Robi mi się mały maraton różnych wydarzeń - jutro opera na wielkim ekranie, pojutrze spotkanie w Muzeum Narodowym, w piątek koncert na Torwarze, w niedzielę robię wymiankę książek w swoim mieście, a w poniedziałek DKK i projekt Kocham Kino. A i tak rezygnuję z wielu spotkań i wydarzeń, bo czasu nie starcza :( Nie dziwcie się więc jeżeli notki na bloga będę wrzucał po nocach nocach i pewnie znowu poprzestawiam sobie wcześniej robione plany kolejności.
Z jednej strony się śmieję, gdy ludzie pytają jak znajduję na to czas - w tej chwili bowiem na pisanie dużo mi nie trzeba (dlatego zdarzają się błędy), a tematów mam aż nadto. Same przychodzą. Kultura już dawno wyparła u mnie wszystko inne - publicystykę, rozrywkę, sport w telewizji po prostu sobie odpuszczam, bo szkoda mi cierpliwości i nerwów. Frajdę daje dobry film, książka, przedstawienie, płyta gdzieś wyczajona. I potem po prostu notuję jakieś refleksje i wrażenia. Proste. Bez zadęcia. Bo Notatnik ani jego autor nie aspirują do jakichś rankingów, opiniotwórczych gremiów i grona super profesjonalnych krytyków. Chyba by mnie trema zżarła.
Tyle tytułem wstępu :) A sama notka dziś chyba będzie niewiele dłuższa. Chciałbym po prostu wpisać do Notatnika kolejne dwa filmy. Nie żadne wyjątkowe, ale okazja, przy której je obejrzeliśmy była wyjątkowa. Już od 4 lat nasze lokalne stowarzyszenie (Możesz) organizuje na Walentynki specjalne seanse kinowe. Dwa filmy niespodzianki (zwykle komedie romantyczne lub melodramaty), koncert, poczęstunek - po prostu przemiły wieczór, na który przychodzi coraz więcej ludzi (nie tylko par). W sytuacji gdy zwykle kino u nas świeci pustkami, pełna sala pokazuje, że nie potrzeba super nowości, ale liczy się pomysł i atmosfera.
Gadam i gadam, a przecież najważniejsze by napisać kilka słów o samych filmach.
Na początek "Podróż na 100 stóp" - bardzo ciepła, romantyczna komedia, której fabuła kręci się na dodatek wokół jedzenia. Nie wiem jak Wam, ale dla mnie kuchnia i to co można w niej stworzyć, są fantastycznym uzupełnieniem sypialni. Też rozkosz, tyle że dla innych zmysłów :) I też przygotowywane z miłością. I też przyjmowane z miłością. Obyśmy pamiętali o tym, nie tylko w Walentynki...
No więc tak: zderzenie dwóch kultur i dwóch zupełnie innych sposobów patrzenia na gotowanie - imigranci z Indii, dla których to przede wszystkim rodzinny biznes, tradycyjne przepisy i sekrety przekazywane przez pokolenia, kontra droga, ekskluzywna restauracja z przewodnika Michelina, gdzie wszystko musi być perfekcyjne, a uczyć się tego można latami.