i takie gdy tego spokojnego miasteczka ściągała wciąż nowa ludność tam właśnie widząc swoje schronienie, nowy dom, szansę na chleb, zarobek i nowe życie. Dziś gdy pojedzie się w okolice Jeleniej Góry można znaleźć jedynie ruiny i to pod warunkiem, że wie się gdzie szukać. To opowieść ludzi, którzy tu żyli, pracowali, bawili się, żenili i umierali. To miejsce uważali za swój dom. I ci przed wojną, którzy przez wieki to miasto budowali. I ci po wojnie, których mało interesowała przeszłość, zajęli stare domy i postanowili tu zostać zachwyceni tym miejscem. Przyroda, cisza, spokój, dookoła góry - to wszystko tworzyło atmosferę, dla której nawet ci, którzy byli zmuszeni to miasteczko opuścić, potem wielokrotnie starali się tu wracać.    

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Złudzenie - Thomas Erikson, czyli jakie to proste



Mieliśmy już kryminały pisane przez wojskowych, historyków, prawników i każdy z nich próbował jakoś do książek przemycać troszkę tego na czym się znał. Oprócz motywów w "Uwikłaniu" Miłoszewskiego nie kojarzę jednak mocnego wykorzystania w kryminałach wiedzy z zakresu psychologii (mylę się? znacie takie przykłady?). I oto jest. I to mocne wejście, bo za pisanie zabrał się behawiorysta, trener, który na co dzień zajmuje się szkoleniami dla biznesu. Dla kogoś może to być zwykła manipulacja, socjotechniki dobre do zarządzania ludźmi i załatwiania interesów, tu autor przekonuje nas, że ta wiedza może być przydatna również w życiu prywatnym, we wszystkich kontaktach z ludźmi i jak się okazuje w prowadzeniu śledztwa.
"Złudzenie" Thomasa Eriksona (jego debiut) to niezłe połączenie thrillera i kryminału. Nie ma tu, jak to często bywa w skandynawskich książkach, które zalały nas sporą falą, mrocznej atmosfery, depresji popijającego i samotnego policjanta, tajemniczego morderstwa na jakimś odludziu. Jest "po amerykańsku" - zaczynamy strzałem snajpera na sali pełnej ludzi, a potem spirala niepewności i podejrzeń tylko narasta.

niedziela, 2 grudnia 2012

Wallenrod - Marcin Wolski, czyli kto komu pluje w twarz, albo jak smakuje Polska wódka w niemieckiej butelce

Siedziałem i dumałem nad notką, ale jakoś mi dziś nie szło, a tu miła niespodzianka. Tomasz, który już kiedyś pisał tu na blogu o książce Lewandowskiego podesłał mi recenzję Wallenroda (zresztą pożyczonego ode mnie). Podrzucam więc Wam Jego recenzję i sam już ostrzę zęby na tą książkę. Dłużej nie będzie czekała na swoją kolej. Cała seria godna uwagi, a ja mimo, że skompletowałem już 7 tomów, to wszystkie czekają na stosach.   
R

Bardzo lubię literaturę proponowaną przez Marcina Wolskiego, od momentu, gdy przeczytałem „Agenta dołu”. Od tamtego czasu książki tego autora są dla mnie smacznym kąskiem. Są to posiłki dobrej, polskiej kuchni z dodatkiem ostrych przypraw, które serwowane z fantazją, dają czas satysfakcji i miłej zabawy naszym komórkom mózgowym. Tak było przy każdej lekturze tego autora, aż do chwili, gdy dostałem do rąk „Wallenroda”. Tu do sutego posiłku dostałem najlepszą polską wódkę na lepsze trawienie. To trawienie trwa jeszcze cały czas, acz zacznijmy od początku.
Narodowe Centrum Kultury rozpoczęło w ramach konkursu wydawanie serii ”Zwrotnice Czasu”, w którego ramach mieści się „Wallenrod”. Seria jest próbą ukazania naszej historii w nowy, fantastyczny sposób, w realiach alternatywnych opartych na faktach historycznych.  Pomysł już nie nowy, sprawdzony, acz nadal nie zużyty. Wspominając swoje pierwsze lektury tego typu, od razu przypomniała mi się książka Philipa. K. Dicka „Człowiek z wysokiego zamku”. Była to pozycja, która wywarła na mnie niesamowite wrażenie, do dziś stoi u mnie na półce w zaszczytnym miejscu. Mając zatem pozytywne nastawienie wobec Wolskiego, jak i tego typu fantastyki, do lektury zasiadłem jak do wystawnego obiadu.
W żaden sposób nie zamierzam tu zdradzać składników tej uczty, ani przepisów wpływających na moje nasycenie, pobudzających wyobraźnię, która uruchomiona, nie mogła się zatrzymać długo po lekturze. Całość tej „recenzji” to moje odczucia, mam nadzieję, że pomogą wam w podjęciu decyzji, czy zsiąść do stołu wyobraźni razem z autorem.

sobota, 1 grudnia 2012

Siostra Pelagia i biały buldog- Boris Akunin, czyli wzorzec z Sevres

Kontynuuję odświeżanie sobie Akunina i ulubionej serii z Siostrą Pelagią (Fandorina lubię, ale jest trochę nierówny). Ponowna lektura pierwszego tomu, czyli Białego buldoga przypomniało mi za co tak bardzo lubię te trzy książki Kryminału prowincjonalnego. To nie tylko XIX-wieczna Rosja i fajnie uchwycone realia, nie tylko dobre postacie i jakaś zagadka kryminalna. To co mnie urzekło to ta atmosfera prowincji, na której życie sielskie i anielskie, bo wszyscy chodzą tak jak im władza kościelna doradza. Biskup Mitrofaniusz odrzuciła szansę na karierę i lepsze stanowiska, wrócił do odległej prowincji i zbudował przez lata małą oazę spokoju. Tu ludzie nie biorą łapówek, podatki pobierają tylko w wysokości dziesięciny (kapitalny wykład strzelony gubernatorowi czemu nie powinny być większe), a i w sprawach religijnych panuje tolerancja i harmonia. I to właśnie drażni różnych ludzi w stolicy i sprowadzi na Zawołże kłopoty. W roli czarnego charakteru wystąpi wysłannik władz i państwowych i kościelnych, który za wszelką cenę będzie starał się znaleźć jakiś powód do zmian i rewolucji. Ci którzy zbudowali ład i nie chcą zrozumieć konieczności działań udowadniających umacnianie wiary prawosławnej staną do walki z trudnym przeciwnikiem.

piątek, 30 listopada 2012

89 mm od Europy, czyli tak niewiele, a jakby inny świat

Kolejny filmik dokumentalny znaleziony na iplex.pl. Naprawdę zamiast gapić się w telewizor, skakać po kanałach, albo po stronach w sieci wolę sobie obejrzeć coś tak specyficznego i na chwilę nad czymś się zastanowić. Filmik kręcony w latach 90-tych, ale pewnie i dziś można by nagrać ciekawe sceny na granicy wschodniej. To granica nie tylko między krajami. Te przymusowe postoje wszystkich pociągów, bo trzeba zmienić wszystkie podwozia, to jednocześnie pewien symbol przekraczania granic innej mentalności, innej kultury. Świetne ujęcie robotnika i małego chłopca pokazuje jednak nam, że być może część tych granic to tylko pozory albo zaszłości, które siedzą w głowach starszych pokoleń.
Film tam naprawdę jedynie rejestruje pracę robotników oraz twarze pasażerów pociągów. I tyle.Jest surowo, bez skupiania się na określonych ludziach.
By jechać dalej brakuje tytułowych 89 mm (tyle wynosi różnica w szerokości między europejskimi torami, a torami w byłym ZSRR).

czwartek, 29 listopada 2012

Mroczna Argentyna, czyli miłość, dramat, polityka i na dodatek paranormal

Ciężki temat, duże nazwiska, opowieść o miłości, tęsknocie i tragedii. Tak można by zamknąć kilkoma słowami ten film. Zacząłem go oglądać kiedyś w tv, niestety nie obejrzałem do końca, ale upolowałem go gdzieś w sieci. Emmę Thompson lubię od dawna (chyba od czasów filmów, które robiła z Branaghiem), Banderasa za to jakoś nie trawiłem, więc ciekaw byłem co reżyserowi z tego duetu aktorskiego uda się wydobyć. I po dobrym początku prawdę mówiąc trochę zgłupiałem. Czy to dramat, film historyczny opowiadający o autentycznych wydarzeniach w Argentynie i zbrodniach junty wojskowych, alegoryczna opowieść o zaślepionej władzy, czy mglista przypowieść przepełniona realizmem magicznym? Pomieszanie z poplątaniem niestety nie wpłynęło dobrze na moją percepcję tego filmu.

środa, 28 listopada 2012

Big Calm - Morcheeba, czyli najlepsze tło do filmów i konkurs

Była notka o konkursie, to czas dorzucić do niej jakąś recenzję. A, że ostattnio trafiłem jakiś niedrogi zestaw dwupaków to z tej kupki przy odtwarzaczu dziś o czymś lekkim. Trip-hop i wszystkie wynalazki łączące duszną atmosferę, elektronikę i alternatywne pomysły rodem z piwnic i klubów (nie z dyskotek) polubiłem choćby poprzez odkrycie Massive Attack. Ale bynajmniej nie jestem znawcą takiej muzy - hip hopu i rapu na co dzień raczej unikam, a zamiast elektroniki zawsze wybiorę ciężkie brzmienie gitar. Czasem jednak fajnie jest zafundować sobie odmianę - szuka się różnych rzeczy w sieci, coś wpada w ucho w radiu. Jeden kawałek, drugi, potem się rozpoznaje już wokal, charakterystyczne brzmienie - ooo to już znam. I tak to właśnie miałem z Morcheebą.

Cztery lwy, czyli gotowi na wszystko

Z różnych rzeczy można się śmiać, a Anglicy już nieraz udowadniali, że potrafią prawie ze wszystkiego. Tym razem jednak trochę mnie zaskoczyli - bo o ile rozumiem oswajanie lęków i pokazywanie terrorystów jako głupków, to same zamachy wcale nie wydaja mi się takie zabawne i nie bardzo rozumiem jak można się bawić takimi sytuacjami.
Absurd i dość żenujące dowcipy towarzyszą tu całkiem fajnym pomysłom - pewnie jest ich mniej więcej po połowie. Chyba tylko dlatego dotrwałem do końca i naprawdę były chwile gdy szczerze rechotałem. Dopiero finał i same zamachy trochę mi zepsuły wymowę. Ale może to kwestia jakiejś mojej wrażliwości. 
Sam pomysł, by pokazać brytyjskich islamistów, którzy choć zasymilowali się już nieźle to w deklaracjach nie akceptują kultury zachodniej i chętnie by wszystko wysadzili w powietrze (Rossmanna! by kobiety się nie malowały, bo wtedy kuszą!) - naprawdę dobry. Pokazanie ich jako nieudaczników i gamoniów - no dobra niech będzie na potrzeby komedii też do zaakceptowania (zwłaszcza, że Brytyjczycy w filmie wcale nie są bystrzejsi). Ich rozumienie Dżihadu, chęć pójścia do raju są tu tak przejaskrawione, że część z nich jest gotowa nawet do wysadzenia meczetu by w ten sposób doprowadzić do większej przemocy.

wtorek, 27 listopada 2012

GARS - Grozy absolutu, rewizja symboli, czyli niczym bomba w skrzynce pocztowej

W dzisiejszych czasach okazuje się, że można znaleźć całkiem ciekawe pomysły na promocję swej twórczości. Przecież nie każdego stać na wyłożenie kasy by duże sklepy wykładały Twoją płytę/książkę na półki, nie każdy ma szczęście do dużego wydawnictwa, który zechce zainwestować w promocję. Ale od czego pomysłowość. Blogów ci u nas więcej niż pism muzycznych. Dziś ze zdumieniem odkryłem w swej skrzynce przesyłkę od zespołu GARS. Nie znam chłopaków, ale pomysł uznałem za tak fantastyczny, że nie mogłem nie poświęcić im jednej notki - może ktoś jeszcze zainteresuje (podobnie jak ja) się ich muzą. W ubiegłym tygodniu ukazała się właśnie ich druga płyta - "Grozy absolutu, rewizja symboli". Te kawałki, których mogłem wysłuchać pokazują, że chłopaki grać umieją i warto wydać te kilkadziesiąt złotych, by dać im szansę na dalsze granie. Tekstowo też jest niegłupio, powiedziałbym i aktualnie i przewrotnie (poniżej próbki). To nie tylko wrzask i wylanie frustracji, ale i czasem przestroga by tym co wrzeszczą (szczególnie twierdząc, że robią to w naszym imieniu) specjalnie nie ufać. I to mi się podoba.

niedziela, 25 listopada 2012

Lao Che - Soundtrack, czyli panie dzieju niejedno słyszałem

Ta kapela zaskakuje praktycznie każdym albumem - żaden nie był powtórzeniem, odcinaniem kuponów od sukcesu, ale zaskakiwał tekstowo, muzycznie, klimatem. Słyną z tego, że tworzą koncept-albumy - od początku do końca przemyślaną całość, którą można rozdzielać na piosenki, ale najlepiej słuchać płyty i wsłuchać się w jej klimat. Tym razem pomysł - jak wskazuje sam tytuł płyty - był taki by stworzyć album inspirowany klasycznymi nagraniami muzyki filmowej, to ich "wariacje na temat". I aż żal, że taki film nie powstał (może znajdzie się odważny), bo rzecz by wyszła na pewno cholernie oryginalna - myślę, że bardzo w stylu Lyncha, a może Jarmusha? Byłoby chwilami mrocznie, ale na pewno byłoby tam sporo szaleństwa i absurdu. 
To nie jest album łatwy do słuchania. Po pierwszym przesłuchaniu stwierdziłem, że raczej drażni niż się podoba, ale im dalej w las...

sobota, 24 listopada 2012

Gangster, czyli ballada o mordercach

Notka szybka, bo i czasu na pisanie nie ma zbyt wiele - przy okazji zapraszam też do zerknięcia notek wrzuconych dziś w ramach porządków na blogu:
A dziś szybka notka o Gangsterze (od piątku w kinach). A szybka też dlatego, że nie bardzo jest o czym moim zdaniem pisać. Rozumiem, że troszkę wraca moda na kino gangsterskie, a czasy prohibicji w Stanach są zapleczem mnóstwa historii, które jeszcze można przerobić na scenariusze (bo ta jest autentyczna - scenariusz pisano na podstawie powieści wnuka jednego z bohaterów). Ale szczerze mówiąc mało kiedy udaje się na fali tej mody opowiedzieć coś autentycznie świeżego, zaskakującego choćby formą. Jest mniej lub bardziej sztucznie i naiwnie (czyli kule latają i trafiają tylko sporadycznie, ale jak trafia to w wybranego od razu hurtem), jest krwawo (no tu rzeczywiście postęp, bo im coś bardziej współczesnego tym musi być dosłowniej). Tak i tym razem - ogląda się nieźle, ale zapomni pewnie równie szybko jak i masie innych tego typu produkcji.

czwartek, 22 listopada 2012

Antonina Krzysztoń - Turkusowy stół, czyli taniec z aniołami. I roztrzygnięcie konkursu

Tośkę (choć powinienem chyba mówić Panią Antoninę) uwielbiam od lat. Wiele nagrań mam jeszcze na kasetach, ale staram się w tej chwili kompletować wszystko na bieżąco na CD, już trudno mia nawet policzyć wszystkie koncerty gdy mogłem jej słuchać... I za każdym razem to przeżycie, które zaliczam do tych "duchowych". Jeżeli po koncercie wszystko aż w duszy ci śpiewa, gra, chce ci się tańczyć, nucić, przytulać ludzi, do wszystkich się uśmiechasz i w nosie masz wszystkie problemy - to chciałoby się tylko aby takie chwile zdarzały się częściej.
Niesamowita postać, głos, wrażliwość. Zawsze na scenie na bosaka, by mieć bliższy kontakt z ziemią, gdy zaczyna śpiewać wszyscy zdajemy sobie sprawę, że ma też kontakt z aniołami. Sporo swoich nagrań komponuje albo pisze teksty w trakcie rekolekcji, wyciszenia. Ale choć często mają one w sobie coś bardzo prostego, prawie medytacyjnego, fragmenty do powtarzania, śpiewania wraz z nią, to nie jest muzyka smutna czy ascetyczna. Wręcz odwrotnie - w tych magicznych folkowych dźwiękach jest mnóstwo radości, piękna, uniesienia. Na koncertach w zależności od składu czasem jest ascetycznie (np. tylko gitara i przeszkadzajki, fujarka). ale widzieliśmy już ją z całym zespołem (m.in. Słoma na bębnach), a na płytach jest już zwykle świetny zespół i po prostu bajkowo...

środa, 21 listopada 2012

Mąż do zadań specjalnych - Tatiana Polakowa, czyli dla wielbicieli Chmielewskiej

Jakoś mi nie podeszło. Mimo, że stare powieści Chmielewskiej bardzo lubiłem, a ta jest napisana w podobnym stylu, książka do której wracać nie mam zamiaru i jeżeli ktoś się z niej ucieszy - chętnie się podzielę. Ze względu na ograniczone zasoby finansowe wysyłka tylko na terenie kraju :( Ale wysyłka za to będzie szybka. Dziś wracam z Krakowa - powiedzmy więc, niech to będzie szybka akcja - proszę o wyrażenie zainteresowania w komentarzu, a wieczorem, o 20.00 zobaczę kto jest chętny. Jak będzie więcej "dobrych rąk" do przejęcia kniżki to zrobię losowanie. Jak chętnych nie będzie, książka powędruje do jakiejś biblioteki, albo ją uwolnię na przystanku. Aha! Zaglądajcie też do zakładki konkursowej! Wciąż dwie rzeczy do zdobycia!
Książka reklamowana jest tak:
Jeden z najlepszych kryminałów, jakie kiedykolwiek powstały w Europie Wschodniej. Drugi tom bestsellerowej serii o Żeni i Anfisie – pisarkach amatorkach, detektywach w spódnicy. Ich domena to romanse, największy talent – wpadanie w tarapaty. Przeczytałeś już wszystkie powieści Joanny Chmielewskiej i wciąż masz apetyt na kryminały? Polakowa, autorka fantastycznego Wielkiego seksu w małym mieście, zapewni Ci niezapomniane emocje. Historia zacznie się zwyczajnie: lato, dacza, sielski wiejski krajobraz, dwie przyjaciółki szukające natchnienia. Nie daj się zwieść pozorom. Już wkrótce nastąpi trzęsienie ziemi i, jak u Hitchcocka, napięcie będzie rosnąć aż do brawurowego finału. Będzie trup, będzie tajemnicze zaginięcie, dawne romanse zamienią się w dramat, a na światło dzienne wyjdą mroczne rodzinne tajemnice. Na scenie pojawi się Roman – dzielny funkcjonariusz specnazu, prywatnie całkiem nowy mąż Anfisy. A wtedy… STOP! To po prostu trzeba przeczytać!

wtorek, 20 listopada 2012

Wilk - Kim Nowak, czyli powrót do korzeni

Kim Nowak! Nowa płyta i dla mnie już przy pierwszym numerze myśl: jejku jak ja bardzo bym chciał puszczać taką muzę w radiu! Aż ciarki chodzą. Ale ponieważ już jakiś czas temu porzuciłem zabawę w robienie radia i wieczorne audycje "Friday guitar nights" odeszły do historii, tylko tak mogę podzielić się z kimś radością z tej muzy.
Po niezłej energetycznej pierwszej płycie tej kapeli nie mogłem przegapić kolejnej. I oto mam! W drodze wrzuciłem ją do odtwarzacza (bo warto jej słuchać głośno) i raz i drugi i wracając też wiem czego będę słuchał. Tamta płytka była surowa, nagrywana "na setkę", tu jest może mnie brudno, ale to nie znaczy, że muza jest spokojniejsza - za to słychać oprócz "kopa" i ściany dźwięków słychać poszczególne partie instrumentów i jest to przyjemność ogromna. Nie ma ku mojej radości tu zbyt wielu eksperymentów (elektronika, hip-hop itd.) - jest radość robienia muzy, radość grania i nawet jeżeli ktoś kręci nosem, że niby nic nowego, to dla mnie ważne jest jak to jest robione. Mimo, że możemy tu odnaleźć sporo podobieństw, sporo mamy skojarzeń, nawet niektóre solówki wprost kojarzą nam się z klasycznymi numerami, ale to nie jest kopiowanie, ale raczej odkrywanie frajdy z takiego grania, tych emocji. Skoro czegoś słucham, to czemu nie spróbować tak zagrać? Odniesienie do bluesa, klasycznego hard-rocka, energii lat 70-tych, ale brzmi to przecież świeżo, współcześnie. Ostre granie, energetyczne i choć więcej jest tu w porównaniu z debiutem melodii i wirtuozerii, to przecież nadal czuć w tych przesterowanych, szalonych chwilami rytmach szczerość i autentyczne emocje. Nie udawane i na siłę jak np. "rewolucjoniści" z Cool Kids... Chłopaki z Kim Nowak nie potrzebują buntu udawać.

Koncert dla Julii, czyli magiczny Kraków

Jak wspominałem od niedzieli jestem w Krakowie. Ile razu tu jestem zawsze mnie kusiło by gdzieś skorzystać z "kulturalnych" propozycji miasta. Niby miło się siedzi w dobrym towarzystwie w knajpkach, kafejkach i kawiarniach, ale być tu i nigdzie nie pójść? Tym razem - mimo, że sam (tym razem bez działu) postanowiłem skorzystać. Kasia namawiała mnie na Teatr Słowackiego, ale co zrobić jak nic nie grają? Ale ale jak to nic? Jest jakiś koncert. Po pierwsze charytatywny - zbiórka funduszy dla Julii - młodej kobiety chorej na raka by mogła wyjechać do Stanów i tam przejść leczenie (u nas lekarze są bezradni), po drugie sam teatr, po trzecie zestaw artystów. Byle tylko mieli bilety. Mieli!!! Udało się! Cudowny to był wieczór!  Jak się cieszę, że się udało! Nawet jeżeli jutro już nigdzie nie uda się wyjść (a może się uda bo spacer na Rynek to raptem pół godziny i o dziwo nawet nie błądzę po mieście), to i tak będę miał co wspominać.
Muzycznie - głównie poezja śpiewana, ale w tak różnych stylach i nastrojach, że sama różnorodność była piękna. Tyle cudownych głosów, świetny zespół muzyków akompaniujących, a do tego niesamowita akustyka tego miejsca. Ten teatr rzeczywiście nie dość, że piękny, ze wspaniałą kurtyną malowaną przez Siemiradzkiego (bajka!), to jak mało które miejsce nadaje się do prezentowania takiej muzyki. 

poniedziałek, 19 listopada 2012

Pokłosie, czyli prawda, pamięć, przebaczenie

Pokłosie. O tym filmie już tyle się mówi, że trudno coś dodać od siebie. Pewnie i tak utonie to w zalewie tych wszystkich oskarżeń twórców, albo też oskarżeń tych, którzy oglądać nie chcą. Ale nic to - ważne żeby samemu na gorąco uchwycić te ulotne myśli. Choćby po to, by za jakiś czas do nich wrócić i coś przemyśleć. To jedna z radości z tych notatek. 
O samym filmie i jego fabule pewnie wszyscy już wszystko wiedzą. Dwóch braci. Jeden: Franciszek (Ireneusz Czop) wraca wkurzony do kraju po 20 latach w Stanach, bo tam mu się zwaliła na głowę bratowa z dziećmi, próbuje więc wyjaśnić "u źródła" co się dzieje z bratem. Drugi z braci: Józef (Maciej Stuhr)  tak naprawdę wcale nie cieszy się z jego przybycia - ma swoje problemy i chyba nawet nie chce w to wciągać nikogo. Po odejściu żony stał się odludkiem zajętym tym co uznał za swoje "dzieło". Chce uratować od zapomnienia i zniszczenia płyty nagrobne z cmentarza żydowskiego - przypadkiem odkrył, że wybrukowano nimi drogę, a ich pozostałości są też w gospodarstwach, więc ściąga je wszystkie na swoje pole.Franciszek nie rozumie działań brata, ale widząc olbrzymią niechęć ludzi wobec niego, agresję i chęć uciszenia, na przekór ludziom postanawia pomóc bratu. To co odkryją nie będzie łatwe ani dla ludzi z ich otoczenia, ani dla nich samych.
Gdyby rozpatrywać ten film w warstwie fabularnej, wizualnej, spójności całości musiałbym powiedzieć, że film jest zaledwie średni - mnóstwo tu niespójności, dziwnych zbiegów okoliczności, czarno-białych klisz, które mają łopatologicznie wbić nam do głów pewien przekaz. Sporo rzeczy tu irytuje i aż dziw, że tak doświadczony reżyser popełnia tak amatorskie błędy.
Ale ten film trudno tak rozpatrywać. Bo nawet jeżeli budzi sprzeciw, różne refleksje i nie tylko zbiorowe narodowe posypywanie głów popiołem, to znaczy, że dobrze że zmusza nas do rozmawiania. Bo oto chyba w tym wszystkim chodzi. O prawdę. O pamięć. O przebaczenie.

niedziela, 18 listopada 2012

Wyspa, czyli pokój w sercu

Ten film to dla mnie czysta metafizyka. Tak prosty, surowy, raz przepełniony słowami modlitwy, chwilami dowcipny, ale na pewno dotyka tego co najważniejsze - sumienia, duszy ludzkiej, istoty wiary i sensu życia. Oglądam go po raz trzeci - tym razem korzystając z tego, że z okazji festiwalu kina rosyjskiego Sputnik nad Polską, platforma iplex.pl udostępniła filmy pokazywane w poprzednich edycjach - polecam Wam gorąco, bo to klasyka, prawdziwe perełki, a niestety kino rosyjskie rzadko gości na ekranach telewizorów (widać ktoś uznał, że tyle lat było w nadmiarze, to teraz tylko ameryka ma nam starczyć).
To zadziwiające, że Rosjanie mają w swojej kinematografii naprawdę sporo takich filmów, które nawet jeżeli nie zawsze o religii mówiły wprost, to zadawane w nich pytania i ich wymowa była na wskroś metafizyczna. Ci to umieją. A Polacy, nawet jak podejmują próby (Faustyna), to wychodzi nijako. Wyspa, w której blisko jedna trzecia wypowiadanych słów to modlitwy, oglądana jest nawet przez niewierzących i to bez jakiegoś specjalnego odrzucenia. Tu nic nie razi sztucznością, egzaltacją, fanatyzmem, te słowa płyną z duszy i to się czuje... Nawet humor jest tu jakoś przesycony mądrością, uczeniem pokory, poskromieniem pychy - niczym w opowieściach o pierwszych pustelnikach.