czwartek, 31 stycznia 2013

Edgar Allan Poe - Wybór opowiadań, czyli romantyzm, groza, a do tego jeszcze i kryminał


Poego najczęściej kojarzymy z grozą, choć przecież nie był prekursorem takiej literatury. Gotyckie i mroczne  opowieści powstawały wcześniej, a mimo to właśnie klimat jego opowiadań i jego wyobraźnia do dziś przychodzą na myśl gdy ktoś pyta o korzenie horrorów. Na pewno to postać ciekawa i narosły wokół niej różne legendy. Dlatego mimo różnych stosów piętrzących się coraz wyżej (układanych coraz bliżej łóżka z nadzieję, że to przyspieszy ich czytanie) nie mogłem sobie odmówić przyjemności by choć trochę spróbować jego twórczości. W tym niedawno wydanym przez Wydawnictwo Świat Książki zbiorku po raz pierwszy zetknąłem się z jego opowiadaniami kryminalnymi. O cholera - jakie to podobne do Holmesa! Samo prowadzenie śledztwa, metody dedukcji, ale nawet postawienie przy głównym bohaterze troszkę mniej rozgarniętego przyjaciela, któremu można rożne rzeczy tłumaczyć. To właśnie Poe stworzył podwaliny pod cały nurt powieści kryminalnych. Dotąd kojarzony przeze mnie tylko z mrocznymi i troszkę udziwnionymi opowiadaniami staje się jeszcze ciekawszy.

środa, 30 stycznia 2013

Dziewczyna z tatuażem, czyli po co remake?

Po obejrzeniu całej serii skandynawskich filmów nakręconych na podstawie powieści Millenium jakoś nie było we mnie entuzjazmu na wieść o tym iż remake robią Amerykanie. Nawet nazwisko Finchera ani Craig specjalnie nie podnieśli mi adrenaliny. Cóż, pewnie gdybym oglądał jedno po drugim mógłbym szczegółowo je analizować i porównywać, a tak mogę pisać jedynie o pewnych wrażeniach i emocjach.

wtorek, 29 stycznia 2013

Na vschod. Wolność albo śmierć - R.U.T.A., czyli ograbimy, podpalimy

Podtytułów do tej notki miałem w głowie co niemiara - prawie co drugi werset tekstów z tek płyty nadawał by się na kontrowersyjny tytuł i oddawał ducha całości. O pierwszej płycie tego składu (zbierającego tak różnych muzyków jak punkowi wokaliści i muzycy grający muzykę ludową) pisałem tu dość dawno temu ale teraz od dłuższego czasu "chodzi za mną" nowy ich projekt. Tym razem sięgnięto nie tylko do pieśni ludowych z Polski, ale również z terenów dzisiejszej Ukrainy, Białorusi. Płyta stała się więc "międzynarodowa", nie tylko poprzez skład muzyków, trójjęzyczne teksty, ale spokojnie też może zdobywać fanów za wschodnią granicą naszego kraju. Ciekaw jestem czy tam ten przekaz będzie budził tyle emocji co u nas? Podobnie jak pierwsza płyta i ta jest bowiem dynamitem pełnym złości, skargi i wołania o wyzysku, które kapela stara się przekazać słuchaczom. 
Bunt dziś niewielu z młodego pokolenia rusza, staje się czasem pewną pozą, stylem życia, ale trudno w tu znaleźć prawdziwe potrzeby do jakichś protestów (wciąż mnie to zadziwia, że nie przeszkadza im brak pracy, okradanie ich przez chory państwowy system, a wychodzą na ulicę gdy słyszą o ochronie praw autorskich, czyli ACTA). A tu mamy bunt prawdziwy, skargę na niesprawiedliwość, wręcz nienawiść do tych, którzy nie pozwalają na zmiany. Te pieśni chłopów pańszczyźnianych ze wschodnich rubieży dawnej Rzeczpospolitej to nie tylko kawałek historii, o którym u nas mało się myśli i mówi, ale tak naprawdę również przyczynek do fundamentalnej dyskusji na temat podziału dóbr, systemów państw, praw do wolności i do godnego życia.

To skomplikowane, czyli zestarzeć się razem czy osobno?

Po obejrzeniu Dwoje do poprawki i zerknięciu jeszcze na rolę Meryl Streep w "Julia i Julie" nie mogłem się oprzeć by nie wrócić do komedii sprzed kilku lat, czyli "To skomplikowane". Wciąż zachwycają mniej metamorfozy tej aktorki, obojętnie czy to repertuar rozrywkowy czy też poważniejszy. Gra przecież dużo, a trudno wskazać jakieś bardzo słabe role w ostatnich latach. Ta komedia również i bawi i zachwyca swą lekkością. 
Spotkałem się z określeniami, że to świetny materiał na Walentynki dla seniorów :) No to ja już chyba się kwalifikuję do tej grupy, bo bawi mnie to nawet bardziej niż te wszystkie głupiutkie problemy i szarpanie się za gumki od majtek 20-latków. Cudownie, że to pokolenie aktorek (i aktorów) nie daje się zepchnąć jedynie do dramatów o kryzysie związanym ze starzeniem się czy do ról stetryczałych dziadków. Życie nie kończy się ani po 50-tce, ani po 60-tce, nadal można być pełnym pasji, szczęśliwym, a jak pokazują również takie filmy jak ten z dzisiejszej notki, nie trzeba skreślać szans na życie uczuciowe czy erotyczne.   

niedziela, 27 stycznia 2013

Alladyn Jr, czyli eskpansja Disneya do teatru

Przy okazji dzisiejszego wypadu z dziećmi do teatru Roma pojawiły mi się dwie refleksje. Po pierwsze - jak niełatwo wybrać się ze starszymi dzieciakami do teatru całą rodzinką. Nie dość, że repertuar najczęściej skierowany do młodszych, a znów 10 latka będzie się nudzić na czymś dla starszych, to często teatry z góry nastawiają się na robienie spektakli tylko dla szkół. No bo przepraszam - granie w ciągu tygodnia o godzinie 11.00 przecież nie jest ofertą rodzinną? Stąd nieliczne spektakle w weekendy są oblegane przez tłumy. Fajnie, że Roma robi przedstawienia muzyczne nie tylko dla starszych, ale szkoda, że to oferta tak słabo dostępna dla rodzin (pierwszy spektakl Małego księcia jaki znalazłem dla nas jest w marcu i już trudno o bilety). A druga refleksja? Jak w tytule - Disney nie tylko zaatakował nasze nastolatki masą niebyt mądrych i sztampowych filmów, kanałem telewizyjnym, ale w tej chwili wchodzi również na deski teatru. I nie chodzi tu tylko o prawa do tytułu - raczej o to jak się robiło do niego castingi (konkurs na ich kanale tv), kto w nim gra (m.in. młodzi ludzie występujący w produkcji Disneya "Do dzwonka"). Do tego dodajcie płyty z muzyką, z czasem pewnie płyty dvd i biznes się kręci wcale nie gorzej niż ten z produktami z kreskówek. A Ty rodzicu płacz i płać...
Szkoda, że Roma już nie gra Akademii Pana Kleksa - tamta muzyka i teksty uważam, że są dużo ciekawsze niż nawet najlepsze próby tłumaczenia do tekstów amerykańskich (choć fakt, że ta ich muzyka wpada w ucho - potrafią robić chwytliwe przeboje musicalowe). 
A samo przedstawienie Alladyna?

sobota, 26 stycznia 2013

Trufle.Przypadki księdza Grosera - Jan Grzegorczyk, czyli nie tylko o budowaniu

Wciągnął mnie bardzo ten pomysł by pisać o trudnych sprawach dotyczących kapłaństwa i dylematów ludzi wierzących w formie lekkiej powieści, bez tonu sensacji, oskarżeń ale inspirując jakieś przemyślenia. Już kiedy czytałem pierwszy tom napisany przez Jana Grzegorczyka, czyli Adieu, wiedziałem że na pewno sięgnę po kolejne. Napisać w sposób przystępny, tak swobodnie jakby to była telenowela o sprawach niełatwych i takich o których zwykle  mało się mówi, tak żeby pokazać nie tylko coś powierzchownie, ale zastanowić się co w głębi - to naprawdę niełatwe. I mimo całej tej warstwy obyczajowej, pewnych uproszczeń i różnych kwiatków niczym z telenoweli Grzegorczyka się nie tylko dobrze czyta, ale coś tam zostaje w głowie i w sercu. Czemu tak szybko rodzi się nasza sympatia czy zrozumienie dla jego bohaterów? Może dlatego, że są tak ludzcy. Przeżywają słabości, zwątpienie, własne nie zawsze łatwe emocje, ambicje, wpadają w pułapkę pokus. Ale w tym wszystkim w odróżnieniu do tylu powieści gdy nad złem przechodzi się do porządku dziennego, gdy obojętniejemy albo gdy już nie możemy ścierpieć jego bezmiaru to potępiamy, tu jest coś odmiennego co przyciąga i fascynuje. Może właśnie dlatego tak chętnie tyle osób po te książki sięga tęskniąc za Dobrą Nowiną, ale nie potrafiąc jej dostrzec w swoim życiu, nie potrafią nią żyć w dzisiejszym świecie.

piątek, 25 stycznia 2013

Greenberg, czyli taki bezradny i ciąg dalszy szaleństwa filmowego


Dziś miły seans kolejnego filmu Susan Bier - Wesele w Sorento (napiszę na dniach, bo premierę Gutek Film robi już za tydzień), w weekend planuję coś z tegorocznych nominacji oscarowych, potem dzieci wyjeżdżają więc będzie więcej czasu m.in. na przyjemności (może i filmowe) - tych notek filmowych rzeczywiście u mnie robi się sporo. Dziś usłyszałem, że ta lista z dwóch lat blogowania jest zadziwiająca. Gdybym porównywał to z tym co na innych blogach to może i tak, ale pewnie głównie z tej przyczyny, że ludzie ograniczają się pisania o tytułach znanych i mało kto robi spis wszystkich (lub prawie wszystkich) oglądanych filmów. Wczoraj powtarzali w tv "Julia i Julia", a ja zerkałem na to i uświadomiłem sobie, że to właśnie ten film zainspirował mnie do tego wariackiego pomysłu jednej notki dziennie. Ha! Nie tylko udało się przez dwa lata, ale i nadal mnie to kręci!
A dziś o "Greenberg" z Benem Stillerem. Pewnie większość widzów kojarzy go z mało inteligentnych komedii - tu wreszcie pokazuje, że potrafi zagrać coś więcej!

czwartek, 24 stycznia 2013

Velvet Underground&Nico, czyli muzyczny odjazd

W tegorocznych postanowieniach postawiłem przed sobą okazję do tego by odświeżyć sobie parę klasyków (w lutym chyba sięgnę po Pink Floyd). I okazuje się, że jest to strzał w 10, bo to też okazja do edukacji muzycznej. No powiedzcie sami - kto zna tę płytę, kto ją słyszał w całości, kto zna poszczególne utwory? A przecież Velvet Underground&Nico jest czymś dużo bardziej przełomowym w muzyce niż wszystkie bardzo znane nagrania Beatlesów czy Stonesów. To materiał który ma ponad 45 lat i w tamtych czasach może przeszedł bez większego echa, ale jest wskazywany jako inspiracja i coś wyjątkowego przez kolejne pokolenia muzyków. Nawet dziś ta płyta może wydać się dość odważna, awangardowa. Alternatywny rock, bunt i rewolta jakiej choćby potem dokonywały kapele punkrockowe - to wszystko gdzieś ma swoje źródła w tych wariackich nagraniach Lou Reeda i spółki. W czasach pełnego rozkwitu ery hippisowskiej i słodkich melodii, które można było brzdąkać przy ogniskach, dostajemy produkt, który jest pełen brudu, rzężących gitar, hałasu, improwizacji.
Żart? Protest? Eksperyment? Różnie można pewnie rozpatrywać ten materiał, ale na pewno nie jest muzyka, która kojarzy nam się z kolorowymi czasami flower-power. Nawet gdy otrzymujemy chwilami bardziej melodyjne i spokojne kawałki to
jest w nich jakieś szaleństwo, jakiś niepokój. Do tego te jawne odniesienia do narkotyków, teksty opowiadające o seksie, o przemocy (a nie o kwiatkach, pokoju i miłości). Pewnie i dziś byłyby problemy, gdyby jakaś polska kapela próbowała coś takiego puścić w radiu*

środa, 23 stycznia 2013

Wujek Bonmee, który potrafi przywoływać swoje poprzednie wcielenia, czyli moje nerwy i sansara

Nie dość, że pogoda mało przyjemna, człowiek wraca z pracy i pada ze zmęczenia po łażeniu przez tę breję to jeszcze dobiją go takimi informacjami jak ta o premiach dla p. marszałek i zastępców. Ja też [...słowo niecenzuralne...] bym chciał sam sobie tak przyznawać premię (w wysokości przeciętnych rocznych dochodów) bo oceniam swoją pracę bardzo dobrze... Ech, szkoda gadać na ludzką pazerność, bezczelność i głupotę. Kryzys jest dla przeciętnych ludzi, ale nie dla polityków, którzy pasą się w tym czasie za pieniądze podatników. Jak przychodzi taka informacja człowiek się szamoce - czy to olać, wyłączyć się z myślenia, absorpcji jakichkolwiek informacji politycznych, czy też wrzeszczeć, pisać, protestować. Jedno nieobywatelskie, a drugie pieniackie i niewiele daje. W taki dzień przypominam sobie dlaczego założyłem bloga gdzie postanowiłem pisać tylko o kulturze. To daje wytchnienie, jest niszą gdzie można się schować przed tym całym hałasem i masz pewność, że więcej masz wokół siebie ludzi inteligentnych, wrażliwych, mniej agresywnych i bardziej otwartych. A zamiast odnosić sobie ciśnienie lepiej pomyśleć sobie ile już głupich decyzji, ludzi, sytuacji przetrwaliśmy. Skoro oni się nie wstydzą, to co ja im mogę zrobić? Ja bym się wstydził. I każdy uczciwy człowiek pewnie też. Widocznie oni tacy nie są. A może władza ich tak zmienia?
Uruchomiło mi się sporo refleksji, ale wbrew pozorom wszystkie one w jakiś paradoksalny sposób mogą doprowadzić nas do tematu dzisiejszej notki. Bo takie filmy jak choćby "Wiosna, lato, jesień, zima" czy dziś opisywany "Wujek Bonmee", są tak głęboko zakorzenione w innej duchowości, innym sposobie patrzenia na świat, że dla Europejczyka przyzwyczajonego do działania mogą być trudne w odbiorze. Ale dają właśnie taką perspektywę, która pokazuje małość tego wszystkiego co dziś wydaje się tragedią, śmieszność tego co jest problemem. U chrześcijan tą perspektywą jest wieczność, zbawienie, ale niewiele jest filmów, które do tego się odwołują (ostatnio "Wyspa" czy "Wielka cisza"). Natomiast kino azjatyckie coraz częściej zaskakuje nas swoją poetyką i odwołaniami do innego spojrzenia na świat, do wiary w reinkarnację i poszukiwania harmonii w sobie.

wtorek, 22 stycznia 2013

Robaki - Luxtorpeda, czyli poprzeczka była wysoko

Korzystając z tego, że właśnie pojawił się ich nowy teledysk postanowiłem wreszcie napisać o ich drugiej płycie (o pierwszej pisałem tu). Płytą cieszymy się w domu już od kilku miesięcy, w międzyczasie widzieliśmy ich też z żoną na żywo (czad!), kapela wciąż szaleje po kraju z koncertami, a w tym roku chyba znów zaczynają nagrywać kolejny materiał. Oby równie dobry! Bo "Robaki" nie tylko trzymają poziom pierwszej świetnej płyty, ale chyba nawet przeskoczyły poprzeczkę. A może to tylko kwestia osłuchania się z tym materiałem, ale wydaje się nawet bardziej przebojowy (choć jest dużo mocniejszy) - więcej się go przecież słyszy, o dziwo nawet w radiu. A więc jeszcze szybciej, mocniej, lepiej. I do tego jest to materiał, który tworzy i muzycznie i tekstowo dość spójną całość.

poniedziałek, 21 stycznia 2013

Skyline, czyli żałosna papka i kilo gwoździ

Zwykle gdy się chce o czymś pisać to znaczy, że zrobiło to na tobie "jakieś" wrażenie. Ale przecież nie zawsze musi być to wrażenie pozytywne, prawda? No więc dziś notka o czymś żenującym. Bardzo podoba mi się to określenie w tytule notki, którego użył wobec tej produkcji jeden z widzów gdzieś na forum...
Aż dziw że wydano na to kupę szmalu (bo efekty naprawdę niezłe), a całość sprawia wrażenie jakby była robiona na podstawie scenariusza który ktoś wyrzucił do kosza jako majaki wariata. Dodajmy do tego drętwe aktorstwo i mamy produkcję, która nie zachwyci chyba nawet największych fanów gatunku. Oglądanie tego filmu po prostu boli. Człowiek od razu sobie myśli o tych wydanych milionach, o tych świetnych efektach i marzy żeby następnym razem taką szansę dano właśnie jemu, a prawie na bank poradzi sobie lepiej. Wystarczy przypomnieć sobie Dystrykt 9 żeby stwierdzić, że za niewielką kasę debiutant może zaskoczyć cały świat... 
A tu niestety kasa i efekty nie pomogły ni cholerę...

niedziela, 20 stycznia 2013

Cold Fact - Sixto Rodriguez, czyli muza która od miesiąca nie wychodzi mi z głowy

Minął już prawie miesiąc odkąd zobaczyłem film "Sugar Man" opowiadający o tym muzyku i wciąż jakoś nie mogę się uwolnić od tej muzyki. Niby nic szczególnego - proste folkowo bluesowe granie, ale ma w sobie jakiś szczególny klimat, a kiedy jej słucham natychmiast stają przed oczyma jeszcze jakieś sceny z tego dokumentu i wtedy już mógłbym słuchać prawie na okrągło. Nie będę streszczał Wam całej historii - możecie troszkę doczytać w tym co napisałem w notce na temat filmu (nominowanego do Oscara). To naprawdę pewnego rodzaju fenomen, że oto po 40 latach od nagrania, nagle odkrywa się płyty które były prawie kompletnie zapomniane, a teraz swoim klimatem oczarowują ludzi na całym świecie...
Facet nagrał jedynie dwie płyty: "Cold fact" to jego debiut i choć wiele osób, które słuchało wtedy tego materiału twierdziło że to bomba, a Rodriguez zdobędzie sławę drugiego Dylana, praktycznie w Stanach przeszedł bez echa. I może w tym leży urok całej historii? Przecież zainteresowanie jego muzyką przyszło po latach, gdy nawet on sam już zwątpił czy komuś jego twórczość się może spodobać...

sobota, 19 stycznia 2013

Świat jest teatrem- Boris Akunin, czyli jak to jest z tą dojrzałością

Jest świeżutki Akunin (o tym jak go zdobyć na dole) i to po raz kolejny z Erastem Fandorinem (bo jakoś mniej mnie kręcą powieści z innych serii tego autora, może poza Siostrą Pelagią). Pojawia się pytanie czy jakieś inne wydawnictwo, po zamknięciu Świata książki, będzie zainteresowane wydawaniem tego autora - wszak w Rosji ukazał się już kolejny tom pt. Czarne miasto. Tych którzy Fandorina już poznali i polubili chyba nie muszę zachęcać do lektury, a tych którzy nie znają powinny zachęcić te kolejne tomy, które są kupowane w wielu krajach. Mody przychodzą i odchodzą (np. na kryminały skandynawskie), a pewne nazwiska wciąż są czytane - o dziwo często dotyczy to właśnie kryminałów retro. Są tak inne z tą historią w tle, z tym klimatem świata, który już odszedł w niepamięć, tu nawet morderstwo i śledztwo inaczej smakują. Warunków do spełnienia, aby się to podobało jest kilka - liczy się nie tylko pomysł na fabułę, ale i ciekawy bohater, dobre pióro aby oddać całe tło i sprawić by dzięki postaciom drugoplanowym, dialogom i różnym wydarzeniom chłonęło się opowieść myśląc nie tylko o samym mordercy. Tak jak Agatha Christie jest dla mnie mistrzynią takich powieści, tak Akunin wbił się na moje półki ze swoimi powieściami tuż obok niej i to bez żadnych kompleksów. U niego dochodzi jeszcze jeden fajny element: tak jak niespecjalnie mnie kręci angielska wieś, tak carska Rosja i jej świat - tak różnorodny, tak barwny, fascynują bardzo. Czym żyli ludzie, jakimi sprawami tuż przed tą nadchodzącą rewolucją, która sprawi, że niewiele po nich pozostanie...

piątek, 18 stycznia 2013

Norwegian wood, czyli gdy masz 20 lat...

Co prawda dziś miało być o jakiejś płycie, ale filmów mi się nazbierało tyle w kolejce do opisania, że muszę jakoś to uwzględniać w swoich planach na notki. Na jutro znowuż w planach jest książka - najnowszy tomik Akunina. Nawet zastanawiam się jak go Wam oddać - w rozdawajce dla jednej osoby, czy dorzucić do akcji Podaj książkę dalej, żeby każdy chętny mógł przeczytać? Doradźcie! Płyta przechodzi więc na niedzielę, jeszcze sobie pana Rodrigueza trochę posłucham. Ale dziś też będzie troszkę o muzyce - bez niej ten film byłby trochę niepełny i pewnie inaczej by smakował. Jest ona istotna jako pewne cytaty osadzone w klimacie lat 60-tych, ale i również jako ta autorska i bardzo podkreślająca stany psychiczne bohaterów tego obrazu (Jonny Greenwood).
Powieści "Norwegian Wood"
Hurakiego Murakamiego jeszcze nie czytałem, jakoś nie mogę się przekonać do tego pisarza w 100%, ale koleżanka twierdzi, że to chyba najlepsze co napisał, więc kto wie - może jeszcze się zachwycę. Na tyle jednak już wychwyciłem charakterystyczny nastrój jego powieści, że mogę spokojnie stwierdzić, że w tym obrazie dobrze zostało to uchwycone.

czwartek, 17 stycznia 2013

O czytaniu - Justyna Sobolewska, czyli resztę dopisz sobie sam

Książka o czytaniu, czyli resztę dopisz sam (fot. mat. pras.)Jakiś czas temu pisałem o książce Fadiman a oto miałem okazję przeczytać coś bardzo podobnego napisanego w realiach troszkę nam bliższych i bardziej współczesnych (więc jest i o czytaniu na ekranie). Tę oto świeżynkę, wygraną u Agnieszki będę miał dla Was do przekazania w akcji "Podaj książkę dalej" - wystarczy tam się zgłosić i każdy na pewno się doczeka!
A co mam napisać o felietonach napisanych przez p. Sobolewską? Ci którzy kochają czytanie i bez moich rekomendacji na pewno łykną to z upodobaniem, bo to właśnie miłość do książek popycha by pisać o nich samych. Jest podobnie jak u Fadiman (zresztą jest sporo odwołań do Ex librisu) troszkę ciekawostek, dużo cytatów i wszystko zgrabnie poukładane w ciekawe rozdziały... O książkach, o czytaniu i o tych którzy kochają i jedno i drugie. Czyli również o nas! Słuchajcie! Książka o nas i dla nas! Nawet miejsce na nasze własne zapiski autorka zostawiła (ja się nie zdobyłem na to, bo jednak mazanie po książkach przychodzi mi z trudem, ale kolejnych czytelników zachęcam).

środa, 16 stycznia 2013

King for a Day - Kev Fox, czyli łagodnieję...

Jakiś czas temu wpadła mi w ręce ta płytka i trochę leżała czekając na swoją kolej. Ale dziś jest taki dzień, że nie mam specjalnie ochoty na pisanie o rzeczach znanych - może więc kogoś skusi ta notka, by spróbować poznać artystę mniej znanego. Co prawda Brytyjczyk pojawiał się już chyba sporadycznie na płytach innych artystów w Polsce (m.in. u Smolika), ale tak czy inaczej nadal jest u nas raczej mało kojarzony. Zresztą muzyka jaką tworzy - bardzo kameralna i melancholijna jakoś niespecjalnie łączyła by się z listami przebojów i całym tym hałasem jaki zwykle czyni się wokół "gwiazd". Nieduże sale, koncerty w klubach, a nie wielkich salach, pewna aura smutku, nostalgii i tajemnicy - może to właśnie ma swój urok i może przyciągać słuchaczy, którzy szukają czegoś innego...

wtorek, 15 stycznia 2013

Asymetria - Piotr Gibowski, czyli co by było gdyby...

O rozdawajce na dole :)
Asymetria to książka otrzymana do recenzji od autora, więc przeczytana z uwagą, ze sporą dawką krytycyzmu i co przyznaję: nie bez przyjemności. Pierwsze skojarzenie: Ciszewski i jego seria o polskich żołnierzach, którzy przypadkiem trafiają do przeszłości i postanawiają wpłynąć na przebieg drugiej wojny światowej. Tu może i pomysł podobny, ale wykonanie już zupełnie inne - o ile tam wszystko poszło w stronę powieści przygodowo-wojennej, tak tu widać że autor ma trochę większe ambicje. Piotr Gibowski choć z wykształcenia jest psychologiem, jego pasją jest historia i czuje się, że chce się swoją pasją dzielić z innymi. Na kanwie więc podobnego pomysłu - grupa ludzi (m.in. żołnierze) przenosi się przypadkowo w czasie i postanawia wykorzystać swoją wiedzę by losy Rzeczpospolitej były bardziej szczęśliwe - Gibowski kreśli bardzo szeroką panoramę wydarzeń, postaci, konfliktów dwudziestolecia międzywojennego nie ograniczając się bynajmniej jedynie do naszego kraju. I jak mniemam to było głównym celem tej książki: wzbudzić zainteresowanie historią, pokazać zapomniane postacie, przywrócić im szacunek, udowodnić iż Polska wtedy nie powinna mieć kompleksów, odkurzyć osiągnięcia, wynalazców, potencjał intelektualny ludzi tamtych czasów. Nasi bohaterowie nie są przecież żadnymi supermenami, ale po prostu starają się wykorzystać wiedzę o różnych zasobach i uniknąć błędów, które niestety doprowadziły potem do katastrofy.

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Obywatel Kane, czyli spotkanie z klasyką filmu część 1


Na ten rok postanowiłem sobie odświeżyć albo zmierzyć się po raz pierwszy z różnymi klasykami. Stoi za tym nie tyle jakieś parcie by coś "zaliczyć", ale zwykła ludzka ciekawość przeciętnego połykacza kultury. Na początek - Obywatel Kane - w wielu zestawieniach numer jeden dzieł filmowych. W planach - ponieważ w lutym zamierzam obejrzeć jak najwięcej nominowanych do Oscara (widziałem dopiero 3), więc na kolejne miesiące Przeminęło z wiatrem, Casablanca i Deszczowa piosenka. O trylogii Ojca chrzestnego pisałem, potem poszukam może rzeczy nowszych. A może Wy podrzucicie jakieś propozycje?

O filmie, który jest uznawany za klasykę i dzieło genialne analizowane na wszystkie sposoby, pisać przeciętnemu widzowi niełatwo. Prochu przecież nie wymyślę, nie odkryję nic nowego. Mogę jedynie próbować subiektywnie ocenić jak ogląda się go po ponad 70 latach. Skupię się więc na odczuciach, jednocześnie zapraszając Was do seansu i własnych spostrzeżeń.

niedziela, 13 stycznia 2013

Tak sobie myślę - Jerzy Stuhr, czyli zapiski z czasu choroby

Kolejna rzecz wysłuchana w całości na słuchawkach. Z jednej strony żal mi trochę, że nie miałem możliwości zobaczyć oprawy graficznej książki, zdjęć itd., ale z drugiej wysłuchać tych zapisków z ust samego autora to podwójna przyjemność. Gdy pojawiła się informacja o chorobie pana Jerzego, podobnie jak wiele osób w kraju przyjąłem to ze smutkiem, wciąż myśląc że przecież to jeszcze na niego nie czas. I na szczęście dziś już wiemy, że to była prawda - wrócił do zdrowia i wrócił na scenę (plan na najbliższy czas - zobaczyć go w którejś ze sztuk w Polonii). I na dodatek mamy książkę. Zapiski z czasu choroby. Najpierw notowane dla samego siebie, a potem gdy już złożył obietnicę Wydawnictwu Literackiemu że tego nie schowa, prowadzone troszkę w formie dialogu z czytelnikiem.

Książka do kupienia m.in. tu

sobota, 12 stycznia 2013

Jeszcze nie wieczór, czyli nie spuszczajcie kurtyny

Organizm zmusza to siedzenia w domku i jedyna z tego korzyść to że wreszcie jest sporo czasu na odrabianie zaległości filmowych. Materiałów na notki uzbierało się już całkiem sporo, powoli będę to porządkował, ale na dziś coś świeżo obejrzanego. Jakoś mi się dwie rzeczy nałożyły na siebie - troszkę nostalgiczne notatki Jerzego Stuhra z czasu choroby (pewnie jutro napiszę) i właśnie ten film. I sporo refleksji - oto pokolenie aktorów, których twarze znam tak dobrze, powoli schodzi ze sceny. Mają na to wpływ zdrowie, warunki fizyczne, ale i zainteresowanie publiczności - oni chcą znanych sobie twarzy, czyli ludzi młodych, pięknych i tych, których znają z pierwszych stron gazet. Zamiast aktorów i umiejętności coraz bardziej liczą się celebryci i ich "sława". Nie tylko w kinie - gorzkie refleksje Pana Jerzego na temat współczesnego teatru mają w sobie sporo mądrości - tam też coraz bardziej liczą się znane twarze, skandal, albo kontrowersje niż sama sztuka. Widz ma klaskać nawet jak nie rozumie (bo jest za głupi albo zbyt drobnomieszczański?) - ważne, że kolorowe pisma, tv i internet powiedziały, że to wielkie dzieło... Ależ mi się uruchomiło. Temat na długą notkę, a ja chciałbym dziś tylko o filmie. Filmie wyjątkowym.

piątek, 11 stycznia 2013

Anonimus, czyli poeta i widowisko

W historii wciąż można znaleźć całkiem sporo fajnych tematów na film. Co prawda poziom tego różny i to raczej luźna inspiracja postaciami niż wierność wydarzeniom, ale co tam. Znawcy tematu to jednostki a tzw. widz masowy i tak historii nie zna, więc zawsze można stwierdzić, że to właśnie produkcjami filmowymi pobudzamy zainteresowanie (szkoda tylko, że jednocześnie utrwalamy jakieś głupie wyobrażenia, bo młodzi myślą że to wierne odtworzenie rzeczywistości - vide: serial o Borgiach). 
Tym razem sięgnięto do Szekspira, wykorzystując fakt iż jest to postać dość tajemnicza - twórcy fundują nam więc własną wersję o jego tożsamości. Czyżby postać o tym nazwisku była jedynie figurantem, a prawdziwym geniuszem dramatu był hrabia Oxford Edward de Vere? Jakże bowiem człek znikąd, bez wykształcenia mógł stworzyć tak wspaniałe dzieła? Film Rolanda Emmericha to całkiem zgrabne połączenie dramatu politycznego, intrygi dworskiej, romansu, a wszystko - choć to rzadkość w filmach kostiumowych, opowiedziane w żywo i w niezłym tempie (jak w thrillerze). Można się czepiać oczywiście pewnych nielogiczności, ale trudno np. odmówić dreszczu emocji gdy oglądamy fragmenty kolejnych wystawianych sztuk i coraz większego entuzjazmu tłumów... Aż się chce sięgać po oryginał.

czwartek, 10 stycznia 2013

Powrót nauczyciela tańca - Henning Mankell, czyli cienie z przeszłości

Coś ostatnio zaczyna mi szwankować zdrowie - widać, że trzeba wreszcie zacząć myśleć i o tym. Muszę się tego nauczyć, choć to niełatwe gdy przez tyle lat wszystko "samo przechodziło". Kondycja kiepska, z biegania nici, dobrze, że chodzę sporo. A jak chodzę to słuchawki w uszy i kolejne książki wchodzą do głowy i wyobraźni. Tym razem padło na Mankella, którego lubię za klimat - dotąd spotykałem się tylko z inspektorem Wallanderem, a tu okazuje się, że autor już chyba swoim bohaterem zmęczony i szuka odmiany. Nadal jednak potrafi tworzyć ciekawych bohaterów i fajny klimat. A fabuła? Cóż tu może nie jest jakaś super oryginalna (coś ostatnimi czasu sporo skandynawskich kryminałów skupia się na wyciąganiu faszystowskich trupów z szafy), ale też nie jest najgorzej. Jak na Mankella trochę mi czegoś brakowało, pewnie jednak wynika to z tego, że trzeba się przyzwyczaić do nowego bohatera.

środa, 9 stycznia 2013

Pielgrzymka do Santiago de Compostella, czyli inny świat

Inny świat. Przechodzisz w inny wymiar przestrzeni, spraw, problemów. I w inny wymiar czasu, bo tempo życia tu przestaje się liczyć. Jak ja temu Szwajcarowi zazdroszczę. Droga do Santiago to moje niezrealizowane marzenie, a tu na dodatek on przeszedł nie tylko od Pirenejów, czyli ten najczęściej podejmowany przez Polaków fragment trasy, ale od samej Szwajcarii, niczym przez tyle stuleci po prostu wyruszając z domu, a nie podjeżdżając gdziekolwiek, bo na tyle urlopu w pracy wystarcza. Ponad 2 tysiące kilometrów i 80 dni. W trasie towarzyszy mu kamera - część zdjęć robi sam, część ktoś towarzyszący mu na szlaku. Film nie jest poukładaną kroniką, przewodnikiem, ale raczej jakby osobistym dziennikiem z różnych etapów - przypadkowe zdarzenia, spotkania, jakieś refleksje na szlaku, migawki z noclegów, krajobrazy. Może nie jest to porywający dokument, nie jest to też słodki i piękny obrazek - raczej próba ukazania fenomenu pielgrzymowania do grobu św. Jakuba w dzisiejszych czasach z bardzo osobistej perspektywy.

wtorek, 8 stycznia 2013

Szatan z VII klasy, czyli co z tymi lekturami

O zmaganiach domowych z lekturami moich dzieci wspominałem już kilka razy  - wciąż nie mogę się nadziwić, że to co dla mnie ciekawe i dobrze wspominane (np. W pustyni i w puszczy) może być traktowane jako największy koszmar. Czy rzeczywiście winą jest przestarzały dobór lektur, archaiczny język i tematyka, czy też coś jest nie tak z obecnymi pokoleniami i ich podejściem do czytania?
Dziś wypada kolejna rocznica urodzin Kornela Makuszyńskiego, więc to dobra okazja by opisać kolejne nasze starcie z lekturami - powieść "Szatan z VII klasy", czyli coś co kojarzy się jako zabawna i lekka przygodówka. Nie wiem czy czytaliście, czy też pamiętacie sam film, ale tak czy inaczej na pewno jest to rzecz wyróżniająca się w kanonie lektur zdecydowanie na plus? No i co? Po raz kolejny - już po kilku stronach bunt 12-latki, która stwierdziła, że ona nic z tego nie rozumie, że ją to męczy, że to nudy itd. Zmuszać? Ustąpić?

poniedziałek, 7 stycznia 2013

Kosmiczni turyści, czyli marzenia coraz bliżej

Ktoś mógłby się zaśmiać widząc tak sformułowany podtytuł - nie oszukujmy się 20 mln. dolarów za lot jest nadal dostępne nielicznym - ale jeszcze kilkadziesiąt lat temu nikt nie miał na to szans, a technologia wciąż idzie do przodu. Kto wie - może nasze wnuki będą traktować takie wycieczki jako atrakcję na podobnym poziomie jak podroż do Nowej Zelandii...
Po takiej dygresji na początek kilka słów o filmie. Christian Frei nie jest nowicjuszem w robieniu dokumentów i trochę mnie zaskoczył tym filmem. Jest jakiś nierówny... Z jednej strony ponad półtorej godziny materiału i chwilami jest bardzo interesująco, ale poprzez brak jednego wątku, skakania z tematu na temat odczuwa się coraz większe zniechęcenie. Ale po kolei.
Pretekstem do nakręcenia filmu był udział w locie kosmicznym i pobyt na międzynarodowej stacji "kosmicznej turystki" - Amerykanki (irańskiego pochodzenia) Anousheh Ansami. To jej towarzyszymy zarówno w przygotowaniach, jak i już w trakcie samego lotu (rany, jak córa była zafascynowana tymi obrazkami). Ponieważ jednak póki co NASA nie oferuje takiej usługi wraz z reżyserem wędrujemy na teren byłego Związku Radzieckiego - do legendarnego Bajkonuru.

niedziela, 6 stycznia 2013

Folkhorod - Enej, czyli przekleństwo sukcesu

Chętnie bym pisał dużo częściej o muzyce, ale nie jestem pewien czy byłoby to dla innych interesujące - ewidentnie częściej słucham rzeczy starszych niż nowości. Te ostatnie wpadają niby w ucho gdzieś tam w radiu, ale ani specjalnie nie zapamiętuję tych wszystkich nowych gwiazdek, ani nie uważam ich za wielkich artystów, którzy będą pamiętani za lat kilka (w moim miasteczku była niedawno w szkole Loka, a ja za diabła nie kojarzę co oni grają i czemu mam się tym jarać). Najczęściej popularność przychodzi na chwilę jak moda, a potem szybko przemija. I tak trochę jest z dzisiejszym bohaterem notki - byli Golcowie, Była Kayah z Bregovicem, była moda na Zakopower, teraz moda przyszła na Enej. Widziałem ich już ponad rok temu na żywo - są całkiem nieźli, wydali właśnie trzecią płytę i tylko pytanie jak długo utrzymają się na fali. Podstawowy problem z większością takich zespołów jest to, że to co oryginalne i zachwyca na początku, powtarzane w nieskończoność w ten sam sposób szybko się znudzi. Jeden hicior może przynieść popularność i kasę, ale grany w nieskończoność staje się przekleństwem każdej kapeli. A mój stosunek do takich "wielkich przebojów" niech zilustruje poniższy obrazek.

sobota, 5 stycznia 2013

Hobbit. Niezwykła podróż, czyli do kina i z powrotem

Wszędzie o Hobbicie się pisze, więc może ja już nie muszę? Ale wybaczcie - choćby dla zachowania w pamięci tego seansu i wrażeń - czuję, że chcę to zrobić. Postaram się jedynie streszczać, bo i tak wszystko sobie już możecie wyczytać w sieci. Nie odważyłem się na eksperyment z prędkością 48 klatek na sekundę, ale za to wymogłem na rodzinie, że nie ma nawet mowy o dubbingu (chcąc nie chcąc dzieci zrezygnowały z seansu i bardzo dobrze, bo są jeszcze za młode). Bajka dla dzieci jak ją niektórzy nazywają oglądana była przez dorosłych. Ale to chyba tak już z Tolkienem jest: choć Hobbit jest łagodnym wstępem do dojrzalszej trylogii, często czyta się to wieku lat nastu, to sentyment i ogromny podziw dla tego dzieła pozostaje na lata. Nie brakuje dorosłych, którzy Kroniki Narnii czytają swoim dzieciom, ale sami już nie mają w sobie tej ciekawości i iskry, jedynie nostalgię. Ale gdy przychodzi do czytania o Śródziemiu...
Osobiście należę na pewno do tego grona, która wciąż sięga po te opowieści z przyjemnością. Oczywiście nie jestem fanatykiem - nie mam zamiaru przebierać się za elfa, ganiać z mieczem itd. Lektura to dla mnie przede wszystkim wejście za każdym razem z zachwytem w cudownie wykreowany i opisany świat. Niech ci co nazywają te opowieści zwykłymi bajkami i zestawiają z Muminkami czy Puchatkiem, sami spróbują stworzyć coś tak rozbudowanego, z tłem, historią, legendami i na dodatek wciągającego i napisanego pięknym językiem. Do tego nie wystarczy zwykła wyobraźnia, ale potrzeba dużo więcej...

Fajna robota - David Lodge, czyli jajogłowi i technokraci

"Fajna robota" jest ostatnią częscią trylogii uniwersyteckiej zapoczątkowanej "Zamianą", "Małym światkiem". Troszkę głupio zaczynać od trzeciego tomu, ale po pierwsze wybór w bibliotece był troszkę przypadkowy (a teraz już wiem, że warto i następnym razem wiem co brać), a po drugie spokojnie można czytać niezależnie. 
Sam pomysł by pokazać różnicę w myśleniu dwóch środowisk: uniwersyteckiego oraz ludzi związanych z przemysłem jest interesujący, a autor już zadbał o to by lektura nie była zbyt ciężka i pewne ciekawe refleksje podrzuca nam zgrabnie wplecione między różne wydarzenia i dialogi. Mimo, że rzecz dotyczy lat 80-tych w Wielkiej Brytanii - tak naprawdę możemy odnaleźć tam sporo ciekawych sytuacji i diagnoz, które spokojnie mogą być czytelne i aktualne w naszej rzeczywistości. 

piątek, 4 stycznia 2013

Komisarz Maciejewski. Morderstwo pod cenzurą - Marcin Wroński, czyli

W nowy rok wszedłem czytając jednocześnie 5 książek i teraz zastanawiam się czy ma to wróżyć dobrobyt czy też klęskę urodzaju :) Jedną z lektur była czytana po raz drugi powieść Marcina Wrońskiego o komisarzu Maciejewski. Kilka lat temu czytałem tę powieść i wspominałem ją bardzo miło, a że jestem już w posiadaniu wszystkich 4 tomów jakie ukazały się o tym bohaterze, postanowiłem odświeżyć sobie początek i zapodać sobie całość w tym roku. 
Krajewskim i jego kreacją przedwojennego Wrocławia (potem Lwowa, ale już w mniejszym stopniu) byłem zachwycony i choć potem coraz częściej autorzy sięgali po ten sam pomysł i namnożyło się kryminałów retro to do książki Wrońskiego mam ewidentną słabość. Pewnie każdy tak będzie miał - jeżeli jakoś znamy miasto, mamy do niego sentyment, to zupełnie inaczej będziemy podchodzić do powieści, których akcja jest tam umieszczona (Miłoszewski i Sandomierz). W Lublinie byłem już kilka razy, ale każdą wizytę wspominam bardzo miło i wciąż mam niedosyt - a to chyba dobrze...
Morderstwo pod cenzurą rozpoczyna serię powieści z Komisarzem Maciejewskim - Wroński, dotąd znany raczej z prób literackich na poletku fantastyki, pokazał że kryminały pisać potrafi i że to nie tylko ciekawostka dla lokalnych patriotów. Zdobyć uwagę czytelnika na dłużej niż na jeden, dwa tomy i nie wypstrykać się z pomysłów nie każdy potrafi.

środa, 2 stycznia 2013

Dwoje do poprawki, czyli nie pozwolić by ogień wygasł

Meryl Streep i Tommy Lee Jones - już same te nazwiska budzą ciekawość. Do tego jeszcze doszły rekomendacje koleżanki z pracy, więc nie było rady - Sylwester był okazją m.in. do powtórzenia sobie Nietykalnych, ale Nowy Rok obowiązkowo stał się okazją do leniwego seansu w bardziej kameralnym gronie (czyli jedynie z żoną).
Nie bardzo wiedziałem czego się spodziewać, bo producenci zaczynają komediami nazywać tak różne rzeczy, że czasem kopara opada. Otóż komedia to na pewno nie jest. A już na pewno nie "romantyczna" w takim znaczeniu do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni. Jest parę scen zabawnych, jest raczej lekko i z sympatią do bohaterów, ale sam temat jest raczej poważny (choć nie jest to też dramat). Przyjmijmy roboczo wersję mojej żony, która nazwała ten film: instruktażowym. Masz kryzys, lub czujesz, że się zbliża? Wykorzystaj film by o tym porozmawiać :)

wtorek, 1 stycznia 2013

The Trip - Smolik, czyli oldschool czy nowoczesność

Pierwsza notka trzeciego roku bloga. To już niedługo przedszkole mnie czeka :) Torta nie stawiam, cukierków nie będzie, by choć dziś Was nie kusić słodkościami, ale może skusicie się na coś innego? 1. 2. 3.
Upominek książkowy poleci do wylosowanej Sardegny, kodów na iplex jeszcze kilka mi zostało, ale może jeszcze rozlosuję je wśród komentujących pod tym postem...

Plany, wyzwania... Cóż jednym z postanowień nieustannych, a do którego wciąż podchodzę jak do jeża jest to aby coś pozmieniać na blogu - tyle, że nie mam pomysłów. Wrrr... Może choć w treści zaszaleję? Oprócz przypadkowych notek jak do tej pory (bo naprawdę wiele z tych rzeczy znajdywanych jest bez żadnego porządku) pewna jest kontynuacja wyzwania z Prusem. Ale do niego dochodzi w tym roku jeszcze drugi autor - Joseph Conrad, czyli Józef Korzeniowski. I sobie i Wam mam zamiar zadać pytanie - czy go znasz? Co czytałaś/eś? Czemu jest tak ceniony i czy nadal jest aktualny? Szczegóły pewnie za jakiś czas.
Kolejne małe postanowienie - aby przełamać przypadkowość w sięganiu po rzeczy starsze, raz w miesiącu w przypadku książek i w przypadku filmów (a może i płyt) spróbuję sięgnąć po jakąś pozycję z rankingów, list typu "the best", "you must" itd. Samemu zmierzyć się z klasykiem i spróbować na niego spojrzeć na świeżo. Nie będę chyba robił z tego oficjalnego wyzwania, ale pewnie będę wrzucał info co to będzie ciut wcześniej: na styczeń to: Poe - opowiadania, The Velvet Underground i pewnie Obywatel Kane. Jeżeli ktoś ma ochotę zapraszam do spróbowania, a potem dzielenia się wrażeniami.
Piszę to wszystko, a w tle kapitalna muzyka. Kiedyś już pisałem o jednej z płyt Smolika i użyłem określenia "snuje się". Ale ta płyta jest pod tym względem jeszcze bliższa ideału - czegoś w tle co nie rozprasza, a jednocześnie chwilami pozwala nam kapitalnie podryfować ze swoją fantazją. The Trip już w samym zamyśle nie miało być normalna płytą z piosenkami, ale ilustracją do pewnego projektu, jego integralną częścią. Pozwoliło to trochę wykorzystać różne pomysły z wcześniejszych płyt Smolika, ale też stworzyć coś oryginalnego, czego bardzo dobrze się słucha.