Xavier Dolan jest sporo ode mnie młodszy, opowiadając o swoich równieśnikach tworzy jednak taki klimat, że i ja się jakoś na to łapię, rozumiem tych ludzi, bawią mnie podobne rzeczy. I jest w tym jakaś umiejętność warta docenienia - oglądasz te postacie nie jako kogos zupełnie obcego, dziwnego, ale swojaków z sąsiedztwa, słuchasz tych dialogów i nie słyszysz w tym sztuczności.
Czy dwóch przyjaciół, wychowujących się praktycznie od lat razem, może poczuć do siebie pociąg fizyczny? Pierwsza myśl - nie, no oczywiście, że nie. Bohaterowie też nie mogą uwierzyć w to co się z nimi dzieje, są tak zszokowani, zdziwieni, zaprzeczający, niepewni... Tu nie chodzi nawet o to co powie rodzina, kumple, znajomi. Być może nawet nie chodzi o własny lęk przed tym co czuję do osoby tej samej płci... Tu dochodzi jeszcze fakt, że to osoba, która zna ciebie prawie tak dobrze jak ty sam. Akceptuje cię mimo twojej kiepskiej samooceny, ale czy oczekiwanie czegoś więcej nie będzie oznaczało zniszczenia tej przyjaźni?
piątek, 28 lutego 2020
czwartek, 27 lutego 2020
Tajemnica Canaletta - Adam Michejda, czyli przygoda z historią w tle
Jako człek, który sam się wychował na Nienackim i Niziurskim i nie może odżałować, że córki już wyrosły z młodzieżówek, czasami robię sobie taką chwilę dla przyjemności, wyszukując coś dla młodszych czytelników. A już zupełnie szczęśliwy jestem gdy to autor polski, bo uważam, że wciąż za mało mamy takich prób i pisarskich i wydawniczych. Fajnie, że wznawia się klasykę, ale szukajmy wciąż pomysłów na bardziej współczesne przygody, coś co młodzi "chwytają" jako kawałek własnego świata.
I oto mam taki przykład! Seria „Pilny na tropie” ma już dwa tomy, a ja zaczynam spotkanie z nią od tomu drugiego, czyli „Tajemnicy Canaletta”. Spodobało mi się na tyle, że szukam już pierwszego, czyli „Skarbu Getta”.
Podobnie jak u Nienackiego ważna jest nie tylko przygoda, ale i lekcja historii jaką można w trakcie niej pobrać. Dotyczy to zarówno czytelnika, jak i bohaterów.
I oto mam taki przykład! Seria „Pilny na tropie” ma już dwa tomy, a ja zaczynam spotkanie z nią od tomu drugiego, czyli „Tajemnicy Canaletta”. Spodobało mi się na tyle, że szukam już pierwszego, czyli „Skarbu Getta”.
Podobnie jak u Nienackiego ważna jest nie tylko przygoda, ale i lekcja historii jaką można w trakcie niej pobrać. Dotyczy to zarówno czytelnika, jak i bohaterów.
środa, 26 lutego 2020
Parabellum - Remigiusz Mróz, czyli magazynek na 3 kule
Remigiusz Mróz pozostaje mistrzem PR, już nie musi się starać, by każda książka trzymała poziom, bo i tak się sprzeda. I pozostaje żal, bo przecież gdyby tego było mniej, ale czytało się bez poczucia straty kasy, to fanów nie byłoby wcale mniej. Facet talent (a może raczej rzemiosło) do tworzenia emocjonujących historii na pewno ma - jego powieści mają konstrukcję niczym nowoczesne seriale, trzymając w napięciu, przerywając w najlepszym momencie, myląc tropy. I widać to już w pierwszych powieściach, czyli historyczno-przygodowo-sensacyjnej trylogii Parabellum.
Naprawdę trudno się od tego oderwać i zaraz po skończeniu jednego tomu, szuka się kolejnego. Wielowątkowość nie stoi wcale w sprzeczności z tempem tej historii, kiedy już myślisz, że bohaterowie mogą odetchnąć z ulgą, ładują się w kolejne kłopoty.
Ponieważ to całość, nie będę pisał o każdym z nich oddzielnie, trzymają równy poziom - może jedynie trzeci trochę rozczarowuje tym, że im bliżej finału, tym bardziej robi się nieprawdopodobnie. No i niektóre wątki niestety nie doczekały się zakończenia.
Naprawdę trudno się od tego oderwać i zaraz po skończeniu jednego tomu, szuka się kolejnego. Wielowątkowość nie stoi wcale w sprzeczności z tempem tej historii, kiedy już myślisz, że bohaterowie mogą odetchnąć z ulgą, ładują się w kolejne kłopoty.
Ponieważ to całość, nie będę pisał o każdym z nich oddzielnie, trzymają równy poziom - może jedynie trzeci trochę rozczarowuje tym, że im bliżej finału, tym bardziej robi się nieprawdopodobnie. No i niektóre wątki niestety nie doczekały się zakończenia.
Śpiewak jazzbandu, czyli Broadway kontra synagoga
W umiejętny sposób wykorzystano materiał, w którym są odwołania do tradycji i kultury żydowskiej, ale i elementy, z którymi identyfikują się młodzi ludzie. Kryzys tożsamości, jakiś bunt, próba szukania własnego miejsca i pogoń za marzeniami (karierą?), często wywołuje konflikt pokoleń, jakieś rodzinne dramaty. Czy tak jednak być musi? Jest w tej historii miejsce na to, by przedstawić racje obu stron, by pokazać drogę do pojednania - oby nie za późno...
Krótko o tym co mi się podobało. Na pewno fajnie się sprawdza nawiązanie do początków kina - w rozwiązaniach scenicznych jak wyświetlane zdjęcia, taper, który jednocześnie staje się narratorem całości. Jestem pełen podziwu, że na niewielkiej scenie udało się pomieścić nie tylko spory zespół, ale i sprawić, by nie było chaosu, byśmy mieli wrażenie spójności tego co widzimy. Czasem coś zgrzytnie (bo np. do modlitwy jednak warto by było przebrać tancerki), ale generalnie jest dobrze. Pozytywnie też warto wspomnieć również o indywidualnej grze.
poniedziałek, 24 lutego 2020
Wojna pozostawia rany, czyli Wysoka dziewczyna i Obrazy bez autora
W lutym znowu nie wcisnę wszystkich planów na notki jakie miałem, więc mogę jedynie zapowiadać co na horyzoncie: 2 teatry, pewnie M. dorzuci kolejny, książek już chyba z 7 w tym cała trylogia Parabellum Mroza, filmów co niemiara, w tym nowy Xavier Nolan, Kłamstewko. A do Nolana dorzucę też niezłą książkę w podobnych klimatach. Kto by pomyślał, że ja - oskarżany o homofobię (choć nigdy się tak nie czułem) będzie z sympatią pisał o tytułach jawnie odnoszących się do związków jednopłciowych. Ale zawsze powtarzałem, że to nie kwestia tematyki, a raczej sposobu w jaki się o tym opowiada.
Ale o tym za kilka dni.
A dziś o dwóch filmach, które mnie zaciekawiły, choć pewnie będzie Wam je ciężko upolować. Oba gdzieś dotykają tematu wojny, choć raczej pośrednio, czyli pokazują jak jej skutki mogą być niesione w dalsze życie.
Przy pierwszym z nich, myślałem zresztą, że ten wątek wojennych zbrodni będzie wyraźniejszy, ale o dziwo dla reżysera nie było tak bardzo istotne by go eksponować. Historia oparta jest na biografii malarza Kurta Barnerta - w trakcie wojny był małym chłopcem, potem żył w NRD, aż wreszcie udało mu się uciec na Zachód. Całe życie czegoś szukał, pragnął odnalezienia jakiegoś sposobu na uchwycenie rzeczywistości, tej wrażliwości na świat, na to co czasem nieuchwytne uczyła go ciotka. To od niej zaczyna się ta historia.
Projekt Laramie, czyli pytania są, odpowiedzi brak
Wpisy na temat spektakli oglądanych razem z M., kończą się tym, że więcej piszemy o treści sztuki, niż np. o grze aktorskiej... Ale może to wcale nie takie złe - w końcu jeżeli po przedstawieniu coś zostaje w głowie to znaczy, że jeden z celów został osiągnięty.
Zapraszam do naszej rozmowy o "Projekcie Laramie". Podtytuł zaproponowany przez M. brzmi jak widzicie: "pytania są, odpowiedzi brak". Mój pomysł brzmiał: "wina i kara", ale uznałem, że jej jest ciekawszy.
Robert
****
MaGa: Spektakl z mocnym tematem, taki jak lubię, ale powiem szczerze, że dla mnie trochę dziwny zarówno sam projekt Moisesa Kaufmana jak i sposób jego przedstawienia na scenie. Temat ważny, a w naszej obecnej rzeczywistości wręcz konieczny. Postawię pierwsze pytanie: Dlaczego Kaufman wysłał swoją grupę Tectonic Theater Project na miejsce zbrodni? Nie był naukowcem. Co chciał osiągnąć? Nie był ani policjantem, ani detektywem, aby dokonywać wiwisekcji morderstwa tam, na miejscu. Po co więc tam wysłał młodych aktorów?
R.: Pewnie to znak czasów, przekonanie, że rolą teatru jest poruszanie ważnych spraw społecznych. Pamiętaj też o specyfice tej grupy - ponieważ z założenia gromadziła ludzi różnych orientacji seksualnych, być może tematy przez nich podejmowane też miały konkretny cel: uczulać na prawa mniejszości, walczyć ze stereotypami i uprzedzeniami. Gdy usłyszeli o morderstwie chłopaka, który nie krył się ze swoimi preferencjami, potraktowali to jako okazję do nagłośnienia swoich problemów, tego z czym spotyka się środowisko LGBT, szczególnie w mniejszych społecznościach.
Zapraszam do naszej rozmowy o "Projekcie Laramie". Podtytuł zaproponowany przez M. brzmi jak widzicie: "pytania są, odpowiedzi brak". Mój pomysł brzmiał: "wina i kara", ale uznałem, że jej jest ciekawszy.
Robert
****
MaGa: Spektakl z mocnym tematem, taki jak lubię, ale powiem szczerze, że dla mnie trochę dziwny zarówno sam projekt Moisesa Kaufmana jak i sposób jego przedstawienia na scenie. Temat ważny, a w naszej obecnej rzeczywistości wręcz konieczny. Postawię pierwsze pytanie: Dlaczego Kaufman wysłał swoją grupę Tectonic Theater Project na miejsce zbrodni? Nie był naukowcem. Co chciał osiągnąć? Nie był ani policjantem, ani detektywem, aby dokonywać wiwisekcji morderstwa tam, na miejscu. Po co więc tam wysłał młodych aktorów?
R.: Pewnie to znak czasów, przekonanie, że rolą teatru jest poruszanie ważnych spraw społecznych. Pamiętaj też o specyfice tej grupy - ponieważ z założenia gromadziła ludzi różnych orientacji seksualnych, być może tematy przez nich podejmowane też miały konkretny cel: uczulać na prawa mniejszości, walczyć ze stereotypami i uprzedzeniami. Gdy usłyszeli o morderstwie chłopaka, który nie krył się ze swoimi preferencjami, potraktowali to jako okazję do nagłośnienia swoich problemów, tego z czym spotyka się środowisko LGBT, szczególnie w mniejszych społecznościach.
sobota, 22 lutego 2020
Dżentelmeni, czyli nie próbuj ze mną pogrywać
Proszę Państwa Guy Ritchie powraca! Wszystkim, którzy pokochali Przekręt, Porachunki i kolejne jego zwariowane (ale słabsze) produkcje, mam do przekazania dobre wieści. Powraca nie tylko do kina gangsterskiego, ale i powraca w formie!
Oczywiście poza jego scenariuszem, pokręconą konstrukcją opowiadanej historii, cudownie pomyślanymi postaciami, dużą robotę robią tu kreacje aktorskie, ale w końcu to też robota reżysera, żeby ich ściągnąć na plan i przekonać, by zagrali coś troszkę innego niż zwykle.
Ależ to przyjemność oglądanie tych wydawałoby się eleganckich facetów (i jednej babki), którzy obracają się w najwyższych kręgach, ale spróbuj nadepnąć im na odcisk, a własnoręcznie odetną ci jaja. Angielski sznyt, ale ponieważ większość z nich wcale nie urodziła się w klasie wyższej, to i czasem chlapnie im się trochę dosadniejsze zdanie. Cała zabawa u Ritchiego polega właśnie na takich schematach: ci z tytułami to zwykle nieudacznicy i nieroby, ale za pieniądze, by utrzymać swoje tytuły i włości, zrobią wszystko, dlatego tak bratają się z gangsterami, o ile ci założą garnitur szyty na miarę i potrafią zachować się przy stole. Balansujemy między dwoma światami, bo aspirując do tego wyższego wcale nie jest prosto wyzbyć się wszystkiego z przeszłości. Nawet jeżeli próbujemy wyczyścić sobie interesy i pozbyć się tego co by mogło zainteresować w przyszłości policję lub władze.
Oczywiście poza jego scenariuszem, pokręconą konstrukcją opowiadanej historii, cudownie pomyślanymi postaciami, dużą robotę robią tu kreacje aktorskie, ale w końcu to też robota reżysera, żeby ich ściągnąć na plan i przekonać, by zagrali coś troszkę innego niż zwykle.
Ależ to przyjemność oglądanie tych wydawałoby się eleganckich facetów (i jednej babki), którzy obracają się w najwyższych kręgach, ale spróbuj nadepnąć im na odcisk, a własnoręcznie odetną ci jaja. Angielski sznyt, ale ponieważ większość z nich wcale nie urodziła się w klasie wyższej, to i czasem chlapnie im się trochę dosadniejsze zdanie. Cała zabawa u Ritchiego polega właśnie na takich schematach: ci z tytułami to zwykle nieudacznicy i nieroby, ale za pieniądze, by utrzymać swoje tytuły i włości, zrobią wszystko, dlatego tak bratają się z gangsterami, o ile ci założą garnitur szyty na miarę i potrafią zachować się przy stole. Balansujemy między dwoma światami, bo aspirując do tego wyższego wcale nie jest prosto wyzbyć się wszystkiego z przeszłości. Nawet jeżeli próbujemy wyczyścić sobie interesy i pozbyć się tego co by mogło zainteresować w przyszłości policję lub władze.
piątek, 21 lutego 2020
Polowanie na Czerwony Październik - Tom Clancy, czyli w powietrzu, na wodzie i pod nią
Już niedługo ZNAK wydaje drugi tom z cyklu o Jacku Ryanie, a ja niedawno odświeżyłem sobie tom pierwszy, czyli "Polowanie na Czerwony Październik". I wiecie co?
Wiadomo - inne czasy, pewne uproszczenia w wizji świata i kreacji bohaterów, ale to się nadal świetnie czyta. Biorąc poprawkę na podziały USA-zawsze dobry, ZSRR-z reguły zły, chyba że współpracuje z USA, to po prostu dobry thriller sensacyjny. W pamięci miałem też kapitalny film, ale powieść jest inna, dużo bardziej złożona, wielowątkowa, nie skupia się jedynie na łodzi podwodnej, której wszyscy szukają. Clancy pokazuje nam kulisy całej intrygi po obu stronach zimnowojennej granicy - od osób decyzyjnych, przez dowódców, którzy nie zawsze znają sens wydanych im rozkazów, aż po szeregowych żołnierzy, którzy tym bardziej nie zdają sobie sprawy ze stawki o jaką idzie gra.
Jeden z najbardziej nowoczesnych okrętów podwodnych wyprodukowanych w ZSRR, uzbrojony w rakiety z ładunkami nuklearnymi płynie w stronę wybrzeży Stanów.
Gdy Amerykanie po raz pierwszy wpadają na jego ślad i próbują go śledzić, nie znają jeszcze intencji jego dowódcy. Gdy jednak uruchomione są potężne siły morskie Związku Radzieckiego i wszystkie zaczynają płynąć w tym samym kierunku, robi się jeszcze bardziej nerwowo. Wystarczy jakiś impuls i może wybuchnąć kolejna wojna światowa... Wystarczy, że komuś zadrży palec, poniosą go nerwy.
czwartek, 20 lutego 2020
Grecja. Gorzkie pomarańcze - Dionisios Sturis, czyli nie każdemu z tego wyjdą konfitury
Wznowienie reportażu wydanego kiedyś przez WAB, teraz rozbudowane o kilka rozdziałów, to raczej propozycja dla tych, którzy o Grecji wiedzą bardzo niewiele. Mieszanka własnych rodzinnych wspomnień, historii (szczególnie tej z XX-wieku), rozmów i obserwacji z ostatniej dekady, gdy tak mocno kraj dopadł kryzys finansowy - może się wydawać, że to chaos, z którego trudno zbudować sobie jakiś spójny obraz. To jednak jeden z reportaży, który jakoś we mnie został. Nawet nie jakimiś fragmentami szczególnie odkrywczymi, czy poruszającymi, a raczej próbą pokazania dziwnej mieszanki dumy i kompleksów, goryczy i jednocześnie siły, dzięki której można wszystko przetrwać. Polacy żartują, że w ramach protestu zawsze można uciec w Bieszczady, a Grecy mają mnóstwo wysp i wysepek, na których życie toczy się powolnym rytmem i choćby kryzys odebrał prawie wszystko, to tam i tak się da żyć. A i zmuszeni do ucieczki z kraju, nie zapominali o ojczyźnie.
Pisząc o różnych zakrętach historii kraju swoich przodków ze strony ojca Dionisios Sturis, o tym jak dużo napięć wywołały próby przerzucenia ciężaru cięć finansowych na przeciętnych obywateli, nie epatuje samymi tragediami, ale pokazuje też jak wielu było i jest takich ludzi, którzy potrafią pokonać każdą trudność. Gdy ma się wsparcie rodziny, potrafi się z pokorą przyjąć pogorszenie się warunków życia, jakieś zmiany, nic nie wydaje się tak straszne, by mogło cię pokonać.
środa, 19 lutego 2020
Dom na kurzych łapkach - Sophie Anderson, czyli po szczęśliwym życiu odejść bez żalu
Kiedyś czytywałem dużo książek dla dzieci na głos, teraz mam okazji dużo mniej (i do wnuków jeszcze się nie spieszę), ale z przyjemnością czasem sięgam do takich tytułów, szczególnie gdy tak bardzo cieszą oczy. Okładka, w środku ładna oprawa graficzna i od razu troszkę inaczej czyta się również i sam tekst, bo wszystko tworzy klimat, jakąś całość.
Tak jest na pewno w przypadku "Domu na kurzych łapkach". Choć autorka odwołuje się do swoich rosyjskich przodków, to fabuła moim zdaniem mocno nawiązuje do podań i zwyczajów Ameryki środkowej i południowej (choćby Meksyku). Obcowanie ze zmarłymi, gotowanie dla nich posiłku, wspominanie dobrych chwil z ich życia, śpiewanie i radowanie się, by odeszli w spokoju na drugą stronę to zadanie nie dla wszystkich - wybrani, żyją zwykle trochę na uboczu, nie narzucając się innym ludziom, a nawet unikając ich wzroku. Przecież rytuały przejścia przez Bramę między światami, czyli na przykład budowanie ogrodzenia z kości, może trochę szokować żywych, prawda? A i domostwa Jagów, jak zowią się wybrani, też są specyficzne - to domy na kurzych łapkach, które potrafią przemieszczać się z miejsca na miejsce i posiadają dość wyjątkowe moce. Być może nawet większe niż sami Jagowie, bo ci zajmują się czynnościami, które są dostępne i dla śmiertelników. Żyją dłużej, to daje im mądrość i doświadczenie, ale wszechmocni nie są.
wtorek, 18 lutego 2020
Mayday, czyli jak ty to ogarniasz?
Dziś w kinie Atlantic zaliczony po pracy seans z Dżentelmenami, powiedziałbym że całkiem udany i wreszcie chyba zbliża się taka chwila, gdy ze spokojem będę mógł zająć się serialami, bo w kinach nie będzie już nic super ciekawego. Na celowniku jeszcze dwa tytuły i chyba zrobię sobie przerwę. W końcu ile można odpowiadać na pytania: na co iść do kina? Nie mam zamiaru być na bieżąco z całym repertuarem, bo bym chyba zwariował. Zenek, 365 dni, różne Swingersy i chyba również nowy Vega po prostu mnie nie kręcą. Wystarczyło, że skusiłem się na Mayday, licząc na to, że może jednak będzie lepiej niż w typowych polskich komediach. Nie było.
No dobra, może troszeczkę. Gdyby jeszcze nie ten Adamczyk, wyeksploatowany do cna... Ale za to Adam Woronowicz sprawia, że jednak produkcji zupełnie nie skreślam. Szarżuje, ale przecież taka to już konwencja. Sztuka teatralna, która w wielu miastach jest przebojem, na ekranie sprawdza się średnio, bo farsa i przerysowania w filmie trochę kłują w oczy. Na pewno nie bawi tak, jak na scenie w dobrym wykonaniu, gdzie tempo, chemia między postaciami dają tyle frajdy. Scenariusz, rozbudowany zarówno o różne wątki dodatkowe (policja), jak i postacie, nie jest najgorszy, jednak to za mało na powtórzenie sukcesu teatralnego oryginału.
No dobra, może troszeczkę. Gdyby jeszcze nie ten Adamczyk, wyeksploatowany do cna... Ale za to Adam Woronowicz sprawia, że jednak produkcji zupełnie nie skreślam. Szarżuje, ale przecież taka to już konwencja. Sztuka teatralna, która w wielu miastach jest przebojem, na ekranie sprawdza się średnio, bo farsa i przerysowania w filmie trochę kłują w oczy. Na pewno nie bawi tak, jak na scenie w dobrym wykonaniu, gdzie tempo, chemia między postaciami dają tyle frajdy. Scenariusz, rozbudowany zarówno o różne wątki dodatkowe (policja), jak i postacie, nie jest najgorszy, jednak to za mało na powtórzenie sukcesu teatralnego oryginału.
poniedziałek, 17 lutego 2020
W mojej stodole, czyli czy będzie dla Niego miejsce?
Tym razem dwugłos. Nietypowy, bo przecież już dawno za nami okres Bożego Narodzenia i nawet karnawał się kończy, a my tu o szopce. W dodatku nie zobaczycie już chyba tego spektaklu w takie formule, do przyszłego roku ma się zmienić. Ale z nadzieją na to, że na lepsze, polecamy uwadze nie tylko tytuł, ale i autora, który jest narratorem, wymyślił całość i przygotował wszystkie rekwizyty, włożył w to własne oszczędności i zbiera datki, które pewnie pokrywają jedynie koszty wynajęcia sali.
Może i jest odrobinę siermiężnie, ma to jednak klimat, elementy nie są na pokaz, dla ozdoby, ale każdy stanowi jakiś element tekstu. I ten jest tu najciekawszy. Pranay Pawlicki przygotował monodram, w którym jest sporo politycznej satyry (czy raczej społeczno-politycznej), ale i ogromna wrażliwość. Czuje się, że to nie jest po to by jedynie szydzić, ale że stoi za tymi słowami jakieś przesłanie, że o coś autorowi chodzi. O co?
Trup w sanatorium - Marta Matyszczak, czyli zimne morze, kupa piachu i gdzie tu romantyzm
Pomiędzy poważniejsze lektury zawsze gdzieś wcisnę coś lżejszego. Jak nie w papierze, to w e-booku. Kolejny tom z serii kryminał pod psem Marty Maruszczak już na horyzoncie, a ja nadrabiam zaległości. Czytam te historie o Guciu głownie z sympatii do niego - przyznaję się bez bólu, bo bohaterowie coraz bardziej mnie drażnią i już jakby mniej bawią. To ich wieczne schodzenie się i rozchodzenie, działanie sobie na nerwy i wzdychanie, zajmuje czasem więcej miejsca niż sama intryga. Taki to już pomysł. Zwykle u Matyszczak rozwiązanie zagadki ukrywa się w historii, tak jest i tym razem. Będziemy śledzić realizację urlopowych planów Szymona i Róży (i oczywiście Gucia), które nie zawsze wyglądają tak jak sobie oboje wyobrażali, a równolegle wspomnienia sprzed wielu lat, z festiwalu twórczości studenckiej w Świnoujściu. Słynna FAMA w PRL-u była oazą wolności, oddechem dla publiczności i artystów, a także oczkiem w głowie służb bezpieczeństwa, które musiały trzymać rękę na pulsie, by wolność nie wybuchała zbyt gwałtownie. Właśnie w latach 80 autorka umieściła historię, w której jest i romans, zazdrość, przestępstwo i uniknięcie odpowiedzialności. Kto by pomyślał, że po latach ta sprawa może odżyć na nowo.
niedziela, 16 lutego 2020
Biała bluzka, czyli wariatka tańczy
W czasach mojej młodości na takie kobiety mówiło się „wariatki”, ale bez zabarwienia negatywnego. Miały „pożar w duszy”. Brały życie łapczywie, żyły intensywnie, niekiedy schylały się do ziemi po kwiatuszek znaleziony w błocie, niekiedy ruszały do boju mając za oręż jedynie słowa. Inteligentne, spragnione dobrych uczuć, odważne alkoholem, wrażliwe, uczciwe przed sobą.
Elżbieta, bohaterka „Białej bluzki” jest taką osobą. Młoda kobieta z ostatnich lat PRL-u. Niby zwyczajna, ale tak trochę inaczej. Uzależniona od alkoholu, nieszczęśliwie zakochana w opozycjoniście, bez pracy, uwikłana w prozę życia, która była daleka od jakiejkolwiek stabilizacji. Czasy stempelków, kartek albo pieniędzy. Zakręcona emocjonalnie, niestabilna alkoholem w rozchwianej rzeczywistości zachowywała się jak pijany człowiek stojący w łódce na wzburzonym morzu. Niby jeszcze stoi… ale już upada. Ale jeszcze nie upadł, resztkami sił usiłuje wziąć się w garść. Ale bohaterka zaraz sobie przypomina, że ona nie ma garści. Rzeczywistość jest taka, że nawet gdyby człowiek chciałby się dostosować – to nie ma do czego. Jedno odeszło, a na jego miejsce jeszcze nic nie przyszło. Stan zawieszenia. „Na trzeźwo tego nie zrozumiesz” – mówiono. A ona nie rozumiała. A może nie chciała rozumieć, nie chciała się godzić? Jej prawo.
Elżbieta, bohaterka „Białej bluzki” jest taką osobą. Młoda kobieta z ostatnich lat PRL-u. Niby zwyczajna, ale tak trochę inaczej. Uzależniona od alkoholu, nieszczęśliwie zakochana w opozycjoniście, bez pracy, uwikłana w prozę życia, która była daleka od jakiejkolwiek stabilizacji. Czasy stempelków, kartek albo pieniędzy. Zakręcona emocjonalnie, niestabilna alkoholem w rozchwianej rzeczywistości zachowywała się jak pijany człowiek stojący w łódce na wzburzonym morzu. Niby jeszcze stoi… ale już upada. Ale jeszcze nie upadł, resztkami sił usiłuje wziąć się w garść. Ale bohaterka zaraz sobie przypomina, że ona nie ma garści. Rzeczywistość jest taka, że nawet gdyby człowiek chciałby się dostosować – to nie ma do czego. Jedno odeszło, a na jego miejsce jeszcze nic nie przyszło. Stan zawieszenia. „Na trzeźwo tego nie zrozumiesz” – mówiono. A ona nie rozumiała. A może nie chciała rozumieć, nie chciała się godzić? Jej prawo.
czwartek, 13 lutego 2020
Rzeczy, których nie wyrzuciłem - Marcin Wicha, czyli pożegnanie
Gdy spostrzegłem, że kolejna notka będzie nosić numer 3333, uznałem, że trzeba naszykować coś wyjątkowego. Mimo, że zaraz północ, oczy się zamykają, to choć kilka nieskładnych zdań, o książce, którą naprawdę warto przeczytać. Spróbuję...
Rzadko kiedy spotyka się teksty tak osobiste, niby pełne prostych detali, ale poruszające jakąś czułą strunę w nas - czytelnikach. Dużej wrażliwości i dużej szczerości trzeba, by podzielić się swoimi uczuciami, pisząc o matce, która odeszła, a jednocześnie również o sobie, o swoich z nią relacjach. O smutku. Żalu. O tym co zostało.
Zostają rzeczy. Masa drobiazgów ważnych i mniej ważnych dla tej konkretnej osoby. Co z nimi się stanie, gdy ich właściciel umiera?
Rzadko kiedy spotyka się teksty tak osobiste, niby pełne prostych detali, ale poruszające jakąś czułą strunę w nas - czytelnikach. Dużej wrażliwości i dużej szczerości trzeba, by podzielić się swoimi uczuciami, pisząc o matce, która odeszła, a jednocześnie również o sobie, o swoich z nią relacjach. O smutku. Żalu. O tym co zostało.
Zostają rzeczy. Masa drobiazgów ważnych i mniej ważnych dla tej konkretnej osoby. Co z nimi się stanie, gdy ich właściciel umiera?
Porgy i Bess czyli… czarna opera George’a Gershwina
Mam słabość do Gershwina. Towarzyszył mi w młodości, trudno było przejść obojętnie obok jego utworów, które nuciło się chętnie („Swanee” czy „Oh, Lady Be Good”), podziwiało jego utwory orkiestrowe: „Błękitną Rapsodię” czy „Amerykanina w Paryżu”, a niekiedy udawało się nawet obejrzeć jego musicale. On zawsze był inny, posiadał swój styl, odmienny od innych twórców, niepowtarzalny. Dlatego i jego opera jest też inna, niezwykle amerykańska. Opowiada o murzyńskiej społeczności w Catfish Row, wymyślonej czarnej dzielnicy na obrzeżach Charleston (Południowa Karolina). To prości ludzie ciężkiej pracy. Codziennie zajmowali się zbiorami bawełny, rybołówstwem, rozładunkiem statków lub pszczelarstwem, wieczorami zaś grali w kości, spotykali się i rozmawiali. I jak w każdej społeczności – także tu - znajdzie się „czarna owca” - taki, który nie umie opanować gniewu - Crown (Alfred Walker) i taki, który dla zarobku sprzedaje narkotyki - Sportin’Life (Frederick Ballentine). W takim tle rozgrywa się historia miłosna pomiędzy Bess (Angel Blue) - dziewczyną gangstera i kulawym biedakiem – Porgy’m (Eric Owens), który usiłuje jej pomóc. Postawa Porgy’ego jest pełna miłości i miłosierdzia, wiary w drugiego człowieka, natomiast Bess – niby chce dobrze, ale nie mogąc tak do końca wyrzec się swoich żądzy i nałogu – krzywdzi tych co ją kochają.
środa, 12 lutego 2020
Ludzie. Krótka historia o tym jak spieprzyliśmy wszystko, czyli błądzić podobno jest rzeczą ludzką
Przy lekturze "Tokio Biografia" wydawało mi się, że brakuje jakichś ram i że jest zbyt wiele informacji? No to teraz mam coś odwrotnego - pomysłowo nakreślone ramy (raptem 10 rozdziałów i hasła typu: wojna) i naprawdę niewielka ilość przykładów, które miałyby udowadniać tezy autora. To nie znaczy, że nie znalazłby więcej - on specjalnie zdecydował się na humorystyczny ton, na to by swoje argumenty przekazywać poprzez jakieś anegdoty. Dzięki temu czyta się to (albo słucha tego jak w moim przypadku) w tempie błyskawicznym. Ciężar tych historii jest taki, że nawet niespecjalnie mamy ochotę rozwijać swoją wiedzę na ich temat - te skrótowce jak najbardziej wystarczają, a że po kilku miesiącach pewnie o nich zapomnimy to już inna rzecz.
Ważne żebyśmy zapamiętali główną tezę, tzn. nie popełniali błędów swoich poprzedników, starali się sprawdzać różne źródła, myśleli samodzielnie i nie podejmowali decyzji w oparciu o emocje. Bo to najszybsza droga na to by spieprzyć wszystko. A jak pokazują te historie, czasem nawet niewielkie czyny pojedynczych ludzi mogą mieć ogromny wpływ na losy całych narodów lub nawet cywilizacji (jak w przypadku choćby wynalezienie freonu).
wtorek, 11 lutego 2020
Kuchnia Caroline, czyli... gra pozorów
Carolina Mortimer to ulubiona kucharka Wielkiej Brytanii. W swojej kuchni nagrywa programy kulinarne, które przynoszą jej sławę, są bramą do błyskotliwej kariery, zapewniają uznanie, wzięcie. Wyjątkowy dom z taką kuchnią, wyjątkowy program, wyjątkowa Caroline. Celebrytka. Sławna, bogata, uwielbiana, a w dodatku piękna kobieta. Obiekt zazdrości. Ma wszystko. Bogatego, kochającego ją męża, syna, który ukończył studia z wyróżnieniem, fortunę przynoszą książki kulinarne jej autorstwa. Caroline - uśmiech na ustach, luz w ruchach, błyskotliwe dialogi… a potem gasną światła lamp, ustaje praca kamer, ekipa telewizyjna idzie do domu i zostają tylko najbliżsi…
I gdyby Caroline skupiła się tylko na mieszaniu składników potraw wszystko byłoby dobrze, ale ona poszła kilka razy o krok za daleko, dodała do tego udanego życia o jeden kieliszek alkoholu za dużo, a to pociągnęło za sobą lawinę zdarzeń, których konsekwencji nikt się nie spodziewał.
poniedziałek, 10 lutego 2020
Tokio. Biografia - Stephen Mansfield, czyli politycy, inżynierowie i mieszkańcy
Powoli opadają we mnie emocje Oscarowe, pewnie będę w lutym pisał o tym czego nie zdążyłem zobaczyć lub opisać. Poza podwójnym nominowaniem i nagradzaniem dla Parasite, jestem raczej zadowolony. I wygrzebując się z notek filmowych wracam wreszcie do książek. Czytam sporo, ale niestety równolegle, co potem wydłuża finalizację spotkania z danym tytułem (bo akurat pod ręką inny). I staram się, żeby zawsze na tapecie był jakiś reportaż. Te z serii Mundus się kilkukrotnie sprawdziły. "Tokio. Biografia" też nie rozczarowała, choć spodziewałem się chyba czegoś troszkę innego - więcej współczesności, ludzi, problemów społecznych, wyjątkowych rozwiązań. Tymczasem najwięcej jest tu historii, a w gęstej sieci wydarzeń trochę gubi się samo miasto z jego tkanką, granicami, zmianami. Topografia, geologia, różne kataklizmy pojawiają się, znikają, władze raz stawiają na reformy, to znów od nich odchodzą, a to wszystko wpływa w ogromny sposób na to jak wygląda życie w mieście.
Mansfield zebrał ogromną ilość danych, więc wyróżnić w tym tekście jakieś charakterystyczne punkty odniesienia wcale nie jest łatwo, a całości się nie zapamięta. Nie wiem czy komuś znającemu miasto byłoby łatwiej. Zabytki, jakieś charakterystyczne cechy Tokio, ważne dla kraju postacie, przelatują niczym w kalejdoskopie. I to chyba mój jedyny problem z tym reportażem - to nie jest lekka gawęda, z której wiele informacji byś zapamiętał, cieszył się, że klocki jakie układasz są znajome i łatwo ci z nimi idzie.
Mansfield zebrał ogromną ilość danych, więc wyróżnić w tym tekście jakieś charakterystyczne punkty odniesienia wcale nie jest łatwo, a całości się nie zapamięta. Nie wiem czy komuś znającemu miasto byłoby łatwiej. Zabytki, jakieś charakterystyczne cechy Tokio, ważne dla kraju postacie, przelatują niczym w kalejdoskopie. I to chyba mój jedyny problem z tym reportażem - to nie jest lekka gawęda, z której wiele informacji byś zapamiętał, cieszył się, że klocki jakie układasz są znajome i łatwo ci z nimi idzie.
niedziela, 9 lutego 2020
Jojo Rabbit, czyli dobry i zły czas dla bycia nazistą
Nie wiem czy Akademia będzie na tyle odważna, by przyznać nagrody tej produkcji, ale to naprawdę rzecz zaskakująca i niebanalna. Może nie aż tak kontrowersyjna jak się o niej mówi, ale i tak może być zaskoczeniem. Groteską o nazistowskich Niemczech? To byłoby pewnie do przełknięcia. Ale opowiadanie tej historii z punktu widzenia 10-letniego chłopca, który do końca uważa, że Hitler, który jest jego idolem i doradza mu jako wyimaginowany towarzysz, może nie wszystkim się spodobać.
Film Waititiego balansuje pomiędzy powagą i absurdem. Widzisz debilnych gestapowców i się śmiejesz, ale przy cywilach, którym rozdaje się broń, by bronili miasta, choć niby to sceny potencjalnie zabawne, już wcale nie jest do śmiechu.
Film Waititiego balansuje pomiędzy powagą i absurdem. Widzisz debilnych gestapowców i się śmiejesz, ale przy cywilach, którym rozdaje się broń, by bronili miasta, choć niby to sceny potencjalnie zabawne, już wcale nie jest do śmiechu.
sobota, 8 lutego 2020
Gorący temat, czyli temperatury jednak nie czuć
Po obejrzeniu "Na cały głos" miałem już jakąś wizję Rogera Ailesa, wielkiego wizjonera w świecie mediów, politycznego zwierzęcia, konserwatysty i apodyktycznego dupka, w dodatku molestującego kobiety. "Gorący temat" nie jest więc dla mnie jakimś zaskoczeniem, chyba że z tych niemiłych - że można człowieka takiego formatu sprowadzić jedynie do tematu wykorzystywania, do portretu żałosnego, stetryczałego dziadka.
No dobra, można tłumaczyć twórców, że nie zajmowali się tym razem nim, a skupili się na jego ofiarach, które miały odwagę się mu przeciwstawić. Mam jednak wrażenie, że nawet tego wątku nie do końca wykorzystano. Batalia o to, by przedstawić pierwszą oskarżającą go kobietę, szukanie nowych świadków, presja i zastraszanie - można by się spodziewać jakiegoś napięcia dramatów, a tymczasem oglądanie "Gorącego tematu" to raczej dotykanie jakiejś zimnej ryby. Nie powaliły mnie ani kreacje aktorskie, ani scenariusz. Szkoda więc - serial mnie trochę wkurzał jednostronnością, ale czuć w nim było emocje, walkę o prawdę. Tu nawet walka nie jest o prawdę, a jedynie o kasę.
No dobra, można tłumaczyć twórców, że nie zajmowali się tym razem nim, a skupili się na jego ofiarach, które miały odwagę się mu przeciwstawić. Mam jednak wrażenie, że nawet tego wątku nie do końca wykorzystano. Batalia o to, by przedstawić pierwszą oskarżającą go kobietę, szukanie nowych świadków, presja i zastraszanie - można by się spodziewać jakiegoś napięcia dramatów, a tymczasem oglądanie "Gorącego tematu" to raczej dotykanie jakiejś zimnej ryby. Nie powaliły mnie ani kreacje aktorskie, ani scenariusz. Szkoda więc - serial mnie trochę wkurzał jednostronnością, ale czuć w nim było emocje, walkę o prawdę. Tu nawet walka nie jest o prawdę, a jedynie o kasę.
piątek, 7 lutego 2020
Wielka samotność - Kristin Hannah, czyli miłość i ból
Przy Słowiku pisałem już z pewnym zdziwieniem o swoich odczuciach: z jednej strony niby nic wielkiego, trochę infantylne i proste, ale za serducho potrafi złapać. I to samo praktycznie mogę powtórzyć przy kolejnej powieści Kristin Hannah. O ile unikam raczej powieści obyczajowych, to ona potrafi wzruszyć, sprawić że przejmujesz się losem bohaterów, choć czujesz w jakim kierunku ta historia będzie się rozwijać.
Przyznaję, że spodziewałem się tego iż więcej miejsca poświęci ona wojnie w Wietnamie i traumom jakie miałby wywieźć stamtąd ojciec Leni, czyli głównej bohaterki. Nie dowiemy się jednak prawie nic, oprócz ogólnikowego: wrócił inny, a koszmary nie dawały mu spać, wywoływały rozdrażnienie. Tak naprawdę podejrzewam, że Ernt już wcześniej nosił w sobie iskrę ciemności, którą wyczuwali rodzice matki Leni, nie akceptując jej wybranka. A może chodziło jedynie o to w jakim kierunku ją ciągnął? Wszak to czas hippisów, wolności i beztroski. Po co myśleć poważnie o przyszłości, studiach, pracy, skoro można wiecznie żyć z dnia na dzień, zrzucając winę za swoje niepowodzenia na innych i na los.
Ernt znalazł sposób na to, że wciąż wyrzucają go z pracy, że żona i córka żyją w mieście widząc dookoła ludzi, którym się lepiej powodzi. Wywiezie je do dziczy, gdzie udowodni im, że jest w stanie się nimi zaopiekować, a one przestaną myśleć o luksusach. Dla 13 letniej dziewczyny wyprawa na Alaskę to musiał być jakiś kosmos. Kochała jednak matkę, nie miała wyjścia, a jedynie nadzieję, że tam będzie lepiej...
Przyznaję, że spodziewałem się tego iż więcej miejsca poświęci ona wojnie w Wietnamie i traumom jakie miałby wywieźć stamtąd ojciec Leni, czyli głównej bohaterki. Nie dowiemy się jednak prawie nic, oprócz ogólnikowego: wrócił inny, a koszmary nie dawały mu spać, wywoływały rozdrażnienie. Tak naprawdę podejrzewam, że Ernt już wcześniej nosił w sobie iskrę ciemności, którą wyczuwali rodzice matki Leni, nie akceptując jej wybranka. A może chodziło jedynie o to w jakim kierunku ją ciągnął? Wszak to czas hippisów, wolności i beztroski. Po co myśleć poważnie o przyszłości, studiach, pracy, skoro można wiecznie żyć z dnia na dzień, zrzucając winę za swoje niepowodzenia na innych i na los.
Ernt znalazł sposób na to, że wciąż wyrzucają go z pracy, że żona i córka żyją w mieście widząc dookoła ludzi, którym się lepiej powodzi. Wywiezie je do dziczy, gdzie udowodni im, że jest w stanie się nimi zaopiekować, a one przestaną myśleć o luksusach. Dla 13 letniej dziewczyny wyprawa na Alaskę to musiał być jakiś kosmos. Kochała jednak matkę, nie miała wyjścia, a jedynie nadzieję, że tam będzie lepiej...
Historia małżeńska, czyli nie może być wygranego
Ależ się cieszę, że w Netfixie ktoś uwierzył w ten projekt i stworzono tak kameralny, a mimo to chwytający za gardło dramat. I tym bardziej się cieszę, że zauważono go przy nominacjach oscarowych. Pewnie nie wygra, chyba że za role aktorskie lub za scenariusz. Zasługuje, szczególnie Scarlett Johansson, ale konkurencja spora w tym roku.
Rozwód nigdy nie należy do rzeczy przyjemnych, a gdy jeszcze w centrum jest dorastające dziecko, z którym każde z rodziców chce utrzymywać kontakt, jest szczególnie trudno. Po seansie "Historii..." dodajmy jeszcze: gdy wtrącą się prawnicy, to już będzie jazda bez trzymanki - wydrenuje portfele, a i tak nikt nie będzie do końca zadowolony z wyroku.
czwartek, 6 lutego 2020
Czas kobiet - Jelena Czyżowa, czyli dla niej to wszystko...
Samotna kobieta dzieckiem, dziś może nie dziwi i tuż po wojnie też pewnie nie dziwiło, choć wtedy na pewno było trudniej. Państwo dawało pracę, jakiś kąt do spania, pieniędzy na podstawowe potrzeby, gdy dziecko dorastało był żłobek, przedszkole, szkoła... Więziami mało kto się przejmował, ten zimny chów uważano iż może nawet przysłużyć się temu iż przyszły obywatel nie będzie maminsynkiem. W takich realiach Jelena Czyżowa umieściła fabułę swojej powieści. Bohaterka, to prosta kobieta, nie potrafiąca się rozpychać łokciami w życiu. Jej córka, oczko w głowie jest niema i główną obawą Antoniny jest to, że jeżeli się to wyda, państwo ją wyśle do jakiegoś ośrodka, rozdzielą je na długi czas. Miała szczęście, że mieszkające razem z nią w tym samym mieszkaniu trzy starsze panie, rozumieją jej lęk, wspierają ją i opiekują się małą. I to jak opiekują - dbają by znała literaturę, muzykę, teatr, uczą francuskiego, a nawet w tajemnicy przed matką dziewczynkę ochrzciły. Choć Związek Radziecki odebrał im tak wiele i skazał je na ciasnotę kwaterunkowego mieszkanka, im do życia nie potrzeba już wiele, za cel postawiły sobie wychowanie swojej podopiecznej.
środa, 5 lutego 2020
Ella Fitzgerald, czyli cóż za głos
Mała przerwa w filmach nominowanych do Oscarów, a mimo to, że uzbierało się sporo książek przeczytanych, znowu filmowo, bo jesteśmy tuż po premierze filmu "Just one of those things". Filmy dokumentalne niestety u nas długo na ekranach nie goszczą, jeżeli więc ktoś jest zainteresowany, musi się spieszyć. I polecam, nawet jeżeli ktoś nie przepada za jazzem, bo to dobra historia i muzyka, którą się można zachwycić.
Ella Fitzgerald nazywana pierwszą damą piosenki, królową jazzu, a przecież tak mało brakowało, żeby nie dostała szansy od losu. Jak wiele innych dzieciaków afroamerykańskich żyła w nędzy, tańczyła za kilka centów na ulicy, nie miała jednak nic do stracenia, więc zgłosiła się na konkurs talentów w Apollo Theatre w Harlemie. Miała raptem 15 lat. I chwilę później wyruszyła w swoją pierwszą trasę koncertową, która zapoczątkowała trwającą blisko 6 dekad przygodę ze scenę.
Ella Fitzgerald nazywana pierwszą damą piosenki, królową jazzu, a przecież tak mało brakowało, żeby nie dostała szansy od losu. Jak wiele innych dzieciaków afroamerykańskich żyła w nędzy, tańczyła za kilka centów na ulicy, nie miała jednak nic do stracenia, więc zgłosiła się na konkurs talentów w Apollo Theatre w Harlemie. Miała raptem 15 lat. I chwilę później wyruszyła w swoją pierwszą trasę koncertową, która zapoczątkowała trwającą blisko 6 dekad przygodę ze scenę.
Małe kobietki, czyli to samo życie, siostro
Przy takich seansach w kinie, żałuje się tego, że nikt jeszcze wpadł na pomysł by podawać widzom gorące kakao. Klasyka powieści, kino pełną gębą kostiumowe, bez udziwnień i prób uwspółcześniania, świetna mieszanka humoru i wzruszenia, a do tego bardzo fajne role kobiece (bo mężczyźni mnie tu raczej drażnili). Greta Gerwig (tak to ta od Lady Bird) zrobiła adaptację, która nie nudzi, jest żywa, ma dobre tempo, a do tego w ciekawy sposób wybrzmiewają w niej refleksje na temat roli kobiet, ich walki o to by układać swoje życie samodzielnie, nie według oczekiwać innych.
Film przesympatyczny, ciepły, mimo swoich dramatycznych momentów, wywołujący uśmiech na twarzy, spodoba się pewnie bardziej kobietom niż mężczyznom, ale to już kwestia tego co się lubi - walk, akcji, zwrotów akcji tu nie znajdziecie.
wtorek, 4 lutego 2020
Emigracja - Malcolm XD, czyli chyba lepiej słuchać niż czytać
Dzięki wykupieniu konta premium na Empiku ostatnie miesiące to mój powrót do audiobooków - niby oferta nie jest nieograniczona, ale póki co wciąż znajduję sporo tytułów, które od jakiegoś czasu kusiły. Ja choćby Malcolm X. Zetknąłem się z jego tekstami w necie, a powieść, choć moim zdaniem nie ma takiej siły rażenia jak miniaturki, okazała się całkiem przyjemną rzeczą. Zabawną, ale trochę trafnych obserwacji też można tu znaleźć. I nie chodzi jedynie o obrazki z emigracji, czy z naszych miasteczek posiadających do 19999 mieszkańców, a na przykład to jak obecne pokolenia 20 latków postrzegają swoją rzeczywistość, ile w nich frustracji i marnowania szans. A może - patrząc na historie głównego bohatera i jego przyjaciół - należałoby stwierdzić: na błędach się uczą i będą mądrzejsi? Starzy raczej niewiele mogą im pomóc (przynajmniej im się tak wydaje), młodzi chętnie rzucają się na wariackie plany, a jak czasem wrócą z podkulonym ogonem, no to się przecież nic nie stało, prawda? W końcu to obowiązek rodziców wspierać swoje dzieci, skoro nie bardzo radzą sobie z samodzielnością. Wiele rzeczy potrafią, ale chyba to co najlepiej im wychodzi to zabawa i ładowanie się w kłopoty. Kto by tam ciężko pracował latami, skoro lepiej kombinować, wciąż szukać czego nowego, lepszego.
poniedziałek, 3 lutego 2020
Richard Jewell, czyli ty się nie liczysz
Coś marnie mi idzie nadrabianie zaległości z nominowanymi do Oscarów. Do Irlandczyka podchodzę jak do jeża, na kilka czekam na pokazy przedpremierowe (niezawodne kina jak Atlantic, czy Wisła), ale dziś za to wpadłem na pokaz najnowszej produkcji staruszka Eastwooda. I choć uważam, że ostatnie jego produkcje są co najwyżej średnie, doceniam fakt iż wciąż szuka nowych historii do opowiadania. Na swój sposób, czasem wzruszając, czasem odrobinę bawiąc, próbując pokazać jakiś problem społeczny, ale przede wszystkim prawdziwych ludzi, relacje między nimi, które są ważniejsze niż podziały, niż rasy, niż system, oskarżenia itp. Przyjaźń, życzliwość, zaufanie. Skoro kraj i świat straciły z oczu to co ważne, to 89-letni reżyser będzie uparcie na swój sposób o tym przypominał. A bohaterstwo, choć ma może chwile sławy, ma też ogromną cenę i wiąże się z nim czasem ogromna samotność.
Oglądanie "Richarda Jewella" nie da nam jakichś wielkich emocji i zaskoczeń, nie da też wielkich przeżyć artystycznych i poczucia, że mamy do czynienia z czymś świeżym. To produkcja dość w klasycznym stylu, chwilami nawet przewidywalna. Czy to jednak sprawia, że ogląda się ją bez przyjemności? Na pewno nie.
Oglądanie "Richarda Jewella" nie da nam jakichś wielkich emocji i zaskoczeń, nie da też wielkich przeżyć artystycznych i poczucia, że mamy do czynienia z czymś świeżym. To produkcja dość w klasycznym stylu, chwilami nawet przewidywalna. Czy to jednak sprawia, że ogląda się ją bez przyjemności? Na pewno nie.
sobota, 1 lutego 2020
Dwóch Papieży, czyli do tańca i różańca
Ciąg dalszy notek przedoscarowych. Netlix w tym roku ma całkiem sporo swoich produkcji wśród nominowanych i tym samym udowadnia, że warto inwestować w projekty, które na pozór nie noszą znamion popularności. "Dwóch Papieży" jest tego świetnym dowodem. Odpuśćmy sobie wszelkie dyskusje na temat tego filmu, czy zawiera prawdę o obu bohaterach - choć sugeruje on przebieg pewnych wydarzeń, przecież nikt nie mówi, że jest to biografia. Fernando Meirelles snuje swoją własną opowieść, zderzając nie tylko dwa różne charaktery i sposoby patrzenia na życie, ale i dając komentarz do zmian zachodzących w Kościele. Rozumiem, że niektórych drażni to, że bardziej sympatycznie wypada tu postać papieża Franciszka, a film sugeruje, że po czasach kryzysu wizerunkowego i afer Watykanu, przyszły wreszcie dobre reformy. Zaakceptujemy to, że twórcy mają prawdo do własnych ocen i odczuć i nie ma co się wkurzać na to, że opowiadając o fikcyjnym spotkaniu kardynała Bergoglio i Benedykta XVI jednoznacznie głoszą pochwałę tego pierwszego. Warto jednak docenić scenariusz, który pozwala fantastycznie rozgrywać ich "potyczki" intelektualne i duchowe. Siłą tej produkcji jest właśnie pokazanie obu postaci jako ludzi wiary, mających wątpliwości, słabości, ale rozumiejących też, że nie mogą polegać jedynie na sobie i własnym osądzie, szukają znaków, odpowiedzi, są otwarci na to co daje im ich Nauczyciel. I że nawet jeżeli się nie rozumieją, nie zgadzają, to ten który ich powołał jest ten sam.
Subskrybuj:
Posty (Atom)