Jakoś ten wrzesień mało pozytywnie mnie nastraja do jesieni. Nie dość, że pracy sporo, a brak na wszystko czasu i kasy, to jeszcze z różnymi rzeczami nagle pod górkę. Najpierw przedłużający się remont, wciąż jakieś usterki, a teraz po ostatnich deszczach nagle siadła nam tv :( Jak żyć Panie Premierze bez Ale Kino, albo Cinemax (o HBO nie wspomnę)... Na razie więc pewnie spadnie ilość notek filmowych, bo jak dekodera brak to nie ma jak nagrywać tego co wartościowe puszczają po nocy...
Ale z upolowanych jeszcze kilka do opisania pozostało. Na początek dziwaczny "Take this Waltz". I zapraszam również do przeczytania notki o Zaciszu (Retreat).
Aha! przypominam, że do jutra do 12 czekam na chętnych w konkursie z e-bookami! Czy wszyscy widzą zakładkę konkursy na górze?
Take this waltz. Piękny tytuł nawiązujący do piosenki Cohena. Od razu kojarzy się z miłością. Ale nie spodziewajcie się zwykłego romansu. To opowieść o wahaniu, marzeniach, pożądaniu, wyrzutach sumienia. O nudzie. O poszukiwaniu odmiany. O fascynacji. I o rozczarowaniu. Jest więc o miłości, ale cały film jest raczej nie tyle zapisem uniesień, a raczej gorzką opowieścią o tym jak można gonić za jakąś ułudą, tracąc z oczu to co najważniejsze.
I pewnie na tym powinienem zakończyć swoją notkę. Co najwyżej mogę dodać, że film pozostanie w mej pamięci jako jeden z najbardziej "rozświetlonych" obrazów od wielu lat. Promienie słońca przeszywają tu prawie każdą scenę i to właśnie grę światła na twarzach i na postaciach bohaterów najbardziej zapamiętam.
Kameralny, nie za szybki styl opowiadania, dużo milczenia, sporo ładnie pokazanych marzeń. Czuje się w tym dużą wrażliwość. I tylko żal, że jedynie w formie, bo w treści jakoś nam ona umyka - pozostaje wrażenie, że bohaterka nie za bardzo wie czego chce (jak to było? I zjeść króliczka i mieć króliczka?). Margot (dziwnie eteryczna i dziecięca Michelle Williams) kocha męża, jest między nimi więź, ale ponieważ trochę przygasł ogień pierwszych fascynacji, znudzona i zmęczona codziennością, goni za przygodą, ekstazą... Boi się rozczarowania, ale jednocześnie coś ją pcha w tamtą stronę.
Ciekawe, że mimo takiej, a nie innej treści to nie jest film o zdradzie (a przynajmniej ja tak tego nie odbieram), a raczej o pragnieniach i o szukaniu ich spełnienia.Obaj mężczyźni mam wrażenie, że są tu w tle, nie skupiamy się na tym co oni przeżywają. Wszystko poznajemy raczej poprzez spojrzenie, emocje, myśli i decyzje Margot - to ona jest na pierwszym planie, nawet jeżeli czasem wydaje nam się marionetką (sceny z nowego mieszkania nie dla wszystkich będą do zaakceptowania). Film zrobiony przez kobietę (Sarah Polley - przypomniałem sobie, że już o jednym jej filmie pisałem), z kobiecą wrażliwością, ale nie będący wcale słodką i optymistyczną pochwałą prawa kobiety do robienia co jej się tylko podoba...
Chwilami drażni, ale trudno mi odmówić piękna niektórych scen i tego, że skłania do jakichś przemyśleń (nawet jeżeli dotyczą one głównie niedojrzałości pokolenia dzisiejszych 20-30-latków). Bo wrócić do tego co było, często po prostu już się nie da, nawet jeżeli by się chciało.
Aha! przypominam, że do jutra do 12 czekam na chętnych w konkursie z e-bookami! Czy wszyscy widzą zakładkę konkursy na górze?
Take this waltz. Piękny tytuł nawiązujący do piosenki Cohena. Od razu kojarzy się z miłością. Ale nie spodziewajcie się zwykłego romansu. To opowieść o wahaniu, marzeniach, pożądaniu, wyrzutach sumienia. O nudzie. O poszukiwaniu odmiany. O fascynacji. I o rozczarowaniu. Jest więc o miłości, ale cały film jest raczej nie tyle zapisem uniesień, a raczej gorzką opowieścią o tym jak można gonić za jakąś ułudą, tracąc z oczu to co najważniejsze.
I pewnie na tym powinienem zakończyć swoją notkę. Co najwyżej mogę dodać, że film pozostanie w mej pamięci jako jeden z najbardziej "rozświetlonych" obrazów od wielu lat. Promienie słońca przeszywają tu prawie każdą scenę i to właśnie grę światła na twarzach i na postaciach bohaterów najbardziej zapamiętam.
Kameralny, nie za szybki styl opowiadania, dużo milczenia, sporo ładnie pokazanych marzeń. Czuje się w tym dużą wrażliwość. I tylko żal, że jedynie w formie, bo w treści jakoś nam ona umyka - pozostaje wrażenie, że bohaterka nie za bardzo wie czego chce (jak to było? I zjeść króliczka i mieć króliczka?). Margot (dziwnie eteryczna i dziecięca Michelle Williams) kocha męża, jest między nimi więź, ale ponieważ trochę przygasł ogień pierwszych fascynacji, znudzona i zmęczona codziennością, goni za przygodą, ekstazą... Boi się rozczarowania, ale jednocześnie coś ją pcha w tamtą stronę.
Ciekawe, że mimo takiej, a nie innej treści to nie jest film o zdradzie (a przynajmniej ja tak tego nie odbieram), a raczej o pragnieniach i o szukaniu ich spełnienia.Obaj mężczyźni mam wrażenie, że są tu w tle, nie skupiamy się na tym co oni przeżywają. Wszystko poznajemy raczej poprzez spojrzenie, emocje, myśli i decyzje Margot - to ona jest na pierwszym planie, nawet jeżeli czasem wydaje nam się marionetką (sceny z nowego mieszkania nie dla wszystkich będą do zaakceptowania). Film zrobiony przez kobietę (Sarah Polley - przypomniałem sobie, że już o jednym jej filmie pisałem), z kobiecą wrażliwością, ale nie będący wcale słodką i optymistyczną pochwałą prawa kobiety do robienia co jej się tylko podoba...
Chwilami drażni, ale trudno mi odmówić piękna niektórych scen i tego, że skłania do jakichś przemyśleń (nawet jeżeli dotyczą one głównie niedojrzałości pokolenia dzisiejszych 20-30-latków). Bo wrócić do tego co było, często po prostu już się nie da, nawet jeżeli by się chciało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz