niedziela, 29 maja 2016

Kto się boi Virginii Woolf, czyli cztery serca, jedna pustka

Po raz kolejny Włodek wyprzedził mnie z recenzją, a że pisze tak szczegółowo, że nigdy mu nie dorównam, umówmy się, że na razie poczytajcie jego tekst z bloga Chochlik Kulturalny, a ja dopisuję pod nim kilka zdań. A potem jeszcze dopisuję tekst M z 2022 roku.

Maj okazał się wyjątkowo trudnym czasem na pisanie czegokolwiek i mimo, że tym razem jeszcze uda się domknąć miesiąc (wszystko na to wskazuje) zgodnie z planem: jedna notka na dzień, to już boję się o czerwiec. W końcu dwa wyjazdy na konferencję też nie bardzo dają możliwość na blogowanie.

Kiedy Edward Albee w 1962 r. napisał „Kto się boi Virginii Woolf”, nie wiedział jeszcze, że stworzył arcydzieło. Sztuka została od tamtego czasu wystawiona setki, jeśli nie tysiące razy na całym świecie. Jej uniwersalny przekaz zmusza widzów do dokonania rozrachunku z własnymi demonami. Genialna ekranizacja z 1966 r. z Elizabeth Taylor, Richardem Burtonem, Sandy Dennis i Georgem Segalem (Taylor i Dennis zdobyły za ten film statuetki Oscara), sprawiła zaś, że na dziesięciolecia przyjęto, że tak to ma wszystko wyglądać, jak w kinie. A jednak teatr rządzi się innymi prawami, tekst jest genialny i pozwala na scenie pokazać wszystko to, co w kinie, zwłaszcza kilkadziesiąt lat temu, można było zasugerować jedynie między wierszami…

            W Teatrze Polonia reżyserii sztuki podjął się Jacek Poniedziałek, który, wbrew temu, co piszą niektórzy, wiedział doskonale, jak powinien tę walkę dwóch małżeństw rozegrać. Wiedział, ponieważ sam przetłumaczył na nowo dramat, nie ingerując zbyt mocno w treść, a dodając odrobinę mocniejszego języka (czasy się zmieniają, język ewoluuje, trudno byłoby dziś uwierzyć w dramat kobiety, która zwijając się w paroksyzmach emocjonalnego bólu  nazywa mężczyznę, od którego jest uzależniona jedynie „frajerem”).


1. Cztery serca, jedna pustka
            Z nudnego przyjęcia wracają do domu Marta i George – małżeństwo z długim stażem. Ona – córka rektora uniwersytetu, on – wykładowca historii. Prowadzona przed całym światem gra niszczy ich i wypala. Prowadzą życie wypełnione alkoholem, złośliwościami i misternie tkaną pajęczyną kłamstwa, które sami kiedyś wymyślili i nie potrafią się z niego wyplątać. Syn…o którym wciąż mówią, czekają na jego powrót ze szkoły, zagadkowa historia…
            Dni i noce Marty i George`a wypełniają konflikty, oskarżenia i … drinki. Tym razem, nawet mimo późnej pory pani domu przyjmuje gości, młode małżeństwo z sąsiedztwa: Nicka i jego uroczą żonę, którzy wkrótce zostaną wciągnięci w kłótnię między gospodarzami. Jak wiele będą w stanie znieść? Póki oglądają tylko, jak Marta i George upokarzają się nawzajem, dają radę, ale niedługo okaże się, że i dla nich w tej nocy pełnej gorzkich wyrzutów i podszeptów ustalono pewne zadania… Alkoholu nie brakuje, języki rozwiązują się, a konflikt… to życie bohaterów.
         Gra, którą prowadzić będzie cała czwórka, wymknie się spod kontroli, gdy Martha złamie pewną niepisaną zasadę. Raniąc męża okrutnie, stanie się jednocześnie katalizatorem zmiany. Czy jednak dobrej? A przede wszystkim, czy naprawdę małżeństwo przyniosło obu parom wyłącznie rozczarowania? Czy winą George`a jest to, że jedynie czyta te swoje książki historyczne, a nie jest nawet profesorem? Może teść i Martha pogardzają nim jednak z innego powodu? Dlaczego ostatecznie nie ukazała się jego powieść? Sporo tych pytań. A przecież Nick ze swoim Skarbem również kryją pewną tajemnicę. W jaki sposób wiązać się ona będzie z tajemnicą Marthy i George`a? Zobaczycie…

2. Runda pierwsza – upokorzyć pana domu
        Ponieważ Martha i George są przesiąknięci jadem, którym traktują się każdego dnia, nie mają też najmniejszych oporów, by udawać przed gośćmi, jak bardzo poplątane są ich relacje. Martha okazuje się w tym mistrzynią. Nie mogąc (wszak trwa niepisany układ w tej kwestii) powiedzieć o tym, co ją najbardziej boli, próbuje - jak co dzień - uzmysłowić mu, jak bardzo ją zawiódł przez wskazanie wszystkich, najbardziej nawet absurdalnych „win”. Goście przyjęcia (a my razem z nimi), przy wtórze szczękających w kieliszkach kostek lodu dowiadują się więc np., że kariera pana domu jest zupełnie nieudana. Martha raczy gości wspomnieniami tego, jak wspaniale zapowiadał się jej mąż, mówi o tym, jakie wiązała z nim nadzieje, nawet jej ustosunkowany ojciec uważał, że stoi przed nim szansa na udaną karierę akademicką. Tymczasem, jak twierdzi Martha, wszystko runęło, gdy George okazał się mięczakiem, bez krztyny talentu. Czyta tylko te swoje książki i niewiele z tego wynika. Rozczarowanie, jakie z niej bije, każe zastanowić się, czy powiedziała już wszystko, co jej leży na sercu. O nie, oczywiście, że nie. Martha dopiero się rozkręca. Z każdym kolejnym zdaniem będzie budziła gniew męża, który doprowadzony do ostateczności wyceluje do niej ze strzelby wypełnionej… confetti.

3. Zbierzmy informacje o gościach, by je później wykorzystać

          Chociaż gospodarze przede wszystkim zajmują się sobą, biją się słowami (jak to zgrabnie określiła kiedyś jedna ze znanych polskich wokalistek), nie będzie to jedyny powód, dla którego ich goście poczują się niezręcznie. Wkrótce bowiem państwo domu zajmą się i nimi. Nick stanie się obiektem fascynacji Marthy (być może wynikającej jedynie z chęci upokorzenia małżonka). Będzie go adorowała, kokietowała, nie bacząc, że na wpół pijana jego żona siedzi tuż obok. Nazwie go byczkiem (jest nim w istocie). Pomyli jego zawód (nie jest matematykiem, jak sama głosi, a biologiem). Ambitny, ma plan na życie.


          George od początku nie lubi Nicka. Gdy panie udają się do toalety, wyciąga z niego informację, że tak naprawdę nie cofnie się przed niczym, by osiągnąć sukces. Jego żona, niezbyt rozgarnięta i ponętna, zaciągnęła go do ołtarza urojoną ciążą, mimo nawet tego defektu wciąż stanowi udaną partię, głównie z uwagi na fortunę swego ojca. Nie trudno będzie się domyślić, że takiej żony Nick w zasadzie się wstydzi…  George, chociaż określany przez żonę mianem frajera i sukinsyna, jest tak naprawdę bardzo dobrym socjotechnikiem. W krótkim czasie zmusi Nicka do tego, by ujawnił swym zachowaniem, że pod pozorem ujmującego mężczyzny, kryje się owładnięty wizją kariery naukowiec. Wcale też nie tak trudno zmusić go do tego, by stał się wulgarny i agresywny…


4. Runda druga – dosolić gościom
            Zmęczona alkoholem i nieustannym wymiotowaniem partnerka Nicka będzie musiała tej nocy wysłuchać swojej własnej historii, opowiedzianej przez George`a pod płaszczykiem fabuły nowej książki. Zdenerwuje się i ona i Nick, który zrozumie przecież, że zdradzając tę tajemnicę sprawia jej wielką przykrość i kto wie, czy nie przyjdzie mu za to zapłacić.
            Tymczasem Martha, dodająca sobie animuszu kolejnymi drinkami, coraz bardziej interesuje się Nickiem. Kokietuje go, tym goręcej, im bardziej George powtarza, że dla kariery najlepiej byłoby, aby Nick przespał się z kilkoma żonami wysoko postawionych naukowców. Znów wszyscy chcą sobie robić na złość. Martha na złość mężowi będzie uprawiała seks z Nickiem, wyciągając go do kuchni (i informując o tym gromko męża). Mimo jej i jego atrakcyjności, Nick okazuje się fatalnym kochankiem, co jest przykre zwłaszcza dla Marthy. Ze smutkiem oświadcza, że tak naprawdę jedyną osoba, która jest w stanie ją uszczęśliwić, jest George. Dobry, lojalny człowiek, który ją rozumie, potrafi pocieszyć, rozśmieszyć i objąć w nocy, niezależnie od jej humorów. Wyjawia, że to ona jest źródłem wszystkich problemów, to ona zmienia reguły gry, a on zawsze dostosowuje się do nich, pragnąc tylko, by była szczęśliwa, nawet w tak przewrotny sposób.

5. Runda trzecia – huzia na panią domu!
            George okazuje się wytrawnym graczem, potrafiącym odnaleźć się w świecie Marthy. Długo dopasowuje się do reguł tej paskudnej zabawy w podłość, jednak coś w nim pęka, gdy Martha świadomie łamie ustalony porządek. Wówczas mści się bezwzględnie. Martha nie powinna ujawniać tej jednej, jedynej sprawy obcym. Musi ponieść karę, więc George… ale to już musicie sami zobaczyć. Fikcyjna wiadomość, która rujnuje świat Marthy, ujawnia, jak bardzo złamani życiem są gospodarze przyjęcia. Przez lata budowali fasadę, zza której nie widać już dziś ich prawdziwego cierpienia (bo przecież to, co widzimy, to takie tylko zabawy…). Kobieta okaże się pod wpływem nowych zasad męża bardzo ludzka. Zniknie gdzieś jej pewność siebie, świadomy erotyzm, wszystko. Zostanie udręczona dusza, której pomóc może tylko… no właśnie: czy on zdecyduje się raz jeszcze przytulić i ukoić ból?
            Paradoksalnie, zakończenie tej historii staje się, nie bez trudu, nowym otwarciem dla związku, szansą na odświeżenie uczuć także dla Nicka i jego żony, wreszcie też czytelnym wskazaniem dla nas samych - obudźmy się, teraz czas na nas!

6. Aktorskie plusy i minusy
              Aktorzy grający w „Kto się boi Virginii Woolf” różnią się od siebie bardzo. Ewa Kasprzyk i Krzysztof Dracz tworzą postaci kompletne, mądre i głęboko osadzone w psychologicznych kontekstach. Są przede wszystkim znakomici warsztatowo, więc nie ma szans, by  popełnili błąd farsowego przerysowania, o którym gdzieś czytałem (szerzej o tym za chwilę).
            Martha Ewy Kasprzyk jest kobieta pozornie silną, bardzo wymagającą, nie liczącą się z nikim. Potrafi niszczyć ludzi, jeśli uważa, że na to zasługują. Jest bardzo prawdziwa w tym, co o sobie mówi (także mową ciała). Ktoś jej zarzuci, że wulgarna? Dlaczego? Naprawdę jesteśmy tak zakłamani, żeby tych kilka słów (wcale nie aż tak wulgarnych, jak się spodziewałem) powodowało, że wybuchamy oburzeniem? A przecież Martha taka miała być: dominująca, nieco wulgarna, soczysta…
            Aktorka przejmująco przeobraża się w najtrudniejszej scenie, gdy musi poddać się myśli, że oto koniec gry, już więcej nie będzie można udawać, zmyślać… Jej rozpacz jest tak prawdziwa, pustka w oczach tak głęboka, że widownia zwyczajnie jej współczuje. Bo to nie jest tak, że mamy do czynienia z kobieta na wskroś złą. Tylko pogubioną. Nigdy nie miała szansy zrealizować się w roli, o której marzyła, kres marzeń przyszedł szybko i niespodziewanie. Jakoś musi odreagować. Wybrała taką, a nie inną formę, która niszczy ją samą najbardziej. Widać to właśnie wtedy, gdy nie ma już siły nakładać maski…
            Cień, który niczym widmo krąży nad tą kobieta, kieruje ją stale ku otchłani rozpaczy. Stąd alkohol, stąd stosunek do męża. Postać Marthy to piękny głos kogoś, kto utracił cząstkę siebie. Tę najważniejszą…
            Równie znakomity jest również George, czyli Krzysztof Dracz. Jego dramat rozgrywa się na wielu poziomach. Z jednej strony, musi sobie poradzić z tym samym problemem, co żona. Ale - paradoksalnie, bólu w nim jeszcze więcej. W trudnych chwilach, trwających od lat, nie przestaje on bowiem walczyć jeszcze o dobro żony, która - zamknięta w świecie swoich lęków – zatraca się w pustce. Jego złość, jego podłość, podszyte są miłością. To on jest tutaj silniejszy, choć pozornie wydawać mogłoby się, że jest zupełnie inaczej.
            Dracz daje swojemu bohaterowi coś, co sprawia, że nawet w tych mocniejszych tekstowo chwilach sekundujemy mu dzielnie. Dzięki niepośledni talent pozwala na balansowanie na pograniczu komedii i dramatu, tak potrzebne w tej właśnie roli. Jestem zwyczajnie zachwycony.
            Niestety, nie mogę tego samego powiedzieć o aktorach grających młode małżeństwo, które pojawia się na przyjęciu u Marthy i George`a. Piotr Stramowski - mający tu przecież sporo do zagrania, jako Nick sam na własne życzenie redukuje się jedynie do roli owego wspomnianego przez Marthę „byczka”. Wygląda całkiem, całkiem, panie będą zachwycone, gdy zdejmie koszulę (panowie byliby zachwyceni bardziej, gdyby się ogolił, byłoby go lepiej słychać…). Za każdym jednak razem, gdy ma do zagrania coś więcej niż tylko pokazanie okazałego torsu, traci siłę. Jest równie bezbarwny idąc z Marthą do łóżka, szarpiąc się z żoną czy walcząc z George`em o to, kto jest samcem alfa. Podejrzewam, że większość aktorów jego pokolenia wykorzystałaby szansę, którą daje zagranie Nicka! Ale Stramowski nie robi nic, poza tym, że jest, a to niewiele… Mówiłem to już przy okazji „Dybuka” w Teatrze Żydowskim, ale godziny spędzone na siłowni nie czynią z człowieka aktora. Wystarczyło popatrzeć na Kasprzyk i Dracza na próbach, zobaczyć, jak przekazywać można emocje, by ludzi to „ruszyło”… Ech…
            Ale nie pastwmy się, Jest jeszcze Agnieszka Żulewska w mocno okrojonej roli żony Nicka. Aktorka wypada z całą pewnością mniej blado, jednak w najważniejszym momencie, gdy tarza się po podłodze, również zabrakło w niej prawdy, tych emocji, które powodowałyby wybuch iskier między sceną a widownią. Szkoda. Na plus zaliczyć trzeba jednak umiejętności komediowe, które Agnieszka Żulewska zaprezentowała w pierwszym akcie przedstawienia. Brawo.

7. I znowu garść bzdur, które o nich piszą…
             Krytycy piszą często, że w spektaklu broni się przekład Jacka Poniedziałka. Po co zatem po chwili pisać, ze te jakże pięknie przełożone słowa brzmią źle w ustach aktorów? Przekład w istocie znakomity, bałem się, że będzie wulgarny, a on jest mocny i tyle. Jednym forma się spodoba, innym nie. Przypomnę tylko, że sztuka Albee`go wywołała sprzeczne recenzje już po premierze w 1962 r. Wtedy określano jej język jako wulgarny (za „frajerów” itp.). Dziwicie się, że po tylu latach Poniedziałek dodaje nieco bliższych nam soczystych słów? Bo ja nie.
            Zastanawiam się, bo jednak przedstawienie mocno przeżyłem, jak można w kreacji Ewy Kasprzyk widzieć tylko zapijaczoną, wulgarną przekupę (to nie są moje słowa!)? Albo widzieliśmy inne przedstawienie, albo ktoś chciał się wypromować na krytyce (a wiadomo, że nic nie podnosi czytelnictwa niż solidne dowalenie komuś). Martha, którą gra Kasprzyk, tkwi w sadomasochistycznej grze - to prawda, ale cierpi tak samo, gdyby się w nią nie wikłała, a może nawet bardziej, właśnie przez tę relację. Czy nie dostrzegacie, jak oczyszczająca okazuje się dla niej prawda?
            Wielu nie podoba się, ze Kasprzyk jest w spektaklu kobieca i wulgarna zarazem. To niemożliwe do połączenia w życiu? Zabawne… Zarzucono aktorce m.in., że gra najłatwiejszym, farsowym gestem. No, nie wiem… Jeśli za farsowy uznać tekst? To, że ludzie nie potrafią się nie uśmiechnąć słysząc słowo „kurwa”, dowodzi tylko obłudy, bo przecież wystarczy przejść się ulicą i posłuchać, jak mówimy… Aaa.., nie podoba się też, że Martha to pijaczka! Cudne - trzeba się zgłosić do twórcy sztuki, recenzenci nie chcą oglądać pijaczki! Ktoś napisał, że Kasprzyk swoją grą obniża status bohaterki, wywodzącej się przecież ze świata uniwersytetu. Właśnie dowiedzieliśmy się, że ludzie z tzw. dobrych domów nie piją i nie przeklinają… Tylko, gdzie ich znaleźć?
            Najpiękniejszy tekst jak zwykle w znanym tygodniku. Oto bowiem Kasprzyk okazuje się aktorką, która kocha pokazywać się widzom jako podstarzały wamp. Pomijam już oczywiście, że aktorka została w ten sposób obrażona jako kobieta, ale przepraszam - kogo powinna grać? Ofelię? Julię? Dostała konkretną rolę w „Kto się boi Virginii Woolf” i pięknie ją zagrała!
            Jeśli nazywacie Państwo spektakl sadomasochistycznym cyrkiem – metaforą naszych narodowych wad, to pomyślcie, czy przypadkiem nie jest to jednak celny kij wbity w mrowisko fałszywych udanych związków, których pełno w Polsce tak samo jak wszędzie?
            Według wielu znawców teatru spektakl się nie udał. Typowe. Krytycy swoje, a najważniejszy recenzent – widz, który płaci za bilet – po przedstawieniu zrywa się z miejsc, bo tak mu się wszystko podoba. On w palonych świeczkach widzi symbol pożegnania wcale nie z utraconym dzieckiem, a z dramatem, który mógłby dotyczyć każdego.

8. Czy ja muszę tyle gadać?
            Jeśli ktoś dotrwał do tego momentu, podsumuję szybko: bohaterowie przedstawienia mówią ze sceny rzeczy, do których większość z nas bałaby się przyznać nawet tylko przed sobą. A przecież, czego nie dostrzegają krytycy, najważniejsze dzieje się i tak między słowami. Wymiana złośliwości to tylko przykrywka do tajemnic, które niszczą ludzi od środka. Gdy w finale poznajemy prawdę i widzimy, co ona robi z Marthą i George`em, wychodzimy z teatru smutni, ale jednak nie zdołowani. Może nawet zaśpiewamy cichutko: „Kto się boi Virginii Woolf? ,Virginii Woolf…, Virginii Woolf…”.
Włodzimierz Neubart
plakat: materiały prasowe Teatru Polonia
fot. Krzysztof Bieliński

Po recenzjach Włodka zwykle niewiele potrafię dodać. Co prawda trochę mnie zaskoczył gdy napisał o salwach śmiechu na widowni, ale cóż - chyba go poniosło i tak mu pasowało w recenzji. To gorzki tekst i chyba od początku czujemy, że w tych wszystkich złośliwościach, żartach, przerzucaniu się komentarzami, kryje się po prostu dramat. Ci, którzy są młodzi i mają prawie całe życie przed sobą, widzą kim mogą się stać za lat kilkanaście, bo przecież sami też zbudowali swój związek na niedopowiedzeniach, kłamstwie. Można udawać szczęście, ale od samego udawania jeszcze nikt go nie osiągnął. 
Sztuka można by rzec, że minimalistyczna - cztery osoby, jedno pomieszczenie, krótki okres czasu. Ale ileż emocji. I dużo lepiej potrafili je pokazać Kasprzyk i Dracz - po prostu fenomenalni. Młodym zabrakło tej charyzmy. Na pewno będę próbował sobie teraz przypomnieć jakąś wersję filmową tej sztuki, ciekaw czy tam też wybrzmi ta sama zagadka na końcu - która z wersji jest prawdziwa, a która urojeniem, fantazją? By sprawdzić również, na ile rzeczywiście nowe tłumaczenie Jacka Poniedziałka, zaostrzające całość dość mocno, służy tej sztuce (mam wrażenie, że tak).
Jeżeli do czegoś miałbym się czepiać to chyba jedynie do scenografii - ten dach miał być chyba jedynie tłem do zagrywki w finale i wyświetleniu napisu na na banerze (nijak nie pasuje to do sztuki). Czy nie lepiej normalny pokój? 
Robert
 
 Kiedy na początku spektaklu słyszymy zmienioną wersję piosenki o złym wilku z disneyowskiego filmu animowanego o trzech świnkach, na: „kto się boi Virginii Woolf?”, przypisujemy to prędzej alkoholowym wyczynom Marty niż czemuś innemu. A ta zmiana – jak się później okaże - jest znamienna dla zrozumienia całej sztuki. Angielska pisarka Virginia Woolf, stworzyła bowiem metodę „przepływu świadomości” miedzy bohaterami swoich powieści, by łatwiej było zrozumieć ich myśli, doznania, potrzeby. Ale to wymagało szczerości. A w podupadającym, zaniedbanym domu Marty i Georga znajdziemy wszystko poza szczerością. Czy jednak należy się dziwić? Przecież od zarania dziejów ludzie uciekają od prawdy, szczególnie gdy inni oczekują więcej niż oni chcą lub mogą dać lub gdy ich własne dążenia i marzenia rozbijają się o mur niemocy. Marta, niekochana córka rektora uczelni przez całe życie walczyła o uwagę ojca, ale nigdy jej nie otrzymała. George, jej mąż nie spełnił również pokładanych w nim nadziei i nie stał się następcą teścia. Marzenia obojga o macierzyństwie też nigdy nie zostaną spełnione. Lata płyną, oni się starzeją, ale z jakiegoś powodu tkwią w tym środowisku i „grają” wymyślone dla siebie role z uśmiechem na ustach wywołanym alkoholem i drwiną w głosie ukrywającą frustrację.

Początkowo powrót pary z przyjęcia wydaje się być raczej dobroduszną zabawą w złośliwości starszego małżeństwa, jednak kolejne drinki a potem przybycie młodszego małżeństwa, które zaczyna swoją karierę w akademickim światku, stają się przyczynkiem do rozpoczęcia gry o zakamuflowanych potrzebach. O ile młodzi, zdają się być z innej bajki, patrzą na to wszystko oszołomieni i zdumieni, to kolejne drinki z kostkami lodu, kolejne odkryte tajemnice obu związków odsłaniają smutną prawdę o tym, że młodzi są na początku drogi, którą Marta i George już przebyli.

Dla Marty niespełnione marzenie o dziecku z Georgem staje się kolejnym źródłem frustracji z pogranicza szaleństwa. Studiowała, chciała żyć inaczej. Sprowadzona do roli gospodyni domowej, frustruje się coraz bardziej i odgrywa na nim. George musi ciągle słuchać o zawiedzionych nadziejach żony na zostanie rektorem, bo może wówczas tatuś by na nią zwrócił uwagę. George jednak nie jest typem samca alfa, woli czytać i pisać niż walczyć o stołki. Ciągłe uczucie zawodu i porażki czyni z nich ludzi głęboko nieszczęśliwych, pijących zbyt dużo. Słyszalny przez cały spektakl stukot kostek lodu w szklaneczkach z alkoholem to symboliczny odgłos łez, które nie popłynęły, bo zlodowaciały. Jednak żadne z nich nie przerywa tej wyniszczającej ich rutyny. Boją się zrobić krok w przód by ocalić siebie i małżeństwo.



Nick i Skarbie są o pokolenie młodsi, ale już wkraczają na drogę Marty i Georga. Już zaczynają prowadzić gierki, które z jednej strony chronią ich przed światem, a z drugiej strony – przed wzajemnym znudzeniem.

Temat wyjątkowo nośny, ponadczasowy. Żeby wybrzmiał potrzeba mistrzowskiego wykonania i to się udało. Ewa Kasprzyk jako Marta – agresywna, momentami wulgarna, na szczęście nie przerysowała roli. Gdzieś pod tą powłoką „strasznej baby” wyziera ból i niespełnienie. I chyba również świadomość, że George tkwiący przy jej boku, mimo, że daleko mu do macho, osłoni ją w razie potrzeby i pomoże się podnieść. Pięknie, że to się udało. Krzysztof Dracz jako George też rewelacyjnie sprostał zadaniu. Niezmiennie „skacząc” z emocji w emocję, to uśmiechnięty, to skrajnie wzburzony pokazał całą gamę uczuć jakie nim targały. Wspaniale! Pięknie zagrała również Agnieszka Więdłocha jako Skarbie. Jej bohaterka, młodziutka, głupiutka dziewczyna, zagubiona (jeszcze) w gierkach bardziej wytrawnych graczy, ale już nie radząca sobie z własnymi emocjami zaczyna znieczulać się alkoholem… Pięknie odegrana rola, dziewczęco naturalna i tragicznie smutna. Również Antoni Pawlicki jako młody naukowiec spisał się na medal. Jego Nick to ukryty pod płaszczykiem ogłady inteligent, który wykorzysta każdą szansę, by – nawet po trupach – osiągnąć sukces. Świetnie zagrana rola. Z taką obsadą przy świetnej reżyserii ten spektakl nie mógł się nie udać. Ogromne brawa!

Polecam.
MaGa


Teatr Polonia – Kto się boi Virginii Woolf?
Reżyseria: Jacek Poniedziałek
Autor: Edward Albee
Przekład: Jacek Poniedziałek
Scenografia i kostiumy: Michał Korchowiec
Światło: Katarzyna Łuszczyk
Wideo i opracowanie muzyczne: Michał Dobrucki
Układ walk: Wiesław Chmieliński
Asystent scenografa: Małgorzata Domańska
Producent wykonawczy: Maja Górecka / Magdalena Kłosińska
Obsada: Ewa Kasprzyk, Krzysztof Dracz, Agnieszka Więdłocha/Agnieszka Żulewska/Justyna Ducka, Antoni Pawlicki/Piotr Stramowski

3 komentarze:

  1. Przypomnę, bo chyba zapomniałeś, że salwy śmiechu, których jakoś dziwnie nie pamiętasz, pojawiały się za każdym razem, gdy Ewa Kasprzyk przeklinała. Nie było mocniejszego tekstu, który nie wzbudzałby w czasie tego spektaklu radości widzów. Zasnąłeś wtedy, czy co?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nie. Po prostu ja nie rechotałem i nie widziałem tam zbyt wiele do śmiechu...

      Usuń
  2. Smutne, chore, wulgarne - nigdy jeszcze nie wróciłem tak zły z teatru z poczuciem straconych 2h życia.

    OdpowiedzUsuń