Znowu pracowity dzień i nie starczyło już sił (choć chęci były) na nocny maraton filmowy z filmami polskimi. Trzeba będzie polować na nie gdzie indziej... Zaległych tematów na notki filmowe już prawie nie mam, ale może październik pozwoli na jakieś wypady do kina. Krach finansowy związany z podręcznikami do szkoły odczuwalny był głównie teraz, a i z remontem wreszcie chyba damy sobie na jakiś czas spokój... Na razie przede mną pierwszych z kilku wyjazdów służbowych, być może więc notek przez kilka dni nie będzie. Biorę za to książkę na wieczór, więc pisać potem będę miał o czym. Może coś muzycznego wezmę też do samochodu. Gdy jedzie się z kimś audiobooka słuchać głupio...
Rozgadałem się. Szybko więc zapraszam Was do notek, które pojawiły się pod wieczór w różnych lukach na blogu:
Cantigas de Santa Maria - Macieja Maleńczuka i ConsortLacrimosa - Revolution
i przechodzę do pierwszego spotkania z Solaris. W pierwszej kolejności film amerykański, o książce pewnie w najbliższych dniach, a jeszcze szukam dla porównania radzieckiej produkcji z lat 70-tych. Może ona mnie bardziej usatysfakcjonuje, bo film z Clooneyem to raczej dość odległa wariacja na temat niż wierna ekranizacja.
Już nie chodzi nawet o wprowadzane zmiany (nawet w postaciach, żeby było więcej równouprawnienia), ale przede wszystkim o pomijanie dużych fragmentów powieści i totalne zignorowanie najważniejszych wątków.
Treść w skrócie dla przypomnienia, lub ciekawości tych, którzy Solaris nie czytali. Psycholog Kris Kelvin na prośbę swego przyjaciela leci na planetę Solaris do stacji badawczej zawieszonej nad jej
powierzchnią. Solaris od dawna jest przedmiotem uwagi i badań naukowców, którzy próbują rozgryźć istotę galaretowatego oceanu, który pokrywa planetę, i w którym dostrzegają oni przejawy inteligencji być może przewyższającej naszą. Kelvin po przybyciu na stację dowiaduje się, że jego przyjaciel popełnił samobójstwo, a pozostali dwaj naukowcy zachowują się bardzo dziwnie, coś przed nim ukrywając. Gdy bohatera odwiedzi jego jakiś czas temu zmarła ukochana, doświadczy tego samego co oni. "Gości" nie można zniszczyć, nie można się pozbyć, ale okazuje się, że przebywając z nimi, człowiek coraz bardziej się z nimi wiąże. Z różnych dylematów, przemyśleń, których u Lema sporo, tu zostało naprawdę niewiele.
Nic dziwnego, że podobno autor nie chciał mieć z tym obrazem nic wspólnego. Steven Soderbergh stworzył coś co może ma i jakiś klimat, ale treść książki potraktował mocno wybiórczo. Nie ma tu miejsca na rozważania na temat istoty Oceanu, ludzkich prób jego zrozumienia (o tym pewnie napiszę przy książce). Nawet relacje naukowców z "gośćmi", a szczególnie relacja Kelvina z jego dawną miłością, zostały okrojone do wspomnień, wyrzutów sumienia, tęsknoty, nadziei, cierpienia, fascynacji i lęku. Bardzo wiele scen to po prostu wspomnienia z ziemi i przypominanie sobie swoich chwil przeżytych z ukochaną. Czy to miało być najistotniejsze? Możliwość naprawienia jakichś błędów z przeszłości i udawanie, że wszystko można zacząć od nowa? Szaleństwo narastające w nich wiązało się wszak nie tylko z obcowaniem z tymi dziwnymi tworami, ale przede wszystkim ze świadomością, że mimo całej realności, są one tworem Oceanu, z pytaniami o sens takiego "kontaktu" z ludźmi...
Uczucie do postaci, która jest i zarazem nie jest realna - to wysuwa się w filmie Amerykanów na pierwszy plan. Romans? Melodramat? Tyle zrozumieli z Lema? Szkoda. Bo nawet to, że akcja dzieje się w industrialnych pomieszczeniach stacji kosmicznej, nie czyni z tego dobrego Sci-Fi. Choć jak na Hollywood jest to film dość odważny, bo niełatwy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz