sobota, 30 kwietnia 2016

Wiosna Filmów cz.3, czyli Z podniesionym czołem, Mustang i Lekcja


Trudno mi stwierdzić, który z obejrzanych filmów w ramach tegorocznego festiwalu był najlepszy. Pewnie jednak na podium znalazły by się aż dwa z filmów, o których chcę napisać dziś.
1280x720-LbvPierwszy to francuski dramat - opowieść o młodym chłopaku i trudnej drodze do dojrzałości. Już jako dziecko został odebrany matce, młodej i nieodpowiedzialnej narkomance, potem coraz częściej sam wpadał w różne tarapaty. Od początku oko na niego miała sędzia z sądu rodzinnego (Catherine Deneuve), która nawet gdy traciła cierpliwość, nie zapominała o tym, by dalej interesować się Malony'm. Chłopak przechodzi od jednej rodziny zastępczej do drugiej, nie potrafi panować nad swoją agresywnością, wciąż czuję się kontrolowany, co doprowadza go do szału. I nawet nowy opiekun (kurator?), który wydaje się mieć dobry kontakt z trudną młodzieżą (w tej roli niezły Benoit Magimel) nie daje rady. No bo jak tu uwierzyć w słowa o szansie, skoro potem bijesz głową o mur uprzedzeń i podejrzeń?
Kino zaangażowane społecznie, bo przecież mimo wybryków, wciąż mamy nadzieję, że chłopakowi uda się wyjść na prostą, myślimy o tym, że system powinien być nie tylko surowy, ale i dawać szansę. I u nas nie brakuje takich historii - ludzie zajmujący się resocjalizacją, czy pomocą społeczną to grupa zawodowa, która ma na początku wielkie ambicje, a potem bardzo szybko się wypala. A ich podopieczni to temat rzeka - roszczeniowi, kompletnie niechętni do brania odpowiedzialności, agresywni... Poranieni, a jednocześnie nieufni i pełni niechęci do świata.
Może trochę "zawodowo" stawiam temu filmowi wyższą ocenę, ale jak najbardziej polecam! Dobre kino.

Kolejna produkcja jest już w kinach i jeżeli jej jeszcze nie widzieliście to gnajcie czym prędzej. Dawno nie widziałem nic tak poruszającego. Turecka reżyserka Deniz Gamze Erguven swoim debiutem po prostu podbija serca publiczności. Wzruszenie, wściekłość, żal - wychodzimy z sali pełni różnych emocji i długo potem myślimy jeszcze o różnych scenach "Mustanga". Niby opowiedziane jest to dość prosto, zagrane bardzo naturalnie, ze swobodą, jakby twórcy nie dążyli do doskonałości, ale dzięki temu może jest nawet lepiej, bardziej naturalnie.

fot./ materiały prasoweWyobraźcie sobie jak muszą czuć się młode dziewczyny, które dotąd funkcjonowały w szkole w grupie rówieśników podobnie jak większość nastolatków (telefony, muzyka, rozmowy i żarty z chłopakami), gdy nagle, z dnia na dzień, ktoś próbuje im to wszystko odebrać. Wychowywane przez babcię (rodzice zginęli w wypadku) siostry, stają się ofiarą tradycji i surowych zasad religijnych, w których najważniejsze dla rodziny to wydać córkę za mąż, zanim ktoś mógłby o niej "coś złego pomyśleć".


photo.title
Czy ma lat 15 czy 13 to już sprawa drugorzędna. Z czasem może nawet go pokochasz - słyszą z ust babci. Mężczyźni są tu "silną ręką", która ma pilnować zasad, ale tak naprawdę to kobiety skazują kolejne młode pokolenia na tą samą drogę, którą kiedyś same przeszły. Różne "brzydkie rzeczy" trzeba jak najgłębiej ukrywać a jedynym sposobem na ich ukrócenie, jest wydanie dziewczyny jak najszybciej za mąż.
Zgorszenie - to słowo ma tu siłę kamienia rzuconego prosto w plecy. Skoro mogą o tobie plotkować, że się prowadzasz z chłopakami, to znaczy, że już nie jesteś dziewczynką, ale kobietą. Wtedy ktoś musi "nauczyć cię co to znaczy porządną kobietą być".

W tej historii jest pięć sióstr, ale to najmłodsza buntuje się najmocniej, nie chce przyjąć tego co się dzieje do wiadomości. Walczy najpierw o to, żeby siostry mogły z nią zostać, a później o prawo do własnej wolności.

Czy to problem jedynie Turcji? Pewnie nie aż tak radykalne, ale przecież gdzieś w mniejszych miasteczkach, poza stolicą, bez większych szans wyrwania się z domu, szukania pomocy, mogą takie historie zdarzać się również gdzie indziej.
Że niby feministyczne? Cholera, ale czy można zignorować taki zwracający uwagę na prawo do decydowania o sobie, na prawo do dzieciństwa?


I na koniec film bułgarski. Pokazywany już na naszych ekranach, więc pewnie niedługo będzie do obejrzenia w telewizji.
Dramat, który pewnie nie byłby tak ciekawy, gdyby nie grająca główną rolę Margita Gosheva. To dzięki jej grze, jesteśmy skłonni uwierzyć w tę historię, w to jak bohaterka daje się wciągnąć w coraz większą spiralę szaleństwa.
Margita Gosheva jako nauczycielka angielskiego w „Lekcji”Zawsze przestrzegająca zasad i porządku, próbująca uczyć tego swoich uczniów nauczycielka, sama stanie w sytuacji, gdy będzie musiała przekonać się, że nie zawsze da się ich przestrzegać. Długi rodzinne, zaciągnięte przez okłamującego ją męża, zagrożenie, że straci się dom, duma, by nie prosić o pomoc ojca, który mieszka z dużo młodszą od siebie kobietą... Jak dużo trzeba, by zdeterminowany człowiek podjął decyzję, której konsekwencji nie przewidywał?

Jakoś pewne rzeczy mi tu zgrzytały, wydawały się mało realistyczne, ale mimo wszystko - jako dramat o desperacji, ogląda się świetnie.

piątek, 29 kwietnia 2016

Szepty zgładzonych, czyli fan też ma pomysły

Dawno nie wracałem do Uniwersum Metro 2033? Ale nie zapominam. Nawet w tym roku mam ciche postanowienie, by zarzucić całą trylogię Głuchowskiego. Jak dotąd Polacy radzą sobie w temacie Metra całkiem nieźle, czekam więc na kolejne tomy, bo rosyjskie już mam wrażenie, że trochę są wtórne. Czy da się w ogóle wymyślić coś super oryginalnego?  
Próby, choćby takie jak włoska, nie do końca satysfakcjonują, ale to nie znaczy, że nie warto próbować.
Seria jest kontynuowana, a dla wydawnictwa należą się brawa, że raz na jakiś czas dają też pole do popisu dla młodszych, czy też bardziej początkujących.
Ten tomik zwykle dodawany jest jako bonus do "Ciemnych tuneli" (świetnie, że go wydano na papierze z klimatyczną okładką), ale jest też do ściągnięcia za darmo jako e-book - choćby tu. Drugi zbiór opowiadań dla amatorów (choć nie tylko oni startują) to 13 opowiadań i ośmiu autorów.

czwartek, 28 kwietnia 2016

Paryski architekt - Charles Belfoure, czyli co czyni z ciebie prawdziwego mężczyznę?


Historie o ludziach, którzy nawet w okrutnych czasach zachowują jakieś resztki empatii, współczucia i nie zważając na nic, starają się pomagać innym, nieodmiennie poruszają nasze serca. To gotowce na scenariusze filmowe, które wyciskają łzy, niezależnie od tego czy bohaterowi uda się przeżyć, czy jednak poniesie jednak klęskę. Ile trzeba mieć w sobie odwagi, by nie zważając na ryzyko jakie sprowadza się na siebie i swoich bliskich, jednak wyciągać pomocną dłoń, do tych, którym śmierć grozi już teraz. Inni może wybierają wygodne życie, odwracają wzrok, stwierdzają, że się inaczej nie da, że to zbyt wielkie ryzyko... Dziś postawy ratujących życie np. Żydom w trakcie Drugiej Wojny Światowej, nazywamy przykładami olbrzymiej odwagi, dowodem na to, że można nadal nie zatracić człowieczeństwa. Oni odżegnują się od wielkich słów, od bohaterstwa, mówią: tak było trzeba, to normalne. 
Czytając "Paryskiego architekta" często powracała do mnie refleksja: jaka szkoda, że na Zachodzie potrafią "sprzedać" takie historie, pokazać pozytywne przykłady postawy swoich obywateli, a my, mając przecież ich dużo więcej, tak rzadko po nie sięgamy. Nie doczekała się filmu fabularnego o sobie Irena Sendlerowa, Ulmowie, ale też cała masa innych, mniej znanych. W końcu Polska ma największą ilość osób, które zostały uhonorowane tytułem "Sprawiedliwego wśród narodów świata". Choćby Żabińscy, którzy ukrywali Żydów w Zoo - ponad 300 osób. Czemu film o nich mają robić Amerykanie? No po prostu nie rozumiem. 
Zadawałem sobie też pytania na ile powieść Charlesa Belfoure'a jest zbieżna z realiami - zdziwiło mnie na przykład to, iż sugeruje iż we Francji za ukrywanie osób pochodzenia żydowskiego groziła kara śmierci, a z tego co czytałem, to Polska była jedynym krajem, gdzie wprowadzono oficjalnie taką karę. Ale niezależnie od pytań, jakie mogą pojawić się w trakcie lektury, historia w niej opowiedziana na pewno nie jest jednostronna, nie jest próbą wybielania Francuzów. Fabuła nie jest oparta na faktach, ale kto wie - przecież inspiracji do tego, by zaczerpnąć jakieś pomysły na sceny i postacie nie brakowało.

środa, 27 kwietnia 2016

Wiosna Filmów cz.2, czyli Foucammare, Fukushima moja miłość i Mając 17 lat


Druga część relacji z festiwalu Wiosna Filmów (będzie jeszcze jedna) i kolejne 3 filmy. Ta edycja okazała się dla mnie wyjątkowo udana - choć nie udało się zobaczyć oczywiście wszystkiego, to praktycznie każdy z obejrzanych był świetnym wyborem. Część z nich jeszcze czeka na swoją premierę polską, jeżeli Was zainteresują, wypatrujcie ich w kinach studyjnych.
Foucoammare. Ogień na morzu.
Nie wiem czego się spodziewałem po filmie, wokół którego w Berlinie było tyle szumu. Dokumentu, który by pokazywał w jakiś nowy sposób problem imigrantów ciągnących przez Morze Śródziemne do Europy? Po "Rzymskiej aureoli" (pisałem o niej tu) powinienem pamiętać, że Gianfranco Rosi robi filmy, w których temat jest trochę ukryty, że bardziej interesują go ludzie, którzy są z nim jakoś związani, żyją tuż obok. O nich opowiada, nie wypytując, ale przyglądając się ich funkcjonowaniu.
180745661-c1ed1b60-2867-45fa-92ff-30d945ab9f3d.jpgI tu jest podobnie - mieszkańcy włoskiej wyspy Lampedusy gotują, jedzą, robią audycje radiowe, strzelają z procy do ptaków, łowią ryby. Obok nich dzieją się potworne dramaty, ale tylko część z nich (np. lekarz) zdaje sobie sprawę z tego jak one wyglądają. Wyławianie ludzi z morza, wynoszenie poduszonych ciał spod pokładów łodzi, na które wchodzi zamiast kilkudziesięciu, nawet kilkaset osób. Afrykańscy uchodźcy są tu anonimowymi twarzami, być może dziwią się nawet czemu przygląda się im kamera. Dużo więcej miejsca poświęca się mieszkańcom wyspy. To dziwi, ale z drugiej strony jest bardzo symptomatyczne - widzimy w nich siebie z naszymi małymi sprawami, poukładanym życiem. A tuż obok wzbierają się fale ogromnego tsunami, którego nie rozumiemy, nie jesteśmy na nie przygotowani i obojętnie jak byśmy wysokich murów nie stawiali, ono i tak do nas dotrze. Musimy się z nim zmierzyć, być na nie przygotowani.
Co roku 150 tys. ludzi z Afryki ląduje na tej malutkiej wyspie. Te liczby i obrazy (szczególnie końcowe) naprawdę robią wrażenie.




Mając 17 lat
Francuski dramat zapowiadał się bardzo interesująco - dwóch nastolatków, którzy ewidentnie siebie nawzajem nie trawią, a potem zostają przez los skazani na to by mieszkać razem. Tyle ich różni. Jeden to trochę typ maminsynka, intelektualista, mający wszystko czego dusza zapragnie i w dodatku dobry kontakt z rodzicami. Drugi - adoptowany przez ubogich rolników, zanim pójdzie do szkoły haruje przy gospodarstwie, a potem musi gnać przez góry i las, żeby zdążyć na szkolny autobus. Twórcy nie sugerują co jest głównym powodem iskrzenia i wybuchu przemocy - raczej nie kolor skóry, a raczej jakaś charakterologiczna niechęć, może zazdrość i szczypta rywalizacji. W którymś momencie padają ważne słowa: nie chcę, żeby widzieli mnie z tobą. Czyżby chodziło więc o jakąś zniewieściałość w gestach i łatkę geja, którą przyczepili koledzy w szkole?
Buzowanie emocji i hormonów. I chyba nie ma co pisać zbyt wiele, żeby nie zaspoilerować. Trochę jak dla mnie mało wiarygodne różne decyzje i przemiany bohaterów, mimo wszystko oglądałem jednak z ciekawością. Młodzi aktorzy dobrze pokazują tą niepewność siebie, ten brak kontroli, wybuchowość, próby narzucania sobie jakichś "kar", sprawdzanie siebie. Taki wiek...

Koniec raczej mnie rozczarował, ale niech tam.





Fukushima, moja miłość
O ile przy poprzednim filmie zwiastun obiecywał sporo, to na kolejny film szedłem trochę "w ciemno" i nawet przypadkowo. Początek był na tyle dziwny, że nawet ktoś wyszedł z sali. Ale powiem szczerze: właśnie takie obrazy uwielbiam. Piękne zdjęcia, wysmakowany styl, ale i sama historia ma w sobie coś bardzo interesującego.
Młoda Niemka, trochę porozwalana psychicznie po zakończeniu związku, postanawia jechać do Fukushimy jako wolontariuszka - jako mim będzie bawić staruszków, którzy stracili swoje domy i mieszkają w ośrodku tymczasowym. Kompletnie nie rozumie uczuć tych ludzi, ich mentalności, jest pełna pretensji do całego świata, ale jednak spotka na swojej drodze kogoś, kto wyciągnie ją z jej skorupy.
Mamy tak naprawdę kilka ciekawych elementów w tym filmie - najbardziej poruszający to niesamowite zdjęcia opustoszałej "strefy zero" - po trzęsieniu ziemi, tsunami i awarii elektrowni atomowej, mieszkańców stąd wysiedlono, choć starzy ludzie wcale nie mogą się z tym pogodzić. Druga rzecz to historia głównej bohaterki - przemiana jak w niej się dokonuje. I wreszcie, chwilami prawie komediowe zderzenia kultur, różnych tradycji i sposobów myślenia. Czy można się zaprzyjaźnić bez znajomości języka? Okazuje się, że tak.
Naprawdę ciekawe kino - czarno białe zdjęcia, powolne tempo akcji, ale jest w tej historii coś wyjątkowego.

wtorek, 26 kwietnia 2016

Naga Praga, czyli na takie przedstawienia warto chodzić

Wczoraj było trochę złośliwości pod adresem "Polity" w Teatrze Buffo, a dziś w zupełnie innym tonie. Okazuje się, że nie trzeba wydawać bajońskich sum i chodzić do prywatnych teatrów, żeby odkryć spektakl, w którym są pomysł, lekkość, humor. I w dodatku musical. No dobra mini musical, bo i scena malutka, aktorów tylko troje, a w dodatku przedstawienie trwa raptem 50 minut. Ale po wyjściu prawie jednogłośnie stwierdziliśmy: jak rzadko kiedy miało się ochotę nucić te teksty. I gdyby poprawić pewne niedoskonałości, być może rozwinąć pewne pomysły, mielibyśmy naprawdę kapitalny musical. W dodatku współczesny, o ludziach, którzy są wokół nas.
Praga i jej mieszkańcy. Świat modnych knajpek i hipsterów, ale również biednych kamienic, dresiarzy, półświatka. Każde z nich ma coś o sobie tutaj do opowiedzenia.

Polita, czyli przy okazji załatwimy sobie reklamę

 Dziś przedstawienie muzyczne, z którego wyszedłem zachwycony. I powiem Wam, że chyba moje emocje były tak pozytywne, bo byłem na świeżo po innym musicalu i nie ukrywam, że dokonywałem sobie w głowie różnych porównań. Ciekawe czy odgadlibyście co takiego spodobało mi się dziś, skoro stawiam to wyżej niż tak mocno promowaną "Politę" z Teatru Buffo. Możecie zastanawiać się do jutra :)

Spektakl przygotowany przez ekipę Józefowicza i Stokłosy, opowiadający o życiorysie Poli Negri, na pewno ma w sobie potencjał. W telewizji mamy serial o Bodo, widać więc, że jest pewien sentyment do gwiazd z dawnych lat, teatr ma doświadczenie w produkcjach taneczno-muzycznych... No i w dodatku te pomysły na wykorzystanie 3 D.

poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Milion, czyli co ja tutaj robię?

No tak. Wczoraj zorientowałem się ile brakuje na liczniku bloga do miliona i pewnie ta liczba wybije dziś. Trudno zaprzeczyć, że to powód do satysfakcji. 5 i pół roku (prawie) pisania, notka dzień w dzień (blisko 2000), wydłużające się listy rzeczy przeczytanych, obejrzanych, sporo nowych znajomości i generalnie duża rewolucja w moim życiu... Nie żałuję. Niech się stukają w głowę ci, którzy uważają, że to strata czasu, niech marudzą, że to moje pisanie takie mało profesjonalne, Notatnik Kulturalny o ile tylko sił i zdrowia starczy, będę prowadził dalej.

Blog nakręca mnie pozytywnie do innych rzeczy - choćby do takich akcji jak widzicie na zdjęciu wyżej - z okazji Światowego Dnia Książki rozłożyliśmy w różnych punktach w naszym miasteczku ponad 60 książek :) Kluby dyskusyjne, akcje wymiankowe, przemiłe propozycje współpracy... Jej. Rozpoczynając tę przygodę chyba nawet nie spodziewałem się, że to się tak rozwinie. To miał być sposób na to, by gromadzić sobie różne przemyślenia, rozmawiać o nich, stworzyć listy przeczytanych, czy obejrzanych.
To malutkie świętowanie nie byłoby możliwe bez Was - wszystkich zaglądających, czytających i komentujących. Dzięki wielkie!
Robert

Nowego konkursu z okazji świętowania miliona nie urządzam - pamiętajcie, że cały miesiąc można zgłaszać się po 3 świetne reportaże.
Koniec. Kropka. Notka na chwilę. Za parę dni pojawi się tu recenzja serialu Vinyl. A od dziś kolejny sezon Gry o tron. 


PS Plany na najbliższe dni - 6 tytułów z festiwalu Wiosna Filmów, recenzje "Paryskiego architekta", nowej książki Papużanki i chyba 3 recenzje teatralne. Chociaż u mnie ta kolejność wciąż się zmienia - tyle rzeczy czeka na opisanie.

niedziela, 24 kwietnia 2016

Ludzie na walizkach - Szymon Hołownia, czyli skąd czerpać siłę i gdzie szukać odpowiedzi

Szymon Hołownia jest na moim blogu dość częstym gościem, choć jeszcze kilka rzeczy zostało mi do przeczytania (żeby zobaczyć co za mną klikajcie na zakładkę przeczytane). W głowie mam co prawda wciąż obrazy z kina (Foucammare, o którym napiszę jutro wieczorem), ale dziś szybka notka, bo jeszcze trochę pracy na kompie przede mną.

Nie wiem czy pamiętacie, bo już parę lat minęło od emisji tego programu, ale najpierw był zdaje się pomysł na wywiady telewizyjne. Ale nie jakieś plotkarskie, bo część ich bohaterów, to były osoby nie mające nic wspólnego ze światem mediów. Szymon Hołownia zapraszał ludzi, by pytać o sprawy ludzkie, sprawy ważne.
"Ludzie na walizkach" to próba przełożenia tamtych słów na z ekranu, na tekst literacki, zebranie tekstów, które były drukowane w różnych pismach. Mamy więc do czynienia ze zbiorem rozmów autora z osobami, których doświadczenie życiowe – zawodowe lub osobiste – postawiło w sytuacjach krańcowo trudnych, w których zmieniło się ich spojrzenie na życie. 

sobota, 23 kwietnia 2016

Niebo na ziemi, czyli śpiewać (i dyrygować) każdy może

Dziś teatr, jutro teatr, a przecież wciąż trwa Festiwal Wiosna Filmów. Szaleństwo jakieś. Na jutro chyba jednak przystopuję, planuję małą akcję w swoim miasteczku z okazji Światowego Dnia Książki.
Ale jeżeli chodzi o notki - na razie będzie filmowo.
Najpierw o komedii (ale takie słodko-gorzkiej) ze Szwecji - kontynuacji "Jak w niebie", które podobno odniosło spory sukces (czemu tego nie widziałem), a porównywane jest klimatem do "Czekolady".
Jak jest z porównaniami chyba nie muszę Wam mówić - sami wiecie.
Pomysł jest w każdym razie podobny - dość zamknięta, konserwatywna społeczność i jednostka, która swoją energią "rozwala system". Jest trochę do śmiechu, jest miłość, są dramaty... Czyli wszystkiego po trochu.

czwartek, 21 kwietnia 2016

Pomieszkanie - Greg Baxter, czyli zirytuje czy zachwyci?

33 książka opisana w tym roku na blogu. A ile przeczytanych? Zdaje się, że już ponad 40, ale wciąż czekają na swoją notkę. A ja wciąż przebieram i zmieniam kolejność nie tylko na stosach do czytania, ale również według humoru wybieram o czym pisać.
O "Pomieszkaniu", chyba chcę jak najszybciej. Bo trochę zagubiony jestem, zaskoczony, a im dłużej czasu upłynie, obawiam się, że mądrzejszy w jej ocenie raczej nie będę. Powiedzcie sami - wśród tyle setek tytułów, które są u nas tłumaczone i wydawane, naprawdę ciężko się przebić, wydawnictwa ściągają więc to co tam było sukcesem wydawniczym, obklejają hasłami ile to milionów już sprzedano, kto kupił prawa do sfilmowania itp. No dobra - w przypadku Baxtera trochę zadziałała popularność jego innej książki: Lotniska w Monachium (muszę ją zdobyć), ale naprawdę moim zdaniem należą się brawa dla wydawnictwa Czwarta Strona, bo zdecydowali się wydać coś kompletnie w mojej ocenie niekomercyjnego. "Pomieszkanie" jest jedną wielką zagadką - wszystko jest jakby w zawieszeniu, niedopowiedziane - to drażni, ale jednocześnie zaciekawia. Rzadko bowiem mamy do czynienia z bohaterem, który jest tak dziwnie zawieszony w próżni: miejsca, czasu, celu, nawet emocji.
Widziałem już w sieci porównania do Greene'a, Murakamiego, Hemingwaya, ale moje skojarzenia raczej szły w stronę Modiano i niedawno czytanej "Willi Triste". Co prawda tam przeszłość była ważniejsza od teraźniejszości, Ale i tu przyglądając się temu mężczyźnie, widzieliśmy jak często jest nieobecny, jak przenosi się w przeszłość. W obu przypadkach wspomnienia i porządkowanie przeszłości wcale nie daje szczęścia, nie popycha życia na nowe tory. I podobnie jak u Modiano - tu też dla bohatera wcale nie są najważniejsze jakieś przełomowe wydarzenia z życia, ale drobiazgi, z których tak wiele się zapamiętało i teraz do nich się wraca.

środa, 20 kwietnia 2016

Life is cruel, people are bad, czyli fabułka zbytnio pokąsana

To już drugie przedstawienie w Teatrze Ochota, które mogą oglądać w tym roku, gdzie młodzi twórcy, nagrodzeni w ramach konkursu "Polowanie na motyle" mogą pokazać coś swojego. O pierwszym pisaliśmy z Włodkiem tu
Teraz kolej na Grupę Kąsaj Fabułkę i spektakl Life is cruel, people are bad.  

Włodek już o nim napisał na swoim blogu, jak zwykle mnie wyprzedził, a ja nie mogłem się oprzeć pokusie, by tego nie przeczytać, jeszcze zanim sam siadłem do pisania. Nasze rozmowy po spektaklach zawsze kończą się zbyt szybko, bo muszę biec na autobus, a potem zostaje nam tylko ewentualne komentarze na blogu. 
Tym razem zgodziliśmy się obaj, że młodzi twórcy trochę przekombinowali. Całość przedstawienia jest zdecydowanie za długa i spokojnie można by z pewnych fragmentów zrezygnować, bo w naszych oczach nie tylko niewiele wnoszą, ale wręcz psują wrażenia z wcześniejszych scen. Bywa. Jak się chce powiedzieć zbyt wiele, ma się mnóstwo pomysłów i każdy wydaje się dobry, to naprawdę trzeba dużej mądrości i doświadczenia, żeby umieć z czegoś zrezygnować.

Tańczymy już tylko w Zaduszki - Maria Hawranek, Szymon Opryszek, czyli my znikamy, są nasi bohaterowie

Reportaży ukazuje się u nas coraz więcej i fantastycznie, że pojawiają się różne możliwości dla debiutantów - zaczynają od prezentacji w kawiarniach, opowiadania o swoich podróżach, może bloga... A potem już książka.
I tu też bywa ciekawie - niektórzy wychodzą z założenia, że relacjonują swoje trasy, opisują co ich spotkało, co zobaczyli. A inni - tak jak Marta Hawranek i Szymon Opryszek - usuwają się w cień, wychodząc z założenie, że najciekawsze są opowieści nie ich, ale te przez nich zebrane.

Czy pamiętacie, że ten tytuł jest do zdobycia u mnie w konkursie?

Zapraszamy do Ameryki Łacińskiej. Ale nie do tych zakątków, które masowo odwiedzają turyści, pięknych, uwiecznianych na widokówkach i filmikach, nagrywanych na super wypasionych kamerkach. Na kartach tej książki zobaczycie trochę inne oblicze życia w tamtym regionie - mniej zabawne, kolorowe. I tylko ciekawość nas zżera przy lekturze, ile z tych tematów było wynikiem wojaży autorów, ich własnych doświadczeń, spotkań, a ile postanowili drążyć dopiero po zetknięciu się z jakimiś relacjami i pisali je bardziej na podstawie źródeł (takie wrażenie mam np. przy rozdziale o menonitach w Boliwii). Niezależnie jednak od tego, jaki był sposób zebrania materiałów i rozmów - efekt naprawdę robi wrażenie. To na pewno nie jest kolejna "egzotyczna wycieczka", ale raczej próba przybliżenia nam tego czym żyją tam ludzie...


wtorek, 19 kwietnia 2016

Wiosna filmów cz. 1, czyli Sól ziemi, Wszyscy albo nikt, Tajemnice Bridgend

Ostatni weekend to niezły maraton filmowy, ale ponieważ Festiwal wciąż trwa, a nie chcę robić zbyt wielkich kolejek z notkami na przyszłość, dostaniecie w ciągu najbliższych dni, trochę tytułów w pakietach. Mam tylko nadzieję, że nie sprawi to, że gdzieś Wam coś umknie. Będę może o nich przypominał, szczególnie w przypadku tych, które jeszcze czekają na swoją polską premierę.

Sól Ziemi, reż. Wim WendersSól ziemi niestety jest już chyba nie do zobaczenia w kinach - może na dvd uda się Wam upolować, a szkoda, bo to dzieło wyjątkowe. Dokument nakręcony przez Wima Wendersa o twórczości i życiu legendarnego brazylijskiego fotografa Sebastiao Salgado to nie tylko opowieść o pasji, o ciekawym życiu, o tym jak można próbować wpływać, choćby małymi kroczkami na losy świata, wygląd naszej planety. Dla mnie to było przede wszystkim cholernie intensywne (i wstrząsające) doświadczenie tego jak wiele można opowiedzieć jednym zdjęciem. Nie przypadkowo tematami jego prac najczęściej są ludzie. Ich los. Tragedia. Trud. Okruchy szczęścia. Cały czas wpatrując się w te fotografie, myślałem też o pracach korespondentów wojennych, o których ostatnimi czasy trochę czytałem. Salgado mam wrażenie, że nie próbuje jednak za wszelką cenę szokować, wstrząsnąć (tak jak oni), nie szuka w planie emocji. On szuka godności. Stara się pokazać za każdym razem człowieka. Jego nadzieję. Nawet jeżeli jest bardzo nikła.

Gdy zestawi się to z jego ostatnim cyklem, nad którym pracował - Genesis, czyli pokazaniem miejsc na ziemi, które wciąć wyglądają tak samo jak tysiące lat temu, ta nadzieja brzmi równie mocno. I oby to nie był jedynie osamotniony głos, którego nikt nie chce słuchać.
Prawie 120 minut obcowania z ciekawym, mądrym, wrażliwym człowiekiem. I jego zdjęciami, które ożywają przed nami na dużym ekranie. Niesamowity film.


"Wszyscy albo nikt" skojarzył mi się z naszymi produkcjami takimi jak "Obywatel", czy "Człowiek z..." - to trochę bardziej komediowe podejście do opowiadania o dramatycznych wydarzeniach z historii. Ale wiecie co? O ile u nas to zwykle idzie w stronę wyszydzania, obśmiania autorytetów, jedzie się na uproszczeniach i najgłupszych dowcipach (cholera napiszę jeszcze wkrótce o "Obywatelu", bo niektóre sceny mnie wkurzyły), a bohater jest prostaczkiem, cwaniakiem w stylu Dyzmy albo zwykłym głupkiem, to mam wrażenie, że Francuzom udało się zrobić coś z ogromną sympatią do bohaterów, zachowując równowagę między powagą i humorem.
Może i chwilami tu też ton jest lżejszy niż byśmy się tego spodziewali, ale po chwili jednak wraca do nas jakaś scena, która sprowadza na ziemię. A wszystko jest podobno oparte na prawdziwym życiorysie Hibata Tabiba - irańskiego opozycjonisty, który musiał uciekać wraz z rodziną do Francji. To historia nie tyle bojownika, polityka, ale po prostu człowieka, który ma ideały i próbuje przekonać ludzi w swoim otoczeniu, że można je wcielać. W Iranie mu się nie udało. A we Francji? Zobaczcie sami.
Lekkie w tonie, przyjemne, ale jak dla mnie trochę zbyt przesłodzone. Najlepsze - scenki domowe! Facet, który boi się bardziej swojej żony niż szacha :)
Ciekawostka - w roli głównego bohatera występuje jego prawdziwy syn, obecnie znany we Francji komik.

Tajemnice Bridgend na ekranach naszych kin już były, ale jakoś je przegapiłem i teraz miałem okazję do nadrobienia. Najpierw zachwyciłem się klimatem tajemnicy, niektórymi scenami (jedna z nich uchwycona obok na plakacie)... Ale prawdę mówiąc im bliżej finału, tym bardziej byłem rozczarowany. Jak to? To po to trzeba było budować mroczną atmosferę, by potem ją tak łatwo zniszczyć, prostackim atakiem na dorosłych, że nie potrafią się dogadać z młodzieżą? Nie można było pozostawić nas z niedopowiedzeniem? Zwłaszcza, że przecież temat serii samobójstw nastolatków w jednym z walijskich miasteczek to sprawa prawdziwa i dotąd nie wyjaśniona.
Skąd ten bunt? Nihilizm? Na czym budowana jest ta dziwna społeczność młodych? Na nudzie? Można by tak właśnie pomyśleć... No i jeszcze ten romans - w wykonaniu tych aktorów, niczym rodem z sagi "Zmierzch"... Ech, szkoda, że zabrakło pomysłu, żeby powstało coś bardziej na kształt "Pikniku pod wiszącą skałą". Zwłaszcza, że klimat dużej części filmu, zdjęcia, dawały na to nadzieję.

niedziela, 17 kwietnia 2016

Pieśń harfy - Levi Henriksen, czyli czy nie szkoda czasu na żale?

Jutro prawdopodobnie kolejna notka z Festiwalu Wiosna Filmów (i już spora dawka rzeczy obejrzanych), ale dziś kolejna książka. O pierwszej wydanej u nas powieści Leviego Henriksena już kiedyś pisałem, próbując znaleźć jakieś mądre słowa, które by wyjaśniły jak jest to inne, jak klimatyczne, jak pełne nostalgii. "Pieśń harfy" udowadnia, że urok tamtej powieści nie był przypadkowy. Facet ma talent, by pisać o sprawach zwyczajnych, bez wielkich fajerwerków, akcji, a jednak czarować czytelnika i sprawiać, że nie chce się jego powieści odkładać. Świat wewnętrzny bohatera, najczęściej będącego w jakimś kryzysie, na rozdrożu i pytania o sens dotychczasowej gonitwy. Ale nawet gdy próbujemy zamknąć takim streszczeniem fabułę i będzie to poniekąd bliskie prawdy, to dużo trudniej określić to, co stanowi o wyjątkowości tych powieści. Magia tkwi tu w opisach, w zachwycie jakąś chwilą, którą potem ogląda się długo, w bohaterach, którzy mają coś ważnego o sobie opowiedzenia. Z takich detali układamy sobie obraz, który sprawia, że sami zaczynamy pragnąć zwolnić tempo, przemyśleć pewne rzeczy, poukładać swoje życie od nowa. I zamieszkać gdzieś poza dużym miastem, gdzie ludzie są inni, podobnie jak ich priorytety.

W obu tych powieściach niebagatelną rolę spełnia muzyka - jest w głowie bohaterów, prowadzi ich w różnych chwilach, podkreśla nastrój w jakim się znajdują. A w "Pieśni harfy" jest tak naprawdę tematem przewodnim - to ona jest momentem przełomowym, a potem motorem nakręcającym różne działania. Henriksen pisze o niej tak, że aż czujemy żal, że sami nie możemy tych nagrań wysłuchać, ale z drugiej strony, dzięki temu, możemy wyobrażać sobie ją jako naprawdę coś wyjątkowego.

sobota, 16 kwietnia 2016

Opiekun, czyli potrzebujemy siebie nawzajem

Festiwal Wiosna Filmów wystartował wczoraj, dorzucam Wam więc do przemyślenia jeszcze jeden tytuł, który w ciągu tych kilku dni będzie tu pokazany (tylko raz). Dzięki dystrybutorowi, czyli Gutek Film, udało się go obejrzeć i nie ukrywam, że jestem poruszony. Nie od dziś, pisząc o kinie, wybieram raczej produkcje, które skłaniają do przemyśleń, a nie kino rozrywkowe. "Opiekun" w Timem Rothem (milcząca, bardzo wygaszona, ale wyborna rola) to kino surowe, pełne niedopowiedzeń, niejednoznaczne. I przyznam, że zaskakujące. Chyba nie spodziewałem się czegoś tak pełnego emocji, ale kompletnie skrywanych. Przecież biorąc na warsztat taki temat jak opieka nad osobami chorymi, wymagającymi stałej obecności i pomocy (zaawansowany rak, wylewy itp.), aż kusi, by pokazać ból, cierpienie, trud psychiczny i fizyczny. W tym obrazie nie jest to na pierwszym planie - główny bohater to pielęgniarz, który nigdy nie narzeka i wydaje się, że się nie męczy. Anioł, pełen wyrozumiałości, cierpliwości, empatii. Jego pacjenci zmagają się ze swymi ograniczeniami, mają dość, ale ten sprzeciw wobec cierpienia nie jest tak intensywny jak by się tego można spodziewać (pamiętacie fenomenalną "Miłość"?).

piątek, 15 kwietnia 2016

Kaci, czyli twardym trza być, a nie miętkim

Hurra! Facet, którego czarne poczucie humoru uwielbiam, a u nas rzadko jest grany, czyli Martin McDonagh, nie tylko wraca z nową sztuką, ale możemy ją zobaczyć u nas w świetnym wykonaniu. Brytyjczycy jednak są niepowtarzalni w tej konwencji - mieszanka flegmy, lokalnej dumy, prezentowanej wyższości i skrywanych kompleksów, idealnie pasują do tekstów tego Irlandczyka. Jeżeli tylko będziecie mieli okazję (najczęściej grany w naszych teatrach jest Porucznik z Inishmore) wyszukać coś McDonagha (jeżeli nie teatr to może film "Najpierw zwiedzaj, potem strzelaj" znany też jako "In Bruges") lub wybrać się w najbliższym czasie na "Katów", polecam gorąco. Pełen zestaw spektakli brytyjskich jak zwykle znajdziecie tu. Powoli kończy się sezon, ale to znaczy, że jeszcze przed wakacjami czekają nas smakowite powtórki.

Miesiąc po premierze na West Endzie oglądać rzecz u nas - rzadka to frajda (jak zwykle ukłony dla kina Atlantic i organizatorów, czyli studentów UW). I wreszcie po wielu tekstach klasycznych (choć różnie interpretowanych) mamy coś bardziej współczesnego. "Hangmen" (Kaci) to zwariowana, błyskotliwa, czarna komedia, dobrze napisana, ze świetnymi dialogami, no i równie dobrze zagrana.

czwartek, 14 kwietnia 2016

Ślepy trop - Jorn Lier Horst, czyli nawet glina może się mylić

Każdy pewnie ma wśród swoich ulubionych autorów, takich, którym towarzyszy praktycznie od pierwszej wydanej książki. Ja właśnie tak mam z Horstem, którego w Polsce kilka lat temu zaczęło wydawać Smak Słowa. I muszę Wam powiedzieć, że każdą kolejną powieść witam z coraz większą radością. To nie tylko powrót starych znajomych: komisarza Williama Wistinga i jego córki Line - Horst mam wrażenie, że po prostu jest coraz lepszy. Niby poznaliśmy już schemat według jakiego pisze (za każdym razem oboje prowadzą równolegle swoje dochodzenia, które potem okazuje się, że są ze sobą połączone), ale to wcale nie umniejsza frajdy z lektury. Siadasz i naprawdę trudno oderwać się aż do końca. 

środa, 13 kwietnia 2016

Subtelność, czyli czy można być pewnym?


Czy można być pewnym, że jakaś krótka znajomość ma szansę przerodzić się w coś poważnego? Czy można być pewnym, wydając wyrok w sprawie czyjegoś czynu? Co wpływa na naszą ocenę, decyzję?
Wydawało by się, że ten dość kameralny obraz, którego akcja dzieje się głównie na sali sądowej, będzie kolejnym dramatem o tym jak trudno jest wydać sprawiedliwy wyrok. Główny bohater jest sędzią głównym w sprawie o zabójstwo swojej małej córeczki - zdarzenia, które budzi ciekawość opinii społecznej, mediów, jest szeroko dyskutowane. Wszyscy spodziewają się, że będzie surowy, oschły i dość zasadniczy. Tak ma opinię - nie jest specjalnie lubiany, a jego życie prywatne jest puste i żałosne niczym skorupa. Praca. Zasady. Porządek. Oto jego świat.
Nowa sprawa, w której ma orzekać, wydaje się dość bulwersująca - w końcu nie tak często u małego dziecka diagnozuje się urazy takie jakby ktoś kopał je wojskowym butem. Czym zawiniło? Tym, że płakało, a ojciec był podminowany i pod wpływem? A może jednak za jego odmową zeznań, kryje się coś więcej?

wtorek, 12 kwietnia 2016

Kapitan Jamróz - Marcin Ciszewski, czyli gra przeciwko wszystkim

Jest! Doczekaliśmy się dalszych losów I Samodzielnego Batalionu Rozpoznawczego. Po 4 książkach ukazało się co prawda www.ru2012.pl, które nawiązywało do serii, ale jak dla mnie było już dużo bardziej sensacyjne i fantastyczno-naukowe (wyszło mało poważnie). Był jeszcze "Porucznik Jamróz", ale choć reklamowano go jako piątą część, to był jedynie opowiadaniem, nowelą, a nie pełnoprawną powieścią. I wreszcie się doczekałem! Ci co zaglądają na bloga pewnie wiedzą (i można to sprawdzić w przeczytanych), że temu autorowi kibicuję od dawna, gdy tylko ten tom wpadł mi w ręce, natychmiast trafił gdzieś na górę stosu do przeczytania. I gdy już się doczekał swojej kolejki, wystarczyły dwie doby. Bo tak to z Ciszewskim już jest - trudno się oderwać. Cykl "wojenny" uważam za najlepszy tego przykład.

Jeżeli się z tą serią nie zetknęliście to w skrócie można by ją opowiedzieć tak:
świetnie wyposażony oddział naszego wojska, dzięki awarii w sprzęcie przygotowanym przez Amerykanów, przenosi się w czasie ze współczesności do września roku 1939. Początkowo pełni zapału i przekonani o swojej przewadze, z czasem przekonują się, że nawet sukcesy w walce z okupantem niemieckim, nie wpływają radykalnie na przebieg wojny. Jest ich zbyt mało, nie są przecież wszechmocni. Coraz większą uwagę zaczynają przywiązywać więc nie do przewagi w technologii uzbrojenia, ale w tym, że znają bieg wydarzeń, ich konsekwencje. Jeżeli nie udało się wygrać w kampanii wrześniowej, czy uda się odwrócić nieuchronną klęskę Powstania Warszawskiego? Gdzie uderzyć, żeby to ich działanie przyniosło zdecydowane zmiany? "Kapitan Jamróz" jest domknięciem cyklu i (chyba) finałem ich zmagań - mają szalony plan, który jest ich ostatnią szansą albo po prostu muszą rozwiązać oddział, by nie wpaść w ręce Rosjan, którzy chętnie przejęli by ich wszystkie tajemnice.

poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Letnie przesilenie, czyli czas dojrzewania, czas wojny

Wczoraj emocje teatralne (Kto się boi Virginii Voolf w Polonii), jutro ciąg dalszy, ale na dziś jednak film. Może trochę dlatego, że choć do premiery tego obrazu jeszcze ponad tydzień, to już za kilka dni będzie go można zobaczyć wśród wielu innych na tegorocznym festiwalu Wiosna filmów. Polecam, zapraszam i zachęcam by dawać cynk znajomym - bilety po 8 złotych rozchodzą się szybko, więc warto się spieszyć.
Przed rozpoczęciem festiwalu wspomnę pewnie jeszcze o filmie, który ma być pokazywany na jego otwarcie, ale to pewnie w środę. A jutro... Hmm Chyba Kolejny Ciszewski! Jak ja lubię ten cykl!

"Letnie przesilenie" Michała Rogalskiego, zgarnia kolejne nagrody na różnych konkursach, a wkrótce widzowie w całym kraju będą mogli przekonać się na czym polega urok tej historii. Wydawałoby się zwyczajnej, a jednocześnie, przez kontekst w jakim jest osadzona, czas, w jakim jest osadzona, nie-zwyczajnej. Zmuszającej do zadawania sobie po raz kolejny pytań o to jak mogą zachowywać się ludzie, pod wpływem zmieniających się warunków. Bohaterstwo. Zwyczajne bycie świnią. Wykorzystanie sytuacji. Ludzki gest. Obojętność. Strach. Okrucieństwo. A wszystko ot tak, jakby od niechcenia. Bez specjalnych powodów.

niedziela, 10 kwietnia 2016

Wyścig - Jenny Martin, czyli kolejny cykl, który może podbić serca czytelników

Kolejna dystopia młodzieżowa nadchodzi. Dla mnie książka dość wyjątkowa, bo po raz pierwszy Notatnik miał okazję nie tylko czytać przed premierą, ale i dać kilka słów rekomendacji, które zostały wykorzystane w druku. Miło :)
Wśród wielu serii młodzieżowych, których na rynku mamy sporo (taka już moda, że na jednej pozycji rzadko kiedy się kończy, wszystko jest od razy pomyślane jako trylogia) coraz trudnej wybrać rzeczy super oryginalne, budzą się natychmiast porównania, skojarzenia. Tu chyba najbliższe będą z "Igrzyskami śmierci". Mamy bowiem dziewczynę, inteligentną i zdolną, którą grupa ludzi próbuje wykorzystać jako symbol w walce z niesprawiedliwym systemem. Z początku nie zdaje sobie ona sprawy z tego, że jest elementem gry, potem zaś zaczyna coraz bardziej sama wpływać na bieg wydarzeń. Jest nieprzewidywalna, buntuje się, a jednocześnie serce ma czyste i pełne ideałów. To właśnie chyba te cechy sprawiają, że staje się ulubienicą tłumów - szczera, niepokorna i pełna pasji.

sobota, 9 kwietnia 2016

Jak wam się podoba, czyli all the world’s a stage...

Robiąc różne porządki na blogu, ze zdumieniem odkryłem, że notka o spektaklu "Kabaret" z Teatru Dramatycznego się dubluje, dopisuję więc tylko kilka zdań do tego co napisał Włodek, a w ciągu kilku dni pojawi się też wpis o jakimś filmie. Może o Zbuntowanej? A na miejsce mojego pitu pitu sprzed kilku dni wskoczy "Niebo nad Berlinem".

Dziś kolejny spektakl obejrzany w ramach transmisji wybranych spektakli z najsłynniejszych teatrów. I mogę rzec tylko: więcej! Chcemy więcej! Widziałem już chyba ponad połowę tego co u nas pokazywano, ale wciąż mi mało. W przyszłym tygodniu Kaci :) Kto ma ochotę niech zagląda na ten profil. Tam zarówno mniejsze kina, jak i sieciówki. Tym razem ucztowałem ze sztuką w Multikinie. 
Szekspir dotąd pokazywany był głównie w wydaniu The Globe, czy dość specyficznym, bliskim oryginałowi. Tym razem mieliśmy jednak próbę uwspółcześnienia jego sztuki, przynajmniej w warstwie wizualnej. I choć nie przepadam za takimi pomysłami, to tym razem jestem kupiony w 100%.


piątek, 8 kwietnia 2016

Głośniej od bomb, czyli czy potrafimy ze sobą rozmawiać

Halo Warszawa i okolice - zaplanowane już seanse w ramach Wiosny Filmów? Uczta dla wszystkich, którzy szukają w kinach czegoś więcej niż popcorn, cola i blockbustery :) W najbliższych tygodniach chyba sporo będzie recenzji filmów premierowych właśnie z tego festiwalu. Część z nich już ma zapowiedziane premiery w kinach studyjnych i z lepszym repertuarem, ale niektóre dopiero za kilka miesięcy. Może więc warto skorzystać? Bilety jedynie po 8 zeta!

I dziś o jednym z filmów, który będzie w programie Wiosny Filmów w kinie Praha. Możecie go zobaczyć też w wybranych kinach, bo premierę polską zdaje się, że już ma za sobą. Kameralny dramat psychologiczny z czwórką głównych postaci to opowieść o tym jak się od siebie oddalamy, jak zamykamy się w swoich światach i jak trudno potem otworzyć się na nowo na bliskość. Zmęczenie, nerwy, poszukiwanie jakichś swoich granic... Nie ma w tym nic złego. Ale czy potrafimy sobie z tym radzić? Czy nie uciekamy przed bliskimi w pułapkę, że lepiej zrozumie nas ktoś inny?


czwartek, 7 kwietnia 2016

Dymny. Życie z diabłami i aniołami - Monika Wąs, czyli ten tytuł nie potrzebuje żadnego mojego dopisku


Was_Dymny_popr2_500pcx

Plan na najbliższe kilka dni? Pewnie Głośniej od bomb (a propos - będę do tego wracał - jest już program Wiosny Filmów!), może nowy Ciszewski, coś teatralnego, Pieśń harfy, High-Rise, Wyścig i może uda się nadrobić jakieś zaległe notki. A jaka kolejność? Się zobaczy. To paradoks, że gdy piszę notkę pod tytułem pitu pitu, mam dużo komentarzy, jak o 50 twarzach Greya, choćby z jednym zdaniem, też, a jak się pocę, by zachęcić Was do czegoś ambitniejszego, to pies z kulawą nogą nie skomentuje... Ale i tak będę pisał o różnych rzeczach. Nic pod publiczkę!


A dziś cegła od ZNAKu. Biografie to twórczość, po którą sięgam raczej rzadko. I nie dlatego, że mnie nie interesują, ale wcale nie tak łatwo napisać je ciekawie, wciągnąć w opowieść, sprawić, że chcę o danym bohaterze dowiedzieć się jeszcze więcej. To nie może być jedynie życiorys, kilka wspomnień i anegdot. Jeszcze trudnej jest zaciekawić czytelnika, gdy o danej postaci wie niewiele. A właśnie tak miałem z Wiesławem Dymnym.
Czy udało się więc autorce zdobyć moją ciekawość?