Kolejne płyty były ładne, ale gdzie już mi zniknęło to zaskoczenie, ta magia - były niczym kisiel, który smakuje najlepiej przy pierwszych łyżkach, a potem zastanawiamy się czy to nie przesada jeść taki ulepek. Z tą płytą mam trochę podobnie - jeden utwór, dwa - kręci. Nuci się. Gwiżdże. Ale przy całości jakoś człowiek czuje się znużony. Zwłaszcza, że rozpoznaje podobne sztuczki - plumkanie prostego rytmu na pianinie (np. walczyka), a do tego potem dołożymy rzewne dęciaki, jakieś skrzypki, akordeon albo ukulele. Bez tego całego tła, które tworzy zespół, jego głos - choć nadal czaruje, nie miał by takiego uroku.
Sprawdzajcie sami.
Czy zmienił się sam wokalista? Przecież to nadal młodziak, ale jak sam mówił, ta płyta była dla niego ważna jakoś duchowo, egzystencjalnie. Może potrzebował wyciszenia, uspokojenia? Zawsze było w jego nagraniach trochę melancholii, ale chyba nigdy tak wiele jak na tej płycie. Już nie ma takiego powera jaki dawała czasem dęciaki - tu raczej smęcą tęsknie. Mniej tu folku, więcej popu. Nadal z niepowtarzalnym charakterem, ale jednak bez kawałków, które by jakoś dały się zapamiętać na dłużej.
A więc - co kto lubi :) Ja chyba wolę stare nagrania Beirut.
Stare kawałki po prostu kołyszą :)
OdpowiedzUsuń