Fabuła sztuki Tennessee Williamsa jest
jedną z bardziej fascynujących w historii dramatu, co powoduje, ze od 1947 r.,
kiedy po raz pierwszy wystawiono ją na Broadway` u (dokonał tego Elia Kazan),
często pojawia się na scenach całego świata. Na jej podstawie już w 1951 r.
Kazan dokonał równie słynnej ekranizacji, w której główne role zagrali Vivien
Leigh i Marlon Brando, a film zdobył cztery Oscary (i aż dwanaście nominacji).
Później (m.in. w 1984 r. i 1995 r.) przenoszono sztukę na ekran jeszcze
wielokrotnie.
„Tramwaj zwany pożądaniem”
to historia Blanche DuBois, niezrównoważonej kobiety, ogarniętej żądzą zdobywania
mężczyzn i poruszającej się na granicy świata rzeczywistego oraz swojej
urojonej wizji własnej pozycji i klasy, która przybywa do Nowego Orleanu w
odwiedziny do siostry, która wyszła za mąż za brutalnego i prostackiego potomka
polskich emigrantów – Stanleya Kowalskiego. Blanche uwodzi przyjaciela
Kowalskich – Mitcha, chcąc znaleźć w jego ramionach oparcie w trudnych czasach.
A te nie są sprzyjające – straciła dom, oszukując w opinii Stanleya przy jego sprzedaży
własną siostrę – Stellę, a także posadę nauczycielki za romans z uczniem,
natomiast rozwiązły tryb życia przyczynił się do powstania plotek, które
zmusiły ją do opuszczenia rodzinnego Laurell. W trakcie urodzinowego przyjęcia
Blanche w wyniku awantury ciężarna Stella zaczyna odczuwać bóle brzucha i musi
zostać odwieziona przez męża do szpitala. W tym czasie Mitch, powiadomiony przez
Stanleya o prawdziwym życiu Blanche zrywa z nią. Kiedy wraca ze szpitala pan
domu, dochodzi- bądź to realnie, bądź tylko w wyobraźni Blanche do gwałtu, a
bohaterka traci kontakt z rzeczywistością i zostaje odwieziona do zakładu dla
psychicznie chorych.
Teatr Ateneum przygotowując „Tramwaj zwany pożądaniem” oparł się na przekładzie Jacka Poniedziałka (który okazuje się w ostatnich latach bardzo modnym tłumaczem wielu sztuk). Sporo osób chwali ten przekład jako niezwykle nowoczesny i nadający dramatowi zdecydowanego, ostrego rysu. Nie jestem do końca przekonany, czy jest to w istocie przekład idealny. Dużo wypowiadanych przez bohaterów sztuki fraz jest oczywiście znakomitych, jednak do mnie nie do końca trafia nagromadzenie w tej wersji dramatu wulgaryzmów i słów, które – w mojej opinii – mają jedynie szokować i potęgować wrażenie silnego przekazu. Nie jestem pruderyjny, jednak wydaje mi się, ze przesadą staje się epatowanie „pierdoleniem”, „cipami” i tym podobnymi słowami. Pomijam już oczywisty fakt, iż Tennessee Williams raczej o „cipach” nie wspominał, a będąca mistrzowskim wzorem ekranizacja Kazana z 1951 r. również wolna jest od tego typu środków wyrazu, to nie jest po prostu moja bajka. Wulgarność można na scenie zaznaczyć nie wprost, zasugerować, choć to trudne, to jednak ciekawsze. Przeklinać można, to nie szokuje większości widzów, znających i używających słowa niecenzuralne, tylko czy trzeba? Rozumiem, że dzięki takiej „nowoczesnej” wersji tekstu dramat ma być nam bliższy? No to właśnie mnie nie jest. Ilu jednak interpretatorów, tyle prawidłowych interpretacji, dlatego proszę nie traktować mojego głosu jako jedynego słusznego.
Teatr Ateneum przygotowując „Tramwaj zwany pożądaniem” oparł się na przekładzie Jacka Poniedziałka (który okazuje się w ostatnich latach bardzo modnym tłumaczem wielu sztuk). Sporo osób chwali ten przekład jako niezwykle nowoczesny i nadający dramatowi zdecydowanego, ostrego rysu. Nie jestem do końca przekonany, czy jest to w istocie przekład idealny. Dużo wypowiadanych przez bohaterów sztuki fraz jest oczywiście znakomitych, jednak do mnie nie do końca trafia nagromadzenie w tej wersji dramatu wulgaryzmów i słów, które – w mojej opinii – mają jedynie szokować i potęgować wrażenie silnego przekazu. Nie jestem pruderyjny, jednak wydaje mi się, ze przesadą staje się epatowanie „pierdoleniem”, „cipami” i tym podobnymi słowami. Pomijam już oczywisty fakt, iż Tennessee Williams raczej o „cipach” nie wspominał, a będąca mistrzowskim wzorem ekranizacja Kazana z 1951 r. również wolna jest od tego typu środków wyrazu, to nie jest po prostu moja bajka. Wulgarność można na scenie zaznaczyć nie wprost, zasugerować, choć to trudne, to jednak ciekawsze. Przeklinać można, to nie szokuje większości widzów, znających i używających słowa niecenzuralne, tylko czy trzeba? Rozumiem, że dzięki takiej „nowoczesnej” wersji tekstu dramat ma być nam bliższy? No to właśnie mnie nie jest. Ilu jednak interpretatorów, tyle prawidłowych interpretacji, dlatego proszę nie traktować mojego głosu jako jedynego słusznego.
Zwłaszcza,
że uczciwie przyznam, iż przedstawienie bardzo mi się podobało. Z wielu zresztą
powodów. Scenografia „Tramwaju zwanego pożądaniem” w warszawskim Ateneum jest
interesująca. Wiadomo, ze niemożliwe było przygotowanie tak kunsztownej klatki
schodowej i pomieszczeń, jakie pamiętamy z filmu, jednak zbudowano dość
efektowną drewnianą konstrukcję z mnóstwem okien, przez co otrzymujemy wielopłaszczyznową
przestrzeń, w której rozgrywają się wydarzenia dramatu. Żałuję tylko, że okien
tych nie wykorzystano w pełni, ale i tak robią wrażenie. Podobnie jak schody do
mieszkania Eunice i Steve`a. Efektowne!
„Tramwaj …” byłby jednak tylko zmarnowaną szansą, gdyby nie aktorzy, a Ci stają na wysokości zadania. Duża w tym zasługa indywidualnych predyspozycji, ale też świetnej pracy reżysera. Bogusław Linda (duże zaskoczenie!) prowadzi aktorów pewną ręką, przez co poszczególne kreacje wydają się być zgodne z koncepcją wyznaczaną tekstem, uzupełniają się i tworzą mocny, uderzający obraz.
„Tramwaj …” byłby jednak tylko zmarnowaną szansą, gdyby nie aktorzy, a Ci stają na wysokości zadania. Duża w tym zasługa indywidualnych predyspozycji, ale też świetnej pracy reżysera. Bogusław Linda (duże zaskoczenie!) prowadzi aktorów pewną ręką, przez co poszczególne kreacje wydają się być zgodne z koncepcją wyznaczaną tekstem, uzupełniają się i tworzą mocny, uderzający obraz.
Wiadomo,
że powodzenie sztuki musi wynikać z tego, czy aktorka grająca Blanche potrafi
udźwignąć trudną rolę. Tutaj jest dobrze, choć nie idealnie. Wolałbym, by
Blanche była bliższa temu, co w filmie pokazała Vivien Leigh, dwuznaczna, choć
w dużej mierze delikatna, pozornie niewinna. Blanche w wydaniu Julii Kijowskiej
jest silna, mocna, wręcz wyuzdana, niezmiennie przerysowana w swej sile. To
dobrze, choć powoduje, iż w końcowych, najbardziej dramatycznych scenach,
aktorka nie ma już możliwości wzmocnienia ekspresji. Jest za to wyrazista,
karykaturalnie uwodzicielska, w swym mylnym mniemaniu najpiękniejsza i uwielbiana. Działa na mężczyzn, to prawda, choć
w oryginale ujmowała ich raczej delikatnością, głęboko skrywającą rozwiązła i
podłą naturę. Tutaj mamy ją na widoku.
Blanche
Julii Kijowskiej to głęboko neurotyczna, wiecznie podpita i paląca papierosy,
walcząca z życiem kobieta. Walcząca o to, by wizerunek samej siebie, jaki
chciałaby podtrzymać, nie upadł. Kłamstwo wyniszcza ją potwornie, początkowo tylko
wewnętrznie, później zaś niszcząc jej relacje z ludźmi, nie pozwalając nawet na
normalne funkcjonowanie w świecie. Utracona pozycja, brak pieniędzy, godności,
mszczą się na Blanche, która zatraca się w nerwicy natręctw: bezustannie bierze
oczyszczające gorące kąpiele, coraz wyraźniej pije, nie rozstając się z butelką
(słynne zdanie: „Alkohol nigdy nie zaszkodzi Coli”).
Blanche
w wydaniu Kijowskiej w sposób szczególnie wyraźny ukazuje nam kobietę, która
manipuluje mężczyznami, wykorzystuje i okłamuje siostrę, domaga się uwielbienia
i realizacji swoich pragnień. Niewiele ma do zaofiarowania tym, których tak
ograbia. Skomplikowana osobowość bohaterki nabiera teatralnej otoczki w postaci
nerwowego zapalania papierosa, mocnej gestykulacji i sugestywnego, niskiego
głosu. Aktorka mówi wyraźnie, nie szeleści głoskami, co podoba się
publiczności. Widać w jej roli echa fascynacji aktorskimi umiejętnościami
Krystyny Jandy. Idąc tym wzorcem, musi jednak młoda aktorka spodziewać się, że
będzie przez jednych chwalona, innym zaś jej praca nie przypadnie do gustu.
Może się podobać, jednak postarałbym się
włożyć w rolę Blanche także nieco stonowanej delikatności, która dodałaby jej
dramatyzmu, a zarazem sprawiła, ze w sposób mniej jednoznaczny można byłoby
oceniać jej zachowanie. Niedopowiedzenie zawsze daje możliwość rozszerzenia
znaczeń pewnych zachowań bohaterki. Bezsprzecznie jednak Julia Kijowska uwodzi
publiczność, bowiem Blanche jest bardzo prawdziwa, a zarazem współczesna.
Aktorka obdarzona niebanalną urodą i ciekawym głosem (sam nie wiem, czy w tej
roli nie obniżonym specjalnie), przykuwa uwagę, jest na scenie niemal przez cały
czas, a w trudnej roli pokazuje, że jest jedną z nadziei teatru Ateneum.
Znakomitą
sceniczną partnerką dla Julii Kijowskiej jest grająca Stellę młodziutka Paulina
Gałązka. W pierwszych scenach nie przekonuje, jednak później daje świetny
portret nieco naiwnej wobec siostry kobiety, która zarazem w imię miłości oddaje
się brutalnemu traktowaniu męża. Gra tak, że publiczność, choć nie zgadza się z
jej wyborami, szczerze współczuje Stelli. Jej twarz wyraża znakomicie
niedowierzanie, tłumioną złość, pogodzenie się z losem. Brawo! W zasadzie tylko
ona nie jest silnym, walczącym o siebie bohaterem przedstawienia.
W niewielkiej, ale mocno
zagranej roli błysnęła również Ewa Telega, którą na scenie, po wielu
znakomitych rolach filmowych, widziałem po raz pierwszy. Było to dla mnie duże
przeżycie i nie zawiodłem się. Już pierwsza scena, gdy Eunice je na schodach i
wylewa wodę z miski, jest znakomita. Później jest jeszcze lepiej, widzimy
zahartowaną życiowymi niepowodzeniami kobietę, która nie daje sobie w kaszę
dmuchać, bije męża, bierze się z życiem za bary.
Tomasz
Schuchardt jako Stanley w niczym nie przypomina grającego w filmie Marlona
Brando. Jest prostakiem, jego siła ma w sobie coś zniewalającego. Dominujący,
brutalny, władczy samiec, zarazem spryciarz (zna ludzi, którzy wycenią futra,
biżuterię, zawsze ma parę dolarów w kieszeni). Ciężko pracuje, więc wymaga od
żony bezwzględnego posłuszeństwa. Zaspokaja swoje rządze wtedy, gdy chce i
bierze to, co w jego mniemaniu mu się należy. Jest spocony, silny, chamski i
ordynarny. Znów więc bardziej jednowymiarowy, ale też równie jak Blanche
prawdziwy. Jest dla niej zresztą znakomitym partnerem, przez co sztukę ogląda
się w napięciu. Kiedy rozbija talerze podczas przyjęcia urodzinowego, siedząc
tuż pod sceną odruchowo zasłoniłem twarz, broniąc się przed odłamkami. Co z
tego, że wiem, iż taki talerz jako teatralny rekwizyt, nie jest z porcelany,
sugestywność tej sceny pozwoliła o tym fakcie zapomnieć. Bałem się prawdziwie!
(Ależ byłby wstyd, gdybym jeszcze krzyknął!)…
Takich
momentów, w których widz może się zatracić w przedstawieniu jest więcej,
potyczki Blanche i Stanleya robią wrażenie. Opisywana często jako wyuzdana i
mocna scena seksu Stelli z mężem (do którego dochodzi po tym, gdy Stanley pobił
żonę), jest jednak nieco sztuczna. Przedstawienie wyreżyserowane przez
Bogusława Lindę konsekwentnie jednak ukazuje dosłowności, co wpisuje się we
współczesny w wyrazie przekład. Brutalność bohaterów, zachowanie Blanche,
wszystko to ma przywodzić na myśl dzisiejszy świat. Ta sztuka się udaje, jednak
kosztem niuansów, które świadczyły o wielkości wielu wcześniejszych wersji. Poprzez
uproszczenie charakterystyki psychologicznej postaci spektakl traci nieco,
niektóre wątki znane choćby z filmu,
zostają pominięte.
Warto
wspomnieć jeszcze o Bartłomieju Nowosielskim w roli Mitcha. To właśnie jego
fantastyczny taniec w deszczu (znakomity pomysł inscenizacyjny- idealnie
zgrane: gra aktora, muzyka, światło i potoki lejącej się wody) – widownia oszalała,
oklaski w trakcie sceny to w polskich teatrach nieczęste! Także i w tej roli
zabrakło mi jednak pewnej kultury, a bohater jest w zasadzie prostym, żeby nie
powiedzieć prostackim człowiekiem.
Wiele
dobrego trzeba powiedzieć także o ruchu scenicznym. Jarosław Staniek perfekcyjnie
wykorzystał dostępne środki, przestrzeń sceny wypełniona jest bohaterami,
pięknie wykorzystano do tego elementy dekoracyjne - schody – odległą ulicę oraz
światło.
Odpychający
swym zachowaniem Stanley w interpretacji Tomasza Schuchardta to bardzo dobra
kreacja, jednak mnie dużo bardziej przekonała do siebie Julia Kijowska. Jej
Blanche, choć wulgarna, pozwala się lubić. Nie wiem jak dokonano tego, że
aktorce w jednej z ważniejszych scen cieknie z nosa, jednak wypadło to
znakomicie. Zabrakło mi, poza wspomnianymi już kwestiami, wzrokowego kontaktu z
aktorką. Zdarza się zawsze, że aktorzy zerkają w stronę publiczności dla
podbicia wrażenia, wówczas emocje postaci mogą się przenieść ze zdwojoną siłą
na widzów. Mnie nie udało się zerknąć w duszę żadnego z aktorów, szkoda, choć
może to przypadek? Nie wiem. Jestem za to pewien czegoś innego – na „Tramwaj
zwany pożądaniem” warto wybrać się do Ateneum. Talent Julii Kijowskiej oraz
partnerujących jej aktorów daje nam całkiem udane widowisko. Jestem jak
najbardziej na tak, chętnie zobaczę aktorów w innych rolach, może tam będą mniej
dosłowni, dosadni i współcześni? Wszystko przede mną!
Sakis
Sakis
Z wielką chęcią obejrzałabym na deskach teatru tą sztukę, zresztą najpierw musiałabym się zapoznać z dramatem w wersji papierowej :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie,
Mona Te [Blog]
Zdecydowanie warto wybrać się do Ateneum! Niezależnie od znajomości tekstu czy filmu! Najbliższe spektakle: 11 i 12 lutego: http://teatrateneum.pl/?page_id=17131&data=2016-02-01
OdpowiedzUsuń
OdpowiedzUsuńFantastyczny blog.
Bardzo przyjemnie się to ogląda i czyta.
Czekam na więcej.