środa, 18 maja 2016

Kampucza, godzina zero - Zbigniew Domarańczyk, czyli jak to objąć rozumem?


Druga książka, o której wspominałem wczoraj - dosłownie wywraca na drugą stronę. I znowu wznowienie - po wielu, latach. I choć dziś o Pol Pocie wiemy dużo więcej, to chyba nadal niewiele rozumiemy z tego co wydarzyło się w Kampuczy (dziś używamy nazwy Kambodża) w ciągu raptem kilku lat. Bo to się po prostu nie mieści w głowie. Przyszły inne tragedie, świadectwa ofiar, media starają się nadążać za tym co dzieje się na świecie i przybliżać te konflikty... Chłoniemy obrazy, współczujemy, być może dołączamy się do gestów solidarności, czy wsparcia. 
Ale czy trochę nie obojętniejemy? W zalewie tych scen, może myślimy: to gdzieś daleko, nie musimy się tym przejmować, nie musimy się nad tym zastanawiać.
Zbigniew Domarańczyk napisał reportaż, który wybija z takiej obojętności. Próbuje nam przybliżyć ramy historyczne i geopolityczne wydarzeń, ale przede wszystkim pisze o tym co sam zobaczył, co usłyszał od tych, którzy przeżyli. A przecież był na miejscu prawie natychmiast po upadku dyktatury Czerwonych Khmerów. Jego wiza i zgoda na wjazd do kraju nosiła numer 001. Wraz z ekipą filmową byli pierwszymi ludźmi z zewnątrz, którzy mieli szansę dotrzeć w różne miejsca kraju i zobaczyć "owoce" polityki ludzi, którzy nazywali się dobroczyńcami kraju.

Wyobraźcie sobie miasto, w którym żyło ponad milion ludzi i które w ciągu kilku dni kompletnie opustoszało. Wszyscy jego mieszkańcy w ramach "socjalizacji" musieli boso i bez żadnego dobytku czy pożywienia, przejść wiele kilometrów, by na wsi rozpocząć naukę nowego życia - budowę szczęśliwszego, sprawiedliwszego państwa. Wyobraźcie sobie rozdzielanie rodzin, wysyłanie ich w różne miejsca, mordowanie każdego kto choćby kojarzył się prostym żołnierzom z inteligentem - np. nosił okulary. Wyobraźcie sobie ciężką pracę na roli, garść ryżu jako całodzienne pożywienie, życie w nieustannym strachu przed tym, że ktoś może nas uznać za nieprzydatnego do pracy (wysyłano do niej już 4 latki) lub kogoś kto może być zagrożeniem dla ustroju.
Tak można by ciągnąć wyliczenia przez wiele akapitów. Te opowieści po prostu wbijają w fotel. Myśleliście, że masowe mordy przy użyciu maczet w Rwandzie to coś najbardziej okrutnego co można sobie wyobrazić? Okazuje się, że dużo wcześniej rozkazy, by mordować w podobny sposób własnych rodaków wydawano właśnie za rządów Czerwonych Khmerów.  
Co za chory umysł mógł stworzyć tak dziwną mieszankę komunistycznych haseł, pragnienia samowystarczalności i nienawiści do wszystkiego co nie łączyło się z pracą na roli. Bezmyślne niszczenie wszystkiego co mogło być wykorzystane nawet przez nowy ustrój, budowanie nieustannego poczucia zagrożenia, zbrojenie się i wymaganie ślepego posłuszeństwa - to po prostu poraża w tych historiach. Zakazane były książki, pieniądze, jakakolwiek własność, a nawet relacje rodzinne. Brak jakiejkolwiek logiki i bezmyślność w podejmowaniu różnych decyzji, pogarda dla własnych rodaków (doprowadzono do śmierci blisko 1/4 populacji kraju) - to po prostu poraża. Orwell by tego nie wymyślił.

2 komentarze:

  1. Przeczytałam, ale kompletnie nie wiem, jaki komentarz można zostawić pod takim wpisem...

    OdpowiedzUsuń