Było już kilka filmów na moim blogu, gdzie szczerze przyznawałem: arthouse czy zachwyty snobów nad "wielkim dziełami", doszukiwanie się znaczeń tam gdzie ich nie ma, to po prostu nie moja bajka. Z ciekawością zerkam co w ramach przeglądu zwycięzców z Cannes pokazuje Ale kino, ale przy niektórych czuję się kompletnie bezradny.
Może dlatego, że jeżeli ktoś rozpoczyna jakąś historię, to oczekuję, że będzie ją kontynuował. Tymczasem w Jauja ewidentnie fabuła w pewnym momencie przestaje być ważna, a my pozostajemy z samymi znakami zapytania. Czasem lubię takie uczucie, ale tym razem miałem ich chyba zbyt wiele.
Viggo Mortensen w roli głównej pewnie przyciągnie do tego filmu widzów, którzy znają go z innych kreacji, ale mogą się srogo zawieść. Bohaterem na pierwszym planie jest tu nie aktor, a otoczenie w jakim się znajduje. Surowa, dzika Patagonia, przez którą wędruje oficer w poszukiwaniu własnej córki - to wydawało mi się przez długi czas dość czytelną myślą przewodnią. Ale potem mamy do czynienia ze scenami coraz mniej realistycznymi, baśniowymi. Ta wędrówka i zmaganie się z własną słabością, z ciałem, przemienia się w jakąś dziwną podróż duszy/umysłu, przez wizje i urojenia. Zmarł z wycieńczenia? Popadł w szaleństwo? Co z jego córką.
Wszystko tu jest niejasne, niedopowiedziane, tajemnicze. A koniec jeszcze bardziej wszystko wywraca do góry nogami.
Przyznaję - zdjęcia są świetne... Ale o co chodziło - poddaję się, bo do końca nie wiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz