Wrzesień kończę znowu trochę nietypowo. Niby mam masę rzeczy do opisania (trochę mniej czasy by pisać), ale ta wiadomość jest na tyle ważna, że warto poświęcić jej notkę. Od jutra (a tak naprawdę już wisi) rusza nowa odsłona Notatnika Kulturalnego. Po 81 miesiącach pisania notek dzień w dzień, nie zamierzam do końca porzucić bloga, od dłuższego czasu jednak czułem się trochę wypalony, szukałem pomysłów na zmianę, ale sam wiedziałem, że tego nie udźwignę.
Trochę rozmów zaowocowało tym, że kilka osób podjęło się próby ogarnięcia nowej strony, która będzie funkcjonować w podobny sposób jak dotąd Notatnik, czyli częste wpisy, tylko będzie dużo lepiej :)
sobota, 30 września 2017
piątek, 29 września 2017
Anioły w Ameryce (National Theatre Live), czyli miałem dziwny sen
"Anioły w Ameryce" - ponad 7 godzinny maraton teatralny w dwóch częściach już za mną. Ponieważ nie widziałem ani miniserialu amerykańskiego, ani też polskiej wersji scenicznej (TR Warszawa, reż Warlikowski, tekst Poniedziałek), byłem wolny od wszelkich porównań, choć przecież nie wolny od jakichś oczekiwań.
Jeżeli słyszę, że rzecz dotyczyć ma środowiska homoseksualistów z dość ponurych dla nich lat 80 (konserwatywne rządy ekipy Reagana, epidemia AIDS), spodziewałem się raczej czegoś dość serio - dramatu, cierpienia, kryzysów w związkach... Tymczasem dostałem tego wcale nie tak wiele. Cała ta historia niby zahacza o jakieś realia, nawet polityczne, ale losy poszczególnych postaci, podlane mocno fantastycznym sosem, są jedynie okazją do wołania o prawo do godności i do życia w taki sposób jaki się wybierze. Aż tyle, a może tylko tyle, bo jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że nie ma w tej adaptacji ani nic odkrywczego, ani też ważnego, czego byśmy już nie wiedzieli. Nie porusza tak jak by się tego oczekiwało (kto pamięta film "Filadelfia" czy nawet mocny "Witaj w klubie"?). Rozumiem kultowość tekstu Tony’ego Kushnera, szczególnie dla środowisk LGBT, w czasach gdy powstawał, ale teraz? Choć przecież aż kuszą nawiązania do sytuacji społeczno-politycznej w Stanach (ale i w Polsce), coraz głośniejsze głosy, które pokazują totalny brak akceptacji dla odmienności, widz raczej sam się będzie ich tu doszukiwał, bo twórcy nie podjęli jakoś większej próby dialogu ze współczesnością.
Jeżeli słyszę, że rzecz dotyczyć ma środowiska homoseksualistów z dość ponurych dla nich lat 80 (konserwatywne rządy ekipy Reagana, epidemia AIDS), spodziewałem się raczej czegoś dość serio - dramatu, cierpienia, kryzysów w związkach... Tymczasem dostałem tego wcale nie tak wiele. Cała ta historia niby zahacza o jakieś realia, nawet polityczne, ale losy poszczególnych postaci, podlane mocno fantastycznym sosem, są jedynie okazją do wołania o prawo do godności i do życia w taki sposób jaki się wybierze. Aż tyle, a może tylko tyle, bo jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że nie ma w tej adaptacji ani nic odkrywczego, ani też ważnego, czego byśmy już nie wiedzieli. Nie porusza tak jak by się tego oczekiwało (kto pamięta film "Filadelfia" czy nawet mocny "Witaj w klubie"?). Rozumiem kultowość tekstu Tony’ego Kushnera, szczególnie dla środowisk LGBT, w czasach gdy powstawał, ale teraz? Choć przecież aż kuszą nawiązania do sytuacji społeczno-politycznej w Stanach (ale i w Polsce), coraz głośniejsze głosy, które pokazują totalny brak akceptacji dla odmienności, widz raczej sam się będzie ich tu doszukiwał, bo twórcy nie podjęli jakoś większej próby dialogu ze współczesnością.
czwartek, 28 września 2017
Kazik Staszewski. Idę tam gdzie idę. Autobiografia. Rozmawia Rafał Księżyk, czyli i pan mówisz, że często nie masz zdania na jakiś temat?
Ponad 35 lat na scenie muzycznej , masa płyt, koncertów, przebojów. Kazik Staszewski już dawno przestał być artystą, który jest ważny jedynie dla fanów, miłośników muzyki rockowej. Mimo, że wciąż pozostaje wierny wizerunkowi buntownika, w dupie ma sesje fotograficzne, plotki, gwiazdorzenie, jest jak najbardziej postacią rozpoznawalną, człowiekiem-instytucją w branży. Nie boi się eksperymentów, grania z nowymi składami, choć chyba najlepiej czuje się ze swoim starym, dobrym Kultem.
Czy dowiedziałem się z tej książki o nim czegoś nowego? Pewnych drobiazgów na pewno, ale najciekawsze i tak było to, co gdzieś między wierszami, nie do końca wprost.
Po pierwsze zobaczyłem Kazika nie tylko jako faceta, który pisze teksty i muzykuje z kolegami, ale jako kogoś kto czuje się odpowiedzialny za kapelę, kto podejmuje decyzje, czasem trudne, kieruje tą łajbą i robi to z pewną wizją nie tylko muzyczną, ale i finansową. Skoro ma się fanów, trzeba być odpowiedzialnym i nie robić maniany, na koncertach wyliczone są numery, płyty muszą być nagrywane i nie ma zmiłuj. Takiego Staszewskiego nie znałem. Może nie "pod linijkę", ale jednak takiego dość zasadniczego - negocjującego stawki, rozstającego się z tymi co nie nadają na tych samych falach... Jak rozumiem sam musiał trochę do tego dorosnąć, dojrzeć jako mąż, ojciec i postać, która jest twarzą tej kapeli, a więc odpowiedzialność spora. Czas wygłupów może nie tyle się skończył, co po prostu trzeba je ograniczać.
Czy dowiedziałem się z tej książki o nim czegoś nowego? Pewnych drobiazgów na pewno, ale najciekawsze i tak było to, co gdzieś między wierszami, nie do końca wprost.
Po pierwsze zobaczyłem Kazika nie tylko jako faceta, który pisze teksty i muzykuje z kolegami, ale jako kogoś kto czuje się odpowiedzialny za kapelę, kto podejmuje decyzje, czasem trudne, kieruje tą łajbą i robi to z pewną wizją nie tylko muzyczną, ale i finansową. Skoro ma się fanów, trzeba być odpowiedzialnym i nie robić maniany, na koncertach wyliczone są numery, płyty muszą być nagrywane i nie ma zmiłuj. Takiego Staszewskiego nie znałem. Może nie "pod linijkę", ale jednak takiego dość zasadniczego - negocjującego stawki, rozstającego się z tymi co nie nadają na tych samych falach... Jak rozumiem sam musiał trochę do tego dorosnąć, dojrzeć jako mąż, ojciec i postać, która jest twarzą tej kapeli, a więc odpowiedzialność spora. Czas wygłupów może nie tyle się skończył, co po prostu trzeba je ograniczać.
Fotografie, które nie zmieniły świata (Krzysztof Miller), czyli nie przegapcie
Notka trochę wyjątkowa, bo nie chcę recenzować albumu z fotografiami Krzysztofa Millera, który wydała właśnie Agora, na wystawę wybieram się dopiero dziś, ale też pewnie trudno mi będzie pisać po jej obejrzeniu o swoich emocjach. Tu każde zdjęcie opowiada jakąś historię, tak jak i postać fotografa, wiecznie goniącego w różne punkty świata, wypalającego się w poczuciu, że ważne wydarzenia, problemy jakie udało mu się uchwycić, niewiele osób interesuje.
środa, 27 września 2017
Fantastyczna kobieta, czyli like a natural woman
Premiera dopiero chyba w przyszłym tygodniu, ale jeżeli macie gdzieś w pobliżu kino studyjne (bo chyba tylko w takich będzie dystrybucja), to zwróćcie uwagę na tę produkcję. Chile zdaje się, że wystawia ją jako kandydata do Oscara i to dobry, choć odważny wybór. Czemu odważny? Już widzę to zamieszanie u nas gdyby taka historia została nagrodzona, te okrzyki typu: propagowanie zboczeń itp. Wciąż tak mało w nas jest nawet nie tolerancji, ale zwyczajnego zrozumienia, prostych schematów w patrzeniu na świat. Facet zostawił żonę i dzieci dla kobiety? Jakie to proste: on zgłupiał, świnia, ale ona jeszcze gorsza - dziwka, szmata itp.
Tu sytuacja wydaje się jeszcze bardziej skomplikowana.
wtorek, 26 września 2017
Olive Kitteridge - Elizabeth Strout, czyli rozczarowani życiem
Czy ja dobrze liczę? Notka numer 2500? Ha! Dzień po dniu, kawałeczek po kawałeczku, zdanie po zdaniu, nieporadnie, ale zbieram ulotne wrażenia, przemyślenia, aby się nimi dzielić. Uściski dla wszystkich tych, którzy mnie wspierają, szczególnie dla małżonki, bo ma anielską cierpliwość :)
Dziś jednak bez tortu, fajerwerków. Po prostu kolejna notka, choć tym razem wybrałem dla Was coś bardzo smakowitego. Dużo słyszałem dobrych słów o prozie Elizabeth Strout, ale dopiero po obejrzeniu Olive Kitteridge (recenzja tu), wpisałem ją sobie na listę "koniecznie do przeczytania". Ten tom to początek, obiecuję, bo już w zasięgu ręki kolejne, w tym najnowsza, dopiero co wydana "To co możliwe".
Nawet trudno mi jakoś zdefiniować jej prozę, ale uwierzcie, że porusza do głębi. W tym jest tyle emocji, codzienności, niby zwyczajnej, ale w niej jest masa prawdziwego życia. Słów, których czasem nie potrafimy wyrazić, czy nawet sobie uświadomić, a tu nagle okazuje się, że poprzez prozaiczne sprawy, gesty, spotkania, dociera do nas coś bardzo głębokiego. Jak choćby tu, w "Olive Kitteridge", w tych kilku odsłonach (raczej bym je nazwał połączonymi opowiadaniami, a nie rozdziałami), gdy przyglądamy się życiu mieszkańców niewielkiego miasteczka Crosby w stanie Maine. Wszystkie spina postać Olive, kobiety trochę zgorzkniałej, bardzo zasadniczej w kontaktach z innymi, odbieranej jako surowa, szorstka, nieprzyjemna. Poznajemy ją w scenkach rodzinnych gdy ma lat 40, ale chyba najbardziej porusza nasze serca, gdy widzimy gdy jej dom powoli pustoszeje, gdy musi zmierzyć się z samotnością, pustką.
Dziś jednak bez tortu, fajerwerków. Po prostu kolejna notka, choć tym razem wybrałem dla Was coś bardzo smakowitego. Dużo słyszałem dobrych słów o prozie Elizabeth Strout, ale dopiero po obejrzeniu Olive Kitteridge (recenzja tu), wpisałem ją sobie na listę "koniecznie do przeczytania". Ten tom to początek, obiecuję, bo już w zasięgu ręki kolejne, w tym najnowsza, dopiero co wydana "To co możliwe".
Nawet trudno mi jakoś zdefiniować jej prozę, ale uwierzcie, że porusza do głębi. W tym jest tyle emocji, codzienności, niby zwyczajnej, ale w niej jest masa prawdziwego życia. Słów, których czasem nie potrafimy wyrazić, czy nawet sobie uświadomić, a tu nagle okazuje się, że poprzez prozaiczne sprawy, gesty, spotkania, dociera do nas coś bardzo głębokiego. Jak choćby tu, w "Olive Kitteridge", w tych kilku odsłonach (raczej bym je nazwał połączonymi opowiadaniami, a nie rozdziałami), gdy przyglądamy się życiu mieszkańców niewielkiego miasteczka Crosby w stanie Maine. Wszystkie spina postać Olive, kobiety trochę zgorzkniałej, bardzo zasadniczej w kontaktach z innymi, odbieranej jako surowa, szorstka, nieprzyjemna. Poznajemy ją w scenkach rodzinnych gdy ma lat 40, ale chyba najbardziej porusza nasze serca, gdy widzimy gdy jej dom powoli pustoszeje, gdy musi zmierzyć się z samotnością, pustką.
poniedziałek, 25 września 2017
Planeta małp, czyli gdy remake jest słabszy od oryginału sprzed lat
Nie jestem fanem serii, oglądałem tylko te wczesne produkcje i nawet gdy byłem dzieckiem jakoś nie zrobiły ogromnego wrażenia (choćby takiego jak Star Wars), ale skusiło mnie nazwisko Burtona, którego uważam za jednego z ciekawszych reżyserów, z własnym stylem, oryginalnego.
Okazuje się, że mając materię już przygotowaną i pewnie do tego jeszcze wymagania producentów, ciężko stworzyć coś własnego. Wiadomo, że remake to nie jest okazja do opowiadania czegoś na świeżo, tylko unowocześnienia i sprzedania produktu raz jeszcze, z twarzami, które dla widza są atrakcyjne. Tu tę rolę mieli spełniać Mark Wahlenberg, Tim Roth i Helena Bonham Carter. Ale o ile Roth w kostiumie małpy i w roli nienawidzącego ludzi generała jest dobry, to kostium dla Bonham Carter jest beznadziejny, a Wahlenbergowi nie pomaga nawet to, że gra bez kostiumu. Ech, jaki to jest słaby film.
niedziela, 24 września 2017
Martwy błękit - Krzysztof Bochus, czyli brunatne chmury nadciągają
Wcale nie tak dawno pisałem o bardzo dobrym debiucie Krzysztofa Bochusa pt. "Czarny manuskrypt", a tu lada dzień, nakładem wydawnictwa MUZA, ukaże się już oficjalnie drugi tom z radcą kryminalnym Christianem Abellem w roli głównej. Od razu powiem Wam, że równie smakowity i z podobnymi zaletami jakie wyliczałem przy tomie pierwszym. Ciekawy bohater, nieźle rozpisana intryga i to co zawsze w kryminałach retro jest wisienką na torcie, czyli świetnie opisane tło historyczne. Tu powiedziałbym ta wisienka jest wyjątkowo duża, bo oprócz interesujących opisów miasta, różnych scen towarzysko-społecznych, mamy jeszcze dodatkowo tło polityczne i jeszcze sporo ciekawostek na temat żydowskiej kabały, malarstwa. No tak, wspomniałem o mieście, a Wy nie znacie jego nazwy. Otóż bohater po zakończonej sukcesem sprawie dostał szansę na powrót do Gdańska. To właśnie na terenie Wolnego Miasta oraz w sąsiednim Sopocie, z całą ich atmosferą połowy lat 30, będzie działa się akcja powieści.
Stosik, czyli co by tu następnego
Jak człowiek choruje, ma wreszcie chwilę, by poprzeglądać stosy (może kiedyś je sfotografuję) tego co czeka na pilne przeczytanie, zrobić przetasowania. I wybrać to co najbardziej kusi. Z poprzedniego prezentowanego stosu co prawda jeszcze nie wszystko zaliczone, ale będę pewnie je przemycał tutaj, bo odłożone są w inne miejsce. Dużo tego. Ale na razie wybrałem 6 tytułów. Co czytać najpierw? Jakieś rekomendacje?
Wywiad z Tulli już nawet zacząłem, więc tu ciekawość nie pozwoli odłożyć. Potem pewnie kolejny tom Sagi rodziny Neshov, którą się zachwycam od kilku miesięcy. Ale co dalej? Cegła od ZNAKu, czyli Niksy i lata 60? Greckie klimaty? A może popróbować serię z reportażami MUNDUS od Wydawnictwa Jagiellońskiego? Wstyd się przyznać, ale tak głośnego ostatnio "Małego życia" jeszcze nie czytałem, więc może debiut tej autorki?
Ktoś coś doradzi?
Wrócę wieczorem, pewnie z recenzją przedpremierową.
A przy okazji przypominam o rozdawajce - 10 książek do wyboru!
sobota, 23 września 2017
Gattaca. Szok przyszłości, czyli los już zapisany
Dzień choróbska, więc choć chwila jest na to, by pouzupełniać notki i napisać kilka nowych. Na razie zerknijcie na filmowe. Jutro ciąg dalszy lektur z ostatnich tygodni. I może jakiś stos?
Nowe notki to:
Piąta fala
Crimson Peak. Wzgórze krwi
"To", czyli każdy czegoś się boi
A dziś coś starszego, ale bardzo interesującego. Niewiele jest filmów, w których pomysł mógłby mieć taką siłę, że nie trzeba wielkich funduszy, ani efektów, by domknąć projekt. A w przypadku gatunku S-F, to już naprawdę rzadkość. Stawia się przecież na widowiska, realizm, akcję, a tu coś kompletnie innego. Kameralne, surowe, prawie wszystko we wnętrzach, przyszłość, która jako żywo przypomina nasz świat. I jedynie startujące rakiety są tu symbolem tego, że ludzkość wkroczyła w nowy etap rozwoju. To szczyt marzeń, możliwy jedynie dla wybrańców.
Nowe notki to:
Piąta fala
Crimson Peak. Wzgórze krwi
"To", czyli każdy czegoś się boi
A dziś coś starszego, ale bardzo interesującego. Niewiele jest filmów, w których pomysł mógłby mieć taką siłę, że nie trzeba wielkich funduszy, ani efektów, by domknąć projekt. A w przypadku gatunku S-F, to już naprawdę rzadkość. Stawia się przecież na widowiska, realizm, akcję, a tu coś kompletnie innego. Kameralne, surowe, prawie wszystko we wnętrzach, przyszłość, która jako żywo przypomina nasz świat. I jedynie startujące rakiety są tu symbolem tego, że ludzkość wkroczyła w nowy etap rozwoju. To szczyt marzeń, możliwy jedynie dla wybrańców.
W linii prostej - Damien Boyd, czyli wydaje ci się, że wciąż będzie ci się udawać?
To już trzeci kryminał jaki wpada w mi w ręce z serii Editio Black i choć tym razem może jest mnie oryginalnie niż przy poprzednich dwóch tytułach, nadal jednak smakowicie. "W linii prostej" to dość klasyczny kryminał policyjny, w którym jest trup, zagadka i śledztwo. Ten schemat można dowolnie komplikować, zwiększając liczbę ciał po drodze, rozrzucając błędne tropy, utrudniając śledztwo, choćby przez przełożonych, którzy najchętniej odłożyliby sprawę do szuflady. I tak trochę też robi Damien Boyd. W scenerii, którą dobrze zna, czyli okolicach Somerset, na zachodnim wybrzeżu, łącząc tematykę na jakiej się zna, czyli wspinaczkę oraz pracę policji, sprawnie kreśli intrygę kryminalną i rozpoczyna tym samym serię książek z komisarzem Dixonem.
piątek, 22 września 2017
To, czyli każdy czegoś się boi
Po raz kolejny nie ma czasu na pisanie notek, do tego komp rozwalony, przeziębienie i praca w sobotę. Ech życie...
Może jednak uda się uzupełnić trochę tekstów i między innymi ten. "To" polecam nie tylko fanom Kinga. To bardzo sprawnie zrobiony film, który nie tylko jest dobrą ekranizacją powieści, ale też fajną zabawą. Możemy poczuć się jak nastoletnie dzieciaki (choć za naszych czasów takich filmów nie było, ale straszne opowiadaliśmy sobie jak najbardziej). Nie tak straszny jak by się chciało, ale to seans, którego raczej się nie żałuje.
Byliście już?
No dobra, siadam do uzupełniania.
Może jednak uda się uzupełnić trochę tekstów i między innymi ten. "To" polecam nie tylko fanom Kinga. To bardzo sprawnie zrobiony film, który nie tylko jest dobrą ekranizacją powieści, ale też fajną zabawą. Możemy poczuć się jak nastoletnie dzieciaki (choć za naszych czasów takich filmów nie było, ale straszne opowiadaliśmy sobie jak najbardziej). Nie tak straszny jak by się chciało, ale to seans, którego raczej się nie żałuje.
Byliście już?
No dobra, siadam do uzupełniania.
czwartek, 21 września 2017
Czarna Madonna - Remigiusz Mróz, czyli ponad nami walczą dobro ze złem
Dwa tygodnie temu z jednym z tygodników dołączona była "Inwazja" Miłoszewskiego (notkę znajdziecie już u mnie na blogu), a teraz nie tylko w księgarniach, ale i w kioskach pojawiła się powieść jednego z najmodniejszych ostatnio u nas pisarzy, czyli Remigiusza Mroza. Ciekawa i trochę kontrowersyjna okładka, spora reklama i sięgnięcie przez pisarza po zupełnie nowy gatunek, czyli horror, wzbudziły spore zainteresowanie tym tytułem. Rozumiem potrzebę autora, by odpocząć czasem od oczekiwań czytelników, spróbować czegoś innego, ale chyba sporo osób, które znają Mroza z trzymających w napięciu kryminałów z Chyłką lub sensacyjnych thrillerów z Forstem, będzie "Czarną Madonną" nieźle zaskoczonych.
Odwołania do Kinga, który podobno jest ulubionym pisarzem Mroza, są delikatnie mówiąc na wyrost, ale fakt, że mistrzowi też zdarzały się książki mocno odbiegające od horroru. Tu też mamy do czynienia nie tyle z klasycznym horrorem, a raczej z powieścią, która balansuje gdzieś na granicy literatury grozy, tematyki religijnej i psychologii i parapsychologii. Mróz stara się budować klimat, fundować nam jakąś tajemnicę i początek, w którym mamy do czynienia z zaginięciem dwóch samolotów pasażerskich, może narobić smaku na całość.
Odwołania do Kinga, który podobno jest ulubionym pisarzem Mroza, są delikatnie mówiąc na wyrost, ale fakt, że mistrzowi też zdarzały się książki mocno odbiegające od horroru. Tu też mamy do czynienia nie tyle z klasycznym horrorem, a raczej z powieścią, która balansuje gdzieś na granicy literatury grozy, tematyki religijnej i psychologii i parapsychologii. Mróz stara się budować klimat, fundować nam jakąś tajemnicę i początek, w którym mamy do czynienia z zaginięciem dwóch samolotów pasażerskich, może narobić smaku na całość.
wtorek, 19 września 2017
American Assassin, czyli nie przeszkadzajcie mi ich zabijać
Co prawda planowałem recenzję książkową, ale może przełóżmy sobie to na jutro, na razie próbuję ostudzić emocje po spotkaniu z Cherezińską. Ale frajda!
Szybciej będzie się pisać o filmie. Zwłaszcza, że tym razem produkcja z gatunku rozrywkowych i nie wymagających długich analiz. Ma się dziać. I tyle. Jeżeli trzyma w napięciu, nie ma większego natężenia absurdów, ma efektowne sceny akcji (walki, pościgi itp.), to można się zatopić w fotel i spokojnie chłonąć to czym próbują nas zaskoczyć twórcy. Że już tyle podobnych produkcji było, że schematycznie? A co to komu szkodzi. Wystarczy wprowadzić parę zmian w scenariuszu dla urozmaicenia, wróg numer jeden dla Amerykanów od pewnego czasu jest bez zmian (no może teraz stanie się nim Korea), a potem już jazda!
poniedziałek, 18 września 2017
Crimson Peak. Wzgórze krwi, czyli może nie straszy, ale jaki jest piękny!
Guillermo
del Toro przyzwyczaił nas już do tego, że jak mało kto potrafi stworzyć
klimatyczne horrory, bardziej tajemnicze niż straszące, ale przede
wszystkim wizualnie dopracowane do perfekcji. I tak trochę też jest z "Crimson Peak. Wzgórze krwi".
Gdy widzimy zwiastun, to opustoszałe zamczysko, te piękne stroje, wiemy już na pewno, że plastycznie będzie świetnie. I jest.
Ciekawe, że choć duchy atakują nas z ekranu od pierwszych minut filmu, to w samej historii są raczej pewnym elementem, który ma posuwać opowieść do przodu, jakby dołożenie do narracji jakiego elementu, który znany jest jedynie zmarłym. Nie o duchy tu jedynie bowiem chodzi i w finale nie one będą odgrywać najważniejszą rolę.
Gdy widzimy zwiastun, to opustoszałe zamczysko, te piękne stroje, wiemy już na pewno, że plastycznie będzie świetnie. I jest.
Ciekawe, że choć duchy atakują nas z ekranu od pierwszych minut filmu, to w samej historii są raczej pewnym elementem, który ma posuwać opowieść do przodu, jakby dołożenie do narracji jakiego elementu, który znany jest jedynie zmarłym. Nie o duchy tu jedynie bowiem chodzi i w finale nie one będą odgrywać najważniejszą rolę.
Kibice, czyli chodźcie na mecz
Teatr Żydowski po raz kolejny w ostatnich kilku latach udowadnia, że nie można ich szufladkować jedynie w ramach odwołań do historii i kultury żydowskiej, niczym w jakimś archiwum. Dyrekcja poszukuje nowych pomysłów, by nie tylko odwoływać się do przeszłości, ale i stawiać pytania ważne dziś, mówić językiem jak najbardziej współczesnym i do widza, który by na "cepeliadę" być może wybrać się nie chciał.
Pomysł by na scenie skonfrontować różne spojrzenia na świat, aktorów wymieszać z amatorami nie jest nowy, zawsze jednak pojawia się pytanie o sens takiego spotkania, o to co z niego ma wyniknąć. Kibice Legii chyba się przestraszyli tego zestawienia nazwy ich ukochanego klubu z odniesieniami do społeczności żydowskiej, bo jeszcze zanim obejrzeli spektakl, już się od niego odcinali. Czy choćby ten fakt, nie mówi nam troszkę o tym, że coś jest jak to się mówi "na rzeczy"? Przecież kibicując swojej drużynie nie musisz jednocześnie odcinać się od tego kim jesteś, jaki jesteś. Choć uniformizacja, barwy klubowe, rytuały, pieśni, tworzą z was wspólnotę, jedną wielką siłę, nikt nie oczekuje od ciebie żebyś zapomniał o tym, że jesteś np. prawnikiem, tramwajarzem, mężem, ojcem, pisarzem, protestantem, z pochodzenia Grekiem itd. Jesteś "swój" i jesteś akceptowany. Są jednak okazuje się, że pewne tematy, których lepiej nie tykać - gej, Żyd, murzyn, ciapaty wciąż funkcjonują jako obelgi i ciężko ci będzie znieść kibicowanie w grupie, gdy jesteś świadomy, że nie powinno tak być.
Pomysł by na scenie skonfrontować różne spojrzenia na świat, aktorów wymieszać z amatorami nie jest nowy, zawsze jednak pojawia się pytanie o sens takiego spotkania, o to co z niego ma wyniknąć. Kibice Legii chyba się przestraszyli tego zestawienia nazwy ich ukochanego klubu z odniesieniami do społeczności żydowskiej, bo jeszcze zanim obejrzeli spektakl, już się od niego odcinali. Czy choćby ten fakt, nie mówi nam troszkę o tym, że coś jest jak to się mówi "na rzeczy"? Przecież kibicując swojej drużynie nie musisz jednocześnie odcinać się od tego kim jesteś, jaki jesteś. Choć uniformizacja, barwy klubowe, rytuały, pieśni, tworzą z was wspólnotę, jedną wielką siłę, nikt nie oczekuje od ciebie żebyś zapomniał o tym, że jesteś np. prawnikiem, tramwajarzem, mężem, ojcem, pisarzem, protestantem, z pochodzenia Grekiem itd. Jesteś "swój" i jesteś akceptowany. Są jednak okazuje się, że pewne tematy, których lepiej nie tykać - gej, Żyd, murzyn, ciapaty wciąż funkcjonują jako obelgi i ciężko ci będzie znieść kibicowanie w grupie, gdy jesteś świadomy, że nie powinno tak być.
niedziela, 17 września 2017
Maigret zastawia sidła, czyli klasyczna i wierna ekranizacja
Anglicy mają swoich słynnych detektywów i pisarzy, którzy opisywali ich sprawy, ale jak widać wciąż szukają nowych inspiracji, dlatego sięgnęli po inspektora Maigreta. I o dziwo ten niespieszny styl jaki kojarzymy z BBC i retro kryminałami bardzo dobrze pasuje do powieści Simenona. I o dziwo Rowan Atkinson, choć na początku miałem duże obawy (bo wiadomo jak się kojarzy), radzi sobie z rolą bardzo dobrze.
Zamiast Paryża mamy Budapeszt, wszyscy gadają po angielsku, ale mimo wszystko czuje się tu coś zupełnie innego niż w serialach brytyjskich. Brytyjczycy przyzwyczaili nas do dbałości o detale, kostiumy, więc tu na pewno zawodu nie będzie. A sama historia?
Zamiast Paryża mamy Budapeszt, wszyscy gadają po angielsku, ale mimo wszystko czuje się tu coś zupełnie innego niż w serialach brytyjskich. Brytyjczycy przyzwyczaili nas do dbałości o detale, kostiumy, więc tu na pewno zawodu nie będzie. A sama historia?
Na pokuszenie, czyli niczym pączek w maśle
Sofia Coppola nakręciła film dziwnie niedzisiejszy, niekomercyjny, ale może właśnie ze względu na to, może się podobać, zachwycać klimatem. Dom pełen kobiet, wokół wojna secesyjna i życie wciąż w obliczu zagrożenie, powtarzane pogłoski o okrucieństwie armii jankesów. A one są wydają się nie przejmować za bardzo tym co wokół. Szkoła dla młodych dziewcząt działa jak gdyby wojny nie było. Może jest trochę utrudnień i niedogodności, ale życie toczy się dalej. Żyją na uboczu, może myślą o mężczyznach, z którymi przez wojnę musiały się rozstać, a te młodsze marzą o tym, by wreszcie kogoś ciekawego spotkać.
I do takiego właśnie domu trafia ranny kapral John McBurney (Colin Farrell). Uratować mu życie to chrześcijański uczynek, ale co zrobić z wrogiem pod własnym dachem gdy już odzyska przytomność?
I do takiego właśnie domu trafia ranny kapral John McBurney (Colin Farrell). Uratować mu życie to chrześcijański uczynek, ale co zrobić z wrogiem pod własnym dachem gdy już odzyska przytomność?
sobota, 16 września 2017
Na pastwiska zielone - Anne B. Ragde, czyli bo życie czasem boli
O poprzednich dwóch tomach Sagi Rodziny Neshov, znakomitego cyklu opowiadającego o próbach naprawiania zaburzonych więzi rodzinnych i leczenia traum z przeszłości, pisałem już wcześniej (zakładka przeczytane na górze). Pora na tom trzeci. I znowu będzie zarówno wzruszająco, jak i cholernie prawdziwie.
Norweska autorka jest mistrzynią wydobycia emocji zarówno ze swoich bohaterów, jak i z czytelników, a jej saga to jak na razie jedna z najlepszych rzeczy przeczytanych w tym roku. Jedyna trudność to wskazanie, który tom zasługuje na szczególną uwagę. Czytać trzeba całość i basta. I cieszyć się, że napisana została kontynuacja (lada chwila - Smak Słowa się postarał!).
Norweska autorka jest mistrzynią wydobycia emocji zarówno ze swoich bohaterów, jak i z czytelników, a jej saga to jak na razie jedna z najlepszych rzeczy przeczytanych w tym roku. Jedyna trudność to wskazanie, który tom zasługuje na szczególną uwagę. Czytać trzeba całość i basta. I cieszyć się, że napisana została kontynuacja (lada chwila - Smak Słowa się postarał!).
piątek, 15 września 2017
Nowe książki psychologiczne, które warto znać, czyli Olka Te rekomenduje
Notka dziś gościnna. A co! Wolno mi. Ba, nawet się cieszę, bo sam mam mało czasu na pisanie, a już parę razy osoby, które u mnie gościły, same potem zaczęły prowadzić blogi, więc to frajda, że człowiek może potem obserwować jak się rozwija ich pasja. Dzisiejszy wpis zainspirowany został na profilu FB, gdy na udostępniony tekst Niestatystycznego o książkach, które zostały niedawno nagrodzone. Na to Olka zaproponowała, że przygotuje własne rekomendacje dla książek psychologicznych, które pojawiły lub pojawią się w tym roku.
I oto własnie ten tekst.
Może jeszcze ktoś ma ochotę zagościć na Notatniku? Zaglądajcie i tu i na profil na FB. Tam niedługo trochę zmian i niespodzianek.
A teraz lista nowości z obszaru psychologii godnych uwagi.
Znacie już którąś z nich? Może chcecie podzielić się przemyśleniami z lektury lub własnymi rekomendacjami książek psychologicznych?
1. I jak tu się dogadać?!
Bogdan de Barbaro, Danuta Kondratowicz
(premiera 22.06.2017)
Terapeuta Bogdan de Barbaro wraz z dziennikarką Danutą Kondratowicz przedstawiają typowe i nietypowe sytuacje, do jakich może dojść w Waszych rodzinach. Poznając historie prawdziwe oraz te stworzone na potrzeby książki zastanowicie się nad swoim życiem rodzinnym, nad tym, co robicie dobrze i nad tym, gdzie być może popełniacie błędy. I w końcu dogadacie się ze swoimi bliskimi.Książka Bogdana de Barbaro i Danuty Kondratowicz pokazuje, na czym polega siła rodzinnych relacji i jak żyć, by się nie tylko nie pozabijać, ale i razem rozwijać, wspierać i… śmiać.
I oto własnie ten tekst.
Może jeszcze ktoś ma ochotę zagościć na Notatniku? Zaglądajcie i tu i na profil na FB. Tam niedługo trochę zmian i niespodzianek.
A teraz lista nowości z obszaru psychologii godnych uwagi.
Znacie już którąś z nich? Może chcecie podzielić się przemyśleniami z lektury lub własnymi rekomendacjami książek psychologicznych?
1. I jak tu się dogadać?!
Bogdan de Barbaro, Danuta Kondratowicz
(premiera 22.06.2017)
Terapeuta Bogdan de Barbaro wraz z dziennikarką Danutą Kondratowicz przedstawiają typowe i nietypowe sytuacje, do jakich może dojść w Waszych rodzinach. Poznając historie prawdziwe oraz te stworzone na potrzeby książki zastanowicie się nad swoim życiem rodzinnym, nad tym, co robicie dobrze i nad tym, gdzie być może popełniacie błędy. I w końcu dogadacie się ze swoimi bliskimi.Książka Bogdana de Barbaro i Danuty Kondratowicz pokazuje, na czym polega siła rodzinnych relacji i jak żyć, by się nie tylko nie pozabijać, ale i razem rozwijać, wspierać i… śmiać.
czwartek, 14 września 2017
The Square, czyli zaufaj nam, my się na tym znamy
Jesień pełna atrakcji w kinach, bo nie dość, że festiwalowo (ale ja chyba na WFF tym razem nie dam rady), to jeszcze i masa premier. Jest w czym wybierać. I jeżeli tylko nie zależy Wam na super widowiskowych produkcjach, a szukacie trochę ambitniejszych propozycji, to mam dla Was coś wartego uwagi.
Szwedzki reżyser Ruben Östlund funduje nam niezłą jazdę bez trzymanki, balansując pomiędzy czarną komedią, a dobrym dramatem. Stawiając bohatera w przedziwnej sytuacji, pokazując konsekwencje różnych wyborów i decyzji, sprawia, że choć śmiejemy się z wielu absurdalnych sytuacji, jednocześnie wychodzimy z kina z głową pełną przemyśleń i pytań. A to właśnie w kinie uwielbiam.
środa, 13 września 2017
Opowieść podręcznej - Margaret Atwood, czyli jak do tego doszło?
Do serialu dopiero się przymierzam, choć już pewnie wszyscy go widzieli. Ale najpierw książka, więc prawidłowa kolejność zachowana. Zadziwiające, że tytuł, który ma ponad 30 lat teraz odkrywany jest na nowo i pojawia się tyle głosów, że jest super aktualny. Czyżby kobiety dopiero teraz tak mocno doświadczyły ograniczania swoich praw, że odnajdują w powieści Atwood ostrzeżenie przed losem jaki chcą zgotować im konserwatyści? Przecież to dystopia, a wokół pewnej narracji uprawianej przez niektórych polityków (rodzina, dzieci, ochrona życia poczętego, tradycja, wartości), budowany jest przekaz na temat "Opowieści podręcznej" jakby miała być reportażem. Przesada?
Oto świat, w którym z dnia na dzień odebrano kobietom wiele praw - zwolniono z pracy, zablokowano konta, samotne skierowane do specjalnych placówek gdzie miały przygotowywać się do swej przyszłej roli matki. W świecie podporządkowanym mężczyznom i w dużej mierze pełnym hipokryzji, znaleziono też sposób na problem bezpłodności wielu kobiet - po prostu młode i zdolne do rodzenia, przechodzą z domu do domu, gdzie mają służyć jako "naczynie", najpierw do zapłodnienia, a potem do wydania potomka na świat. Porządku pilnują uzbrojone straże, wszystko przypomina państwo policyjne, gdzie każdy może na ciebie donieść, a w efekcie albo wykonają na tobie karę śmierci albo wylądujesz w obozie pracy, gdzie skonasz od głodu i chorób. Nic nowego?
Oto świat, w którym z dnia na dzień odebrano kobietom wiele praw - zwolniono z pracy, zablokowano konta, samotne skierowane do specjalnych placówek gdzie miały przygotowywać się do swej przyszłej roli matki. W świecie podporządkowanym mężczyznom i w dużej mierze pełnym hipokryzji, znaleziono też sposób na problem bezpłodności wielu kobiet - po prostu młode i zdolne do rodzenia, przechodzą z domu do domu, gdzie mają służyć jako "naczynie", najpierw do zapłodnienia, a potem do wydania potomka na świat. Porządku pilnują uzbrojone straże, wszystko przypomina państwo policyjne, gdzie każdy może na ciebie donieść, a w efekcie albo wykonają na tobie karę śmierci albo wylądujesz w obozie pracy, gdzie skonasz od głodu i chorób. Nic nowego?
niedziela, 10 września 2017
Inwazja - Wojtek Miłoszewski, czyli przepłaciłem...
W ubiegłym tygodniu wydałem na Newsweek z książką prawie 30 zeta i chyba już dawno nie czułem tak bardzo, że to wyrzucone w błoto pieniądze. Książka młodszego z braci Miłoszewskich (mających przecież doświadczenie choćby w niezłych scenariuszach filmowych) jest dużym rozczarowaniem. Pomysł może i ok. Ale to wykonanie... Chyba na kolanie pisał. Byle szybciej - parę niby zabawnych scenek na temat naszych polityków, trochę akcji i sporo obrazków jako żywo przypominających mokre sny nastolatków. Serio? To ma być poważna książka? Jeżeli autor chciałby nauczyć się pisać thrillery sensacyjno-polityczne, lepiej przygotować się do opisów militarnych i taktycznych, powinien sięgnąć po pozycje wydawane w wydawnictwie WarBook - zobaczyłby różnicę poziomów. Sam pomysł nie wystarczy. Trzeba zadbać o realia, dialogi, opisy.
Już nawet nie mam siły cytować tych kwiatków typu:
"Nadia podeszła do niego i zrzuciła z siebie biały podkoszulek, odsłaniając w całości swoje wdzięki... Nadia uklęknęła przed nim, próbując zdjąć jego bokserki. - Chodź tu do mnie, jesteś taki spięty...".
sobota, 9 września 2017
Kraina jutra, czyli patrząc w gwiazdy
Kino familijne i SF to zwykle niezbyt dobre połączenie: często jest zbyt
infantylnie, efekty nie zasłaniają dziur w scenariuszu, a i wielkich
kreacji nie ma się co spodziewać. Disney jednak nie rezygnuje i
inwestuje środki w kolejne produkcje. Star Wars to mało. Wychodzi
średnio, ale trzeba przyznać, że pomysły na łączenie różnych wątków i
klimatów znanych z filmów dla dorosłych i ich podanie na nowo w dawce
ciut łagodniejszej, okraszonej humorem, może się spodobać różnym
pokoleniom. Dzieciaki będą kibicować swojej rówieśniczce, a dorośli będą
bawić się z mrugania okiem do nich przez twórców. Mało skomplikowana
fabuła zawiera przecież w sobie elementy kina akcji, coś z
katastroficznego, ale i miejsce na dziecięce marzenia i optymizm się
znajdzie.
piątek, 8 września 2017
Mock. Ludzkie zoo - Marek Krajewski, czyli tak pięknie i tak mrocznie
Kolejna notka konkursowa zapełniona - tym razem parę zdań o Królowej Margot.
I dziś o książce, która jest równie mroczna, krwawa, a jednocześnie ma w sobie dużo piękna, podobnie jak i ten film. Marek Krajewski przyzwyczaił nas już trochę do swojego stylu, czyli literacko wysmakowanych opisów, ale pełnych różnych obrzydliwości. Tak wyszukany, bogaty język i najmroczniejsze pokłady człowieczeństwa. Przemoc, bród, okrucieństwo oddane tak, że chwilami aż ma się ochotę odłożyć książkę. A w tym wszystkim Mock, czyli glina, któremu pozostał w sercu jakiś jeszcze kawałek wrażliwości. Choć na co dzień zmaga się z przestępcami, półświatkiem i zyskał grubą skórę, to czasem zdarza się, że potrafi nawet zaryzykować własne życie, by zapewnić komuś lepszy los, uratować czyjeś życie.
I dziś o książce, która jest równie mroczna, krwawa, a jednocześnie ma w sobie dużo piękna, podobnie jak i ten film. Marek Krajewski przyzwyczaił nas już trochę do swojego stylu, czyli literacko wysmakowanych opisów, ale pełnych różnych obrzydliwości. Tak wyszukany, bogaty język i najmroczniejsze pokłady człowieczeństwa. Przemoc, bród, okrucieństwo oddane tak, że chwilami aż ma się ochotę odłożyć książkę. A w tym wszystkim Mock, czyli glina, któremu pozostał w sercu jakiś jeszcze kawałek wrażliwości. Choć na co dzień zmaga się z przestępcami, półświatkiem i zyskał grubą skórę, to czasem zdarza się, że potrafi nawet zaryzykować własne życie, by zapewnić komuś lepszy los, uratować czyjeś życie.
Chronologii można się było doszukiwać w początkowych tomach, teraz powrót do tego bohatera oznacza, że cofamy się daleko do początków jego kariery. Ale już pierwszy tom pokazał, że to była dobra decyzja i autor wbrew wcześniejszym deklaracjom, wciąż ma sporo czytelnikom w tej formule do opowiedzenia.
czwartek, 7 września 2017
Westworld, czyli to jest genialne!
Ponieważ dzięki Anieli chyba będę miał okazję obejrzeć parę seriali, do których dotąd nie miałem dostępu, pora uporządkować trochę zaległości, żeby robić miejsce na kolejne wrażenia z wieczorów serialowych. Wiecie że zaczęła się emisja drugiego sezonu Top of the Lake?
A zanim serialowo: czy kojarzycie taką rolę Deppa?
Westworld. Chyba niewiele rzeczy jest mnie w stanie zaskoczyć, ale to co wymyślili twórcy tego serialu zasługuje na olbrzymie brawa. Rozmach, złożoność tej historii, jej klimat, sprawiają, że to jedna z lepszych rzeczy jakie widziałem w tym roku. Dziki zachód i Sci-Fi? No takiego połączenia już dawno nie było. Do tego obsada, radocha z rozgryzania kolejnych tropów. Kto przybywa do tego świata i z jakimi zamiarami?
środa, 6 września 2017
Piąta fala, czyli kameralna katastrofa
Moda na ekranizacje powieści S-F dla młodzieży trwa w najlepsze, ale chyba twórcy wybierając kolejne powieści, idą już na łatwiznę i nawet nie przejmują się specjalnie tym, żeby włożyć w swoje dzieło trochę życia (i pieniędzy). Sam tytuł, jakaś młoda gwiazdka i odpowiednia reklama z plakatami ściskającej się pary ma wystarczyć? Ej, no bez jaj.
Film katastroficzny, w którym sceny pełne rozmachu kończą się w piątej minucie filmu to dość dziwna historia, sami musicie przyznać, nawet jeżeli z góry założona jest kontynuacja i nie musimy mieć super spektakularnego finału. Wszystko można zatem streścić w kilku zdaniach na wejściu: nadlatują kosmici, zsyłają plagi (fale), które dziesiątkują ludzi, a gdy już na ziemi pozostały niedobitki nadchodzi coś jeszcze straszniejszego niż zarazy czy powodzie. Oto okazuje się, że kosmici potrafią wcielić się w ciała ludzkie tak idealnie, że trudno ich rozpoznać i zaczynają polowanie na ocalałych. Nikomu już nie można ufać i twoim najlepszym towarzyszem ma być po prostu karabin. A jak się pomylisz i zabijesz drugiego człowieka? Mówi się trudno, ważne że ty żyjesz.
wtorek, 5 września 2017
Grzesiuk. Król życia - Bartosz Janiszewski, czyli no i co że w szpitalu
Na początek jeszcze jeden mały post rozbudowany: Trzecia Magdy Stachuli.
A dziś biograficznie. Stanisław Grzesiuk. Dla mnie postać wyjątkowa. I nawet nie ze względu na piosenki, czy odwoływanie się do tradycji Warszawy przedwojennej (bo dla mojego pokolenia już pewnie nie jest to aż tak istotne, choć szanuję to ogromnie), ale ze względu na książki. Zaraził mnie nimi chyba jeszcze w podstawówce kolega i do dziś pamiętam ich niesamowity urok, szczerość, naturalność i humor jakie z nich biły. A przecież Grzesiuk nie czuł się pisarzem. Został nim trochę z przypadku.
A dziś biograficznie. Stanisław Grzesiuk. Dla mnie postać wyjątkowa. I nawet nie ze względu na piosenki, czy odwoływanie się do tradycji Warszawy przedwojennej (bo dla mojego pokolenia już pewnie nie jest to aż tak istotne, choć szanuję to ogromnie), ale ze względu na książki. Zaraził mnie nimi chyba jeszcze w podstawówce kolega i do dziś pamiętam ich niesamowity urok, szczerość, naturalność i humor jakie z nich biły. A przecież Grzesiuk nie czuł się pisarzem. Został nim trochę z przypadku.
poniedziałek, 4 września 2017
Trzy dni i jedno życie - Pierre Lemaitre, czyli zbrodnia i kara
Wciąż w szpitalu, wyniki na szczęście nie są złe, więc jest nadzieja, że już długo nie będą trzymać. Ile w końcu można siedzieć bez neta, za jedyny ratunek mając książki i nie mogąc nigdzie się ruszyć. Przeczytałem już 3 książki, dwie kolejne mam rozpoczęte (w tym 500 stron Płomiennej korony), więc jak wrócę będę miał o czym pisać. Teraz uratował mnie mąż szwagierki z jakąś kartą aero, więc net słaby, ale jest. Może i jutro coś wrzucę. Rozstrzygnięcie konkursu (i obiecałem kontynuację) dopiero po powrocie, więc najwcześniej środa-czwartek.
A dziś Lemaitre. Mistrz thrillerów kryminalnych, po paru przeczytanych tytułach (patrz zakładka przeczytane) biorę w ciemno wszystkie jego rzeczy. Potrafi zapewnić taki klimat i tyle zaskoczeń, że mało kto mu dorównuje.
Ale tym razem nie ukrywam niewielkiego zawodu. To nie jest zła powieść - łyka się ją błyskawicznie i jesteśmy ciekawi tej historii do samego jej końca. Tyle, że tym razem zabrakło czegoś co uwielbiałem, czyli zaskoczenia czytelnika. Wychodzimy od zbrodni na początku i potem wydaje nam się, że wszystko wiemy, czekamy na coś niespodziewanego, na zwrot akcji, ale nie dostajemy tego w tak spektakularny sposób jak to było choćby w "Sukni ślubnej", czy w innych jego tytułach. Tym razem jest mniej kryminalnie, a bardziej psychologicznie. Różnica jest mniej więcej taka jak przy Nesbo, który od Harry'ego Hole, przeszedł do romantycznego zabójcy. Tam jednak było choć trochę czarnego humoru, a Lemaitre funduje nam raczej dramat. O zbrodni. I karze.
A dziś Lemaitre. Mistrz thrillerów kryminalnych, po paru przeczytanych tytułach (patrz zakładka przeczytane) biorę w ciemno wszystkie jego rzeczy. Potrafi zapewnić taki klimat i tyle zaskoczeń, że mało kto mu dorównuje.
Ale tym razem nie ukrywam niewielkiego zawodu. To nie jest zła powieść - łyka się ją błyskawicznie i jesteśmy ciekawi tej historii do samego jej końca. Tyle, że tym razem zabrakło czegoś co uwielbiałem, czyli zaskoczenia czytelnika. Wychodzimy od zbrodni na początku i potem wydaje nam się, że wszystko wiemy, czekamy na coś niespodziewanego, na zwrot akcji, ale nie dostajemy tego w tak spektakularny sposób jak to było choćby w "Sukni ślubnej", czy w innych jego tytułach. Tym razem jest mniej kryminalnie, a bardziej psychologicznie. Różnica jest mniej więcej taka jak przy Nesbo, który od Harry'ego Hole, przeszedł do romantycznego zabójcy. Tam jednak było choć trochę czarnego humoru, a Lemaitre funduje nam raczej dramat. O zbrodni. I karze.
Zombie SS, czyli komu befsztyczek?
Zombie. Kojarzące się zwykle z horrorami klasy b, raczej żenującymi niż strasznymi, oto teraz wkraczają do pięknej Norwegii. W pięknych i mroźnych plenerach, na tle śniegu litry krwi, flaków i w dodatku mundury ss. W sumie wytłumaczenie, że to pozostali po drugiej wojnie hitlerowcy, jest równie dobre jak każde inne. I oto morał z filmu od razu na początek: słuchaj starszych i ich opowieści/ostrzeżeń, bo może tkwić w nich ziarno prawdy. A studenciaki nie posłuchali...
Subskrybuj:
Posty (Atom)