Ha, wybaczcie ten lekko z przymrużeniem oka (i stereotypowy) tekst w tytule notki, ale trudno w ocenianiu tej książki nie porównywać jej z tym co kojarzy się i co było pierwsze, czyli z tytułem Jedz módl się i kochaj. A więc faceci mają myśleć głównie o jedzeniu i rzeczach przyziemnych, gdy kobiety bujają w obłokach marząc o nie wiadomo czym?
Dziwna ciut dla mnie jest ta książka. Po pierwsze tytuł troszkę wprowadza w błąd. Przypomnę, że w "kobiecej wersji" chodziło o to, że w każdej części bohaterka odnalazła kawałek siebie, ale pełnię szczęścia dopiero w miłości. Tu ten tytuł żartobliwie obiecywał, że ta pełnia zostanie osiągnięta w sposób epikurejski, czy nawet subarycki. Tymczasem książka ma tylko dwie części i jest zdecydowanie nierówna. Pierwsza część to dowcipna i z polotem napisana pochwała życia przyjemnościami dla ciała - jedzeniem, piciem, biesiadowaniem. Można się uśmiechnąć gdy napotykamy na różne fragmenty, w których autor próbuje wykręcić się przed tym co go nie interesuje by poświęcić się tylko temu co jest przyjemne.
Michael Booth, bo całość jest pisana w formie pamiętnika to facet w średnim wieku, który pod pretekstem pisania o kulinariach całą swoją energię, myśli i działania poświęca na przyjemności. Jego żona ma już tego trochę dość i argumentując to dbałością o jego zdrowie psychiczne, trwałość małżeństwa i kondycję fizyczną (oskarżając go m.in. o uzależnienie od alkoholu) proponuje wspólną rodzinną wyprawę do Indii - by tam Michael odnalazł spokój i wyciszenie.
Jak wspominałem wcześniej, prawie do połowy książki, autor broni się przed wszystkim co duchowe z humorem i wrodzonym sceptycyzmem. Żona ciąga go po świątyniach i zabytkach, on w tym czasie myśli już o tym gdzie pójdą na kolację (a najlepiej sam się na nią urwie). W tej części sporo mamy dowcipnych rodzinnych scenek (wybrali się do Indii z dwoma małymi chłopcami), troszkę opisów miast, krajobrazów, no i masy różnych potraw i smaków.
Żona Michaela wkurzona tym, że jej starania nie przynoszą skutków, a jej zdaniem destrukcja fizyczna i psychiczna postępuje coraz szybciej, zmusza wreszcie go szantażem do tego by poszedł na zajęcia do znanego nauczyciela jogi.
I tu zaczyna się część druga, nazwijmy ją duchową przemianą. Bo choć poprzez intensywne i bardzo wycieńczające ćwiczenia nasz bohater pracuje tylko nad swoim ciałem, okazuje się, że to początek pewnej drogi. Bardzo trudnej, ale już po kilku tygodniach, pozytywne zmiany jakie w swoim funkcjonowaniu dostrzegł sam autor były bardzo zaskakujące. A więc droga pewnej przemiany. Przewartościowania życia. Im dalej postępujemy wgłąb tekstu tym więcej tu filozoficznych rozważań na temat przemijania, przeszłości, wyrzutów sumienia i poszukiwania jakiejś równowagi. Gdzie ją znajdzie sceptyk, który przez prawie całą książkę wykpiwa wszystkie religie, formy modlitwy, mistrzów duchowych? Ano znajdzie tę równowagę jak twierdzi w medytacji transcendentnej (u tego gościa). I tu już zaczyna się dla mnie jazda bez trzymanki - coraz mniej konkretów, coraz więcej dziwnego wciskania kitu, jakich to cudów dokonuje ta metoda, jak jest genialna, prosta, uzdrawiająca itd. No coments (choć warto dodać, że wiele uważa organizację promującą tę metodę za sektę ukierunkowaną jedynie na zarabianie pieniędzy na łatwowiernych klientach). Jak dla mnie nie tylko mało przekonywujące, kończą się konkrety i humor, które były choćby jeszcze we fragmentach książki gdy opisywał lekcje jogi, a zaczynają się nudy, jakieś mgliste kawałki na temat kosmicznej energii i tego co daje powtarzanie prostej mantry. Pod koniec ziewałem.
Autor miał napisać książkę o kuchni tamtego regionu - nie sprawdzałem czy to zrobił, ale ten produkt, który dostałem do łapek to dla mnie jednak rozczarowanie. Zaczyna się lekko, humorystycznie, potem robi się troszkę bardziej gorzko, osobiście, refleksyjnie, ale koniec jest po prostu nijaki - rozbabrany, mędrkujący i mało konkretny. A kulinariów w części drugiej już nie uświadczysz. Książka powinna więc mieć raczej tytuł: jedz, powtarzaj mantrę i już nie myśl o niczym tak prozaicznym jak jedzenie.
Cholera, a to przecież takie przyjemne...
Dziwna ciut dla mnie jest ta książka. Po pierwsze tytuł troszkę wprowadza w błąd. Przypomnę, że w "kobiecej wersji" chodziło o to, że w każdej części bohaterka odnalazła kawałek siebie, ale pełnię szczęścia dopiero w miłości. Tu ten tytuł żartobliwie obiecywał, że ta pełnia zostanie osiągnięta w sposób epikurejski, czy nawet subarycki. Tymczasem książka ma tylko dwie części i jest zdecydowanie nierówna. Pierwsza część to dowcipna i z polotem napisana pochwała życia przyjemnościami dla ciała - jedzeniem, piciem, biesiadowaniem. Można się uśmiechnąć gdy napotykamy na różne fragmenty, w których autor próbuje wykręcić się przed tym co go nie interesuje by poświęcić się tylko temu co jest przyjemne.
Michael Booth, bo całość jest pisana w formie pamiętnika to facet w średnim wieku, który pod pretekstem pisania o kulinariach całą swoją energię, myśli i działania poświęca na przyjemności. Jego żona ma już tego trochę dość i argumentując to dbałością o jego zdrowie psychiczne, trwałość małżeństwa i kondycję fizyczną (oskarżając go m.in. o uzależnienie od alkoholu) proponuje wspólną rodzinną wyprawę do Indii - by tam Michael odnalazł spokój i wyciszenie.
Jak wspominałem wcześniej, prawie do połowy książki, autor broni się przed wszystkim co duchowe z humorem i wrodzonym sceptycyzmem. Żona ciąga go po świątyniach i zabytkach, on w tym czasie myśli już o tym gdzie pójdą na kolację (a najlepiej sam się na nią urwie). W tej części sporo mamy dowcipnych rodzinnych scenek (wybrali się do Indii z dwoma małymi chłopcami), troszkę opisów miast, krajobrazów, no i masy różnych potraw i smaków.
Żona Michaela wkurzona tym, że jej starania nie przynoszą skutków, a jej zdaniem destrukcja fizyczna i psychiczna postępuje coraz szybciej, zmusza wreszcie go szantażem do tego by poszedł na zajęcia do znanego nauczyciela jogi.
I tu zaczyna się część druga, nazwijmy ją duchową przemianą. Bo choć poprzez intensywne i bardzo wycieńczające ćwiczenia nasz bohater pracuje tylko nad swoim ciałem, okazuje się, że to początek pewnej drogi. Bardzo trudnej, ale już po kilku tygodniach, pozytywne zmiany jakie w swoim funkcjonowaniu dostrzegł sam autor były bardzo zaskakujące. A więc droga pewnej przemiany. Przewartościowania życia. Im dalej postępujemy wgłąb tekstu tym więcej tu filozoficznych rozważań na temat przemijania, przeszłości, wyrzutów sumienia i poszukiwania jakiejś równowagi. Gdzie ją znajdzie sceptyk, który przez prawie całą książkę wykpiwa wszystkie religie, formy modlitwy, mistrzów duchowych? Ano znajdzie tę równowagę jak twierdzi w medytacji transcendentnej (u tego gościa). I tu już zaczyna się dla mnie jazda bez trzymanki - coraz mniej konkretów, coraz więcej dziwnego wciskania kitu, jakich to cudów dokonuje ta metoda, jak jest genialna, prosta, uzdrawiająca itd. No coments (choć warto dodać, że wiele uważa organizację promującą tę metodę za sektę ukierunkowaną jedynie na zarabianie pieniędzy na łatwowiernych klientach). Jak dla mnie nie tylko mało przekonywujące, kończą się konkrety i humor, które były choćby jeszcze we fragmentach książki gdy opisywał lekcje jogi, a zaczynają się nudy, jakieś mgliste kawałki na temat kosmicznej energii i tego co daje powtarzanie prostej mantry. Pod koniec ziewałem.
Autor miał napisać książkę o kuchni tamtego regionu - nie sprawdzałem czy to zrobił, ale ten produkt, który dostałem do łapek to dla mnie jednak rozczarowanie. Zaczyna się lekko, humorystycznie, potem robi się troszkę bardziej gorzko, osobiście, refleksyjnie, ale koniec jest po prostu nijaki - rozbabrany, mędrkujący i mało konkretny. A kulinariów w części drugiej już nie uświadczysz. Książka powinna więc mieć raczej tytuł: jedz, powtarzaj mantrę i już nie myśl o niczym tak prozaicznym jak jedzenie.
Cholera, a to przecież takie przyjemne...
Książka jest dla Was. A żeby ją dostać proszę chętnych oczywiście o deklarację "zgłaszam się", ale tym razem coś jeszcze. W książce jest sporo różnych smaków, ciekawostek kulinarnych, a więc i ja proszę Was o jakieś Wasze opisy kulinarnych eksperymentów. Ale nie wystarczy suchy przepis - to ma być potrawa upichcona przez Was lub kogoś bliskiego i związana z jakimś wydarzeniem, sytuacją, która sprawia, że zapamiętaliście ten właśnie posiłek wyjątkowo. Jasne? Potem córy albo żona wybiorą najbardziej oryginalną, ciekawą opowieść sprawiającą, że ślinka pocieknie :) Nie ma ograniczeń co do rodzajów jedzenia i regionów świata. A czas - powiedzmy do 15 sierpnia do godziny 15.00
Powodzenia.
Nic tu niestety po mnie gdyż ja jestem zwolenniczką prostego jedzenia, tradycyjnie polskiego A jem by żyć.)
OdpowiedzUsuńfajnie czasem jednak poeksperymentować :)
OdpowiedzUsuńjestem jak najbardziej za, ale do tego też trzeba mieć dar i polot a tego mi najwyraźniej brak.)
Usuńoj tam - może kwestia mniej skomplikowanych przepisów? ja mam dwie lewe ręce ale jak mnie coś najdzie to lubię się bawić smakami i nawet ci co zajadają raz na jakiś czas coś pochwalą.
UsuńW tej książce przepisów nie ma, ale o samym jedzeniu jest tyle, że człowiek chciałby naprawdę te Indie poczuć i spróbować (oczywiście nie tylko dla Indii)
Jestem z natury chaotyczna i zupełnie niezorganizowana , i takie są moje obiady, które składają się wyłącznie z zupy, gdyż coś na kształt drugiego dania serwuję zazwyczaj późnym popołudniem.
UsuńStaram się robić posiłek z tego co akurat mam w domu, ale zazwyczaj mi czegoś brakuje do potrawy, którą umyśliłam sobie zrobić. Nie tak dawno właśnie pomyślałam, że zrobię łazanki ,ale cóż się okazało, że oczywiście nie mam makaronu łazankowego, a sama raczej nie robię. Na półce w spiżarce leżały sobie jednakże kokardki/farfale/ więc stwierdziłam, że będą kokardki zamiast łazanek tylko, że z bardziej wymyślnym farszem.
Nie podam przepisu, gdyż ja w kuchni wykonuje wszystko na oko łącznie z chlebem ,który piekę na zakwasie.
A więc tak; ugotowałam oczywiście oddzielnie kokardki i poszatkowaną kapustę.
Na oliwie udusiłam czosnek i cebulę , dorzuciłam w kostkę pokrojony boczek i to poddusiłam razem chwilę, aż zrobiły się skwareczki . Następnie wsypałam pokrojoną paprykę żółtą i to znów razem poddusiłam , później wymieszałam to z odcedzoną kapustą i znów poddusiłam a na końcu dołożyłam cukinię pokrojoną w drobną kostkę , dosoliłam i popieprzyłam i jeszcze raz wszystko razem podusiłam by cukinia zmiękła.A na koniec wymieszałam z farfalami a jako jarzynkę podałam najprościej jak mogłam własne kiszone ogórki i było super. Od tamtej pory nie korzystam z łazanek tylko z farfali.
I to wszystko.Załączam pozdrowienia.
niam! :) A nie mówiłem?
Usuńaż mi ślinka pociekła, dobrze, że sam własnie pichcę - wg przepisu Pascala (z Lidla) - kurczak w porach, pomidorach, cebulce (i dodałem jeszcze paprykę).
Zgłaszam się, standardowo. Chyba jestem uzależniona od konkursów, internetu i czekolady. Całkiem niedobrze.
OdpowiedzUsuńAle wrócę do przepisu na udany obiad.
Dzisiaj wszyscy mieliśmy podły nastrój, w domu nie jest najlepiej, w rodzinie same informacje o gnębiących coraz szersze kręgi nowotworach (choroba cywilizacyjna, czy co?) i w ogóle najgorsza niedziela świata. Snuliśmy się jak muchy, a jak jeszcze zobaczyłam, że mama robi rosół to już totalnie kaplica. Rosół u nas bywał swego czas w KAŻDĄ niedzielę.
Pomyślałam, że nie ma już dla nas ratunku.
Jednak na drugie dania mama "biła" już na desce filety z piersi kurczaka. Ot zwykłe filety, dobre same w sobie. Już miałam wyciągać bułkę tartą jako panierkę gdy mama mówi:
- A może by tak zamiast bułki sezam i ser żółty?
Zabrałyśmy się natychmiast do działania, gdyż sezam był już w tej roli dawno temu wypróbowywany, a ser żółty uwielbiają u mnie w domu wszyscy. Nie było łatwo, gdyż starty ser i sezam nie łączą się szczególnie płynnie ani też przyklejenie ich do mokrego do jajka filetu nie należy do najprostszych ale po kilku kombinacjach i umoczeniu palców w tej żółtej zaprawie efekt był powalający. Słodki sezam i słony ser. Polecam! Wszyscy na pewno zjedzą ze smakiem :) A wiadomo, najedzony człowiek = szczęśliwy człowiek.
Później, na podwieczorek zaś polecam szarlotkę - dużo jabłek i cynamonu w kruchym cieście gwarancją sukcesu ^^
Nie przesadzaj, fajna książka;)
OdpowiedzUsuńTam stereotypy - a weź kucharzy - Okrasa, Pascal, Makłowicz, całe tabuny Kuroniów, a tylko jedna Gessler;D
To się zgłaszam i tak na szybko zapraszam do siebie na bloga, gdzie jest mój kulinarny wyczyn jak i dla dzieci, tak i dla dorosły, zresztą najbardziej mi się podoba, a zrobiłam, to danie-przekąskę na szaleństwo karnawałowe;))
OdpowiedzUsuńPodaje link:
http://czytamismakuje.blogspot.com/2012/01/pingwiny-na-lodzie.html
Pozdrawiam!
przepis wybierze może moja małżonka po 15-tej, ok?
OdpowiedzUsuńJa się zmobilizowałam, szkoda, że więcej osób nie zechciało coś napisać.
OdpowiedzUsuńmówi się trudno, będę rzadziej robił konkursy i najwyżej rzeczy do recenzji powędrują potem na allegro, jeszcze się zastanawiam co zrobić
Usuńa może powymieniasz na fincie.pl i przy okazji coś zdobędziesz, na alledrogo coraz mniej można sprzedać , natomiast tanio książki można kupić.
Usuńpomyślę... nie korzystałem jeszcze z finty, zawsze miałem frajdę z robienia ludziom takich prezentów.
UsuńA propos! Żona drzemie poobiednio, a wybierała córka i dłuuugo się zastanawiała nad wyborem przepisu - bardzo spodobały się jej pingwiny, kotlet też wyglądał smakowicie, ale wybrała twój pomysł na makaron z nadzieniem, a może to powinno się nazywać warzywa z makaronem? Gratulacje! Możesz wpisać adres do wysyłki i pchnąć na przynadziei@wp.pl
Gdy wystawisz na fincie to i ja skorzystam ,a może i Tobie uda się coś ciekawego znaleźć.
UsuńCieszę się, że moje kokardki z warzywami przypadły do gustu żonie i córce.
uwaga uwaga! ogłoszenie wyników - książka powędruje do Natanny. Dziękuję za Wasze komentarze i pomysły kulinarne - niewiele ich, ale każdy na tyle ciekawy, że pewnie wykorzystam!
OdpowiedzUsuńSuper, dziękuję bardzo tym bardziej, że z takimi oporami wzięłam udział.
UsuńSzkoda, tylko, że nie miałeś specjalnie z czego wybierać.
Załączam pozdrowienia z Czchowa.
a recenzję tej książki pewnie wrzucę jutro
OdpowiedzUsuńGratuluję natanna i również wypróbuje twój przepis:)
OdpowiedzUsuńA konkursy są fajne, szkoda będzie jak znikną.
Pozdrawiam!!!
całkiem pewnie nie znikną, niedługo - może jutro lub pojutrze koljeny bo mam film od Gutka. Może jakaś zagadka?
OdpowiedzUsuńTylko jak ma być to szukanie po Twoim objętościowo sporym blogu to jakaś konkretna podpowiedź byłaby mile widziana.
UsuńJa postaram się nie opuścić żadnego konkursu nie tylko ze względu na nagrodę.