wtorek, 19 stycznia 2016

Tramwaj zwany pożądaniem, czyli niezła Julia Kijowska w Ateneum

        Fabuła sztuki Tennessee Williamsa jest jedną z bardziej fascynujących w historii dramatu, co powoduje, ze od 1947 r., kiedy po raz pierwszy wystawiono ją na Broadway`u (dokonał tego Elia Kazan), często pojawia się na scenach całego świata. Na jej podstawie już w 1951 r. Kazan dokonał równie słynnej ekranizacji, w której główne role zagrali Vivien Leigh i Marlon Brando, a film zdobył cztery Oscary (i aż dwanaście nominacji). Później (m.in. w 1984 r. i 1995 r.) przenoszono sztukę na ekran jeszcze wielokrotnie.
„Tramwaj zwany pożądaniem” to historia Blanche DuBois, niezrównoważonej kobiety, ogarniętej żądzą zdobywania mężczyzn i poruszającej się na granicy świata rzeczywistego oraz swojej urojonej wizji własnej pozycji i klasy, która przybywa do Nowego Orleanu w odwiedziny do siostry, która wyszła za mąż za brutalnego i prostackiego potomka polskich emigrantów – Stanleya Kowalskiego. Blanche uwodzi przyjaciela Kowalskich – Mitcha, chcąc znaleźć w jego ramionach oparcie w trudnych czasach. A te nie są sprzyjające – straciła dom, oszukując w opinii Stanleya przy jego sprzedaży własną siostrę – Stellę, a także posadę nauczycielki za romans z uczniem, natomiast rozwiązły tryb życia przyczynił się do powstania plotek, które zmusiły ją do opuszczenia rodzinnego Laurell. W trakcie urodzinowego przyjęcia Blanche w wyniku awantury ciężarna Stella zaczyna odczuwać bóle brzucha i musi zostać odwieziona przez męża do szpitala. W tym czasie Mitch, powiadomiony przez Stanleya o prawdziwym życiu Blanche zrywa z nią. Kiedy wraca ze szpitala pan domu, dochodzi- bądź to realnie, bądź tylko w wyobraźni Blanche do gwałtu, a bohaterka traci kontakt z rzeczywistością i zostaje odwieziona do zakładu dla psychicznie chorych.

       Teatr Ateneum przygotowując „Tramwaj zwany pożądaniem” oparł się na przekładzie Jacka Poniedziałka (który okazuje się w ostatnich latach bardzo modnym tłumaczem wielu sztuk). Sporo osób chwali ten przekład jako niezwykle nowoczesny i nadający dramatowi zdecydowanego, ostrego rysu. Nie jestem do końca przekonany, czy jest to w istocie przekład idealny. Dużo wypowiadanych przez bohaterów sztuki fraz jest oczywiście znakomitych, jednak do mnie nie do końca trafia nagromadzenie w tej wersji dramatu wulgaryzmów i słów, które – w mojej opinii – mają jedynie szokować i potęgować wrażenie silnego przekazu. Nie jestem pruderyjny, jednak wydaje mi się, ze przesadą staje się epatowanie „pierdoleniem”, „cipami” i tym podobnymi słowami. Pomijam już oczywisty fakt, iż Tennessee Williams raczej o „cipach” nie wspominał, a będąca mistrzowskim wzorem ekranizacja Kazana z 1951 r. również wolna jest od tego typu środków wyrazu, to nie jest po prostu moja bajka. Wulgarność można na scenie zaznaczyć nie wprost, zasugerować, choć to trudne, to jednak ciekawsze. Przeklinać można, to nie szokuje większości widzów, znających i używających słowa niecenzuralne, tylko czy trzeba? Rozumiem, że dzięki takiej „nowoczesnej” wersji tekstu dramat ma być nam bliższy? No to właśnie mnie nie jest. Ilu jednak interpretatorów, tyle prawidłowych interpretacji, dlatego proszę nie traktować mojego głosu jako jedynego słusznego.
   Zwłaszcza, że uczciwie przyznam, iż przedstawienie bardzo mi się podobało. Z wielu zresztą powodów. Scenografia „Tramwaju zwanego pożądaniem” w warszawskim Ateneum jest interesująca. Wiadomo, ze niemożliwe było przygotowanie tak kunsztownej klatki schodowej i pomieszczeń, jakie pamiętamy z filmu, jednak zbudowano dość efektowną drewnianą konstrukcję z mnóstwem okien, przez co otrzymujemy wielopłaszczyznową przestrzeń, w której rozgrywają się wydarzenia dramatu. Żałuję tylko, że okien tych nie wykorzystano w pełni, ale i tak robią wrażenie. Podobnie jak schody do mieszkania Eunice i Steve`a. Efektowne!
        „Tramwaj …” byłby jednak tylko zmarnowaną szansą, gdyby nie aktorzy, a Ci stają na wysokości zadania. Duża w tym zasługa indywidualnych predyspozycji, ale też świetnej pracy reżysera. Bogusław Linda (duże zaskoczenie!) prowadzi aktorów pewną ręką, przez co poszczególne kreacje wydają się być zgodne z koncepcją wyznaczaną tekstem, uzupełniają się i tworzą mocny, uderzający obraz.
            Wiadomo, że powodzenie sztuki musi wynikać z tego, czy aktorka grająca Blanche potrafi udźwignąć trudną rolę. Tutaj jest dobrze, choć nie idealnie. Wolałbym, by Blanche była bliższa temu, co w filmie pokazała Vivien Leigh, dwuznaczna, choć w dużej mierze delikatna, pozornie niewinna. Blanche w wydaniu Julii Kijowskiej jest silna, mocna, wręcz wyuzdana, niezmiennie przerysowana w swej sile. To dobrze, choć powoduje, iż w końcowych, najbardziej dramatycznych scenach, aktorka nie ma już możliwości wzmocnienia ekspresji. Jest za to wyrazista, karykaturalnie uwodzicielska, w swym mylnym mniemaniu najpiękniejsza i uwielbiana. Działa na mężczyzn, to prawda, choć w oryginale ujmowała ich raczej delikatnością, głęboko skrywającą rozwiązła i podłą naturę. Tutaj mamy ją na widoku.
            Blanche Julii Kijowskiej to głęboko neurotyczna, wiecznie podpita i paląca papierosy, walcząca z życiem kobieta. Walcząca o to, by wizerunek samej siebie, jaki chciałaby podtrzymać, nie upadł. Kłamstwo wyniszcza ją potwornie, początkowo tylko wewnętrznie, później zaś niszcząc jej relacje z ludźmi, nie pozwalając nawet na normalne funkcjonowanie w świecie. Utracona pozycja, brak pieniędzy, godności, mszczą się na Blanche, która zatraca się w nerwicy natręctw: bezustannie bierze oczyszczające gorące kąpiele, coraz wyraźniej pije, nie rozstając się z butelką (słynne zdanie: „Alkohol nigdy nie zaszkodzi Coli”).
            Blanche w wydaniu Kijowskiej w sposób szczególnie wyraźny ukazuje nam kobietę, która manipuluje mężczyznami, wykorzystuje i okłamuje siostrę, domaga się uwielbienia i realizacji swoich pragnień. Niewiele ma do zaofiarowania tym, których tak ograbia. Skomplikowana osobowość bohaterki nabiera teatralnej otoczki w postaci nerwowego zapalania papierosa, mocnej gestykulacji i sugestywnego, niskiego głosu. Aktorka mówi wyraźnie, nie szeleści głoskami, co podoba się publiczności. Widać w jej roli echa fascynacji aktorskimi umiejętnościami Krystyny Jandy. Idąc tym wzorcem, musi jednak młoda aktorka spodziewać się, że będzie przez jednych chwalona, innym zaś jej praca nie przypadnie do gustu.
         Może się podobać, jednak postarałbym się włożyć w rolę Blanche także nieco stonowanej delikatności, która dodałaby jej dramatyzmu, a zarazem sprawiła, ze w sposób mniej jednoznaczny można byłoby oceniać jej zachowanie. Niedopowiedzenie zawsze daje możliwość rozszerzenia znaczeń pewnych zachowań bohaterki. Bezsprzecznie jednak Julia Kijowska uwodzi publiczność, bowiem Blanche jest bardzo prawdziwa, a zarazem współczesna. Aktorka obdarzona niebanalną urodą i ciekawym głosem (sam nie wiem, czy w tej roli nie obniżonym specjalnie), przykuwa uwagę, jest na scenie niemal przez cały czas, a w trudnej roli pokazuje, że jest jedną z nadziei teatru Ateneum.
            Znakomitą sceniczną partnerką dla Julii Kijowskiej jest grająca Stellę młodziutka Paulina Gałązka. W pierwszych scenach nie przekonuje, jednak później daje świetny portret nieco naiwnej wobec siostry kobiety, która zarazem w imię miłości oddaje się brutalnemu traktowaniu męża. Gra tak, że publiczność, choć nie zgadza się z jej wyborami, szczerze współczuje Stelli. Jej twarz wyraża znakomicie niedowierzanie, tłumioną złość, pogodzenie się z losem. Brawo! W zasadzie tylko ona nie jest silnym, walczącym o siebie bohaterem przedstawienia.
W niewielkiej, ale mocno zagranej roli błysnęła również Ewa Telega, którą na scenie, po wielu znakomitych rolach filmowych, widziałem po raz pierwszy. Było to dla mnie duże przeżycie i nie zawiodłem się. Już pierwsza scena, gdy Eunice je na schodach i wylewa wodę z miski, jest znakomita. Później jest jeszcze lepiej, widzimy zahartowaną życiowymi niepowodzeniami kobietę, która nie daje sobie w kaszę dmuchać, bije męża, bierze się z życiem za bary.
            Tomasz Schuchardt jako Stanley w niczym nie przypomina grającego w filmie Marlona Brando. Jest prostakiem, jego siła ma w sobie coś zniewalającego. Dominujący, brutalny, władczy samiec, zarazem spryciarz (zna ludzi, którzy wycenią futra, biżuterię, zawsze ma parę dolarów w kieszeni). Ciężko pracuje, więc wymaga od żony bezwzględnego posłuszeństwa. Zaspokaja swoje rządze wtedy, gdy chce i bierze to, co w jego mniemaniu mu się należy. Jest spocony, silny, chamski i ordynarny. Znów więc bardziej jednowymiarowy, ale też równie jak Blanche prawdziwy. Jest dla niej zresztą znakomitym partnerem, przez co sztukę ogląda się w napięciu. Kiedy rozbija talerze podczas przyjęcia urodzinowego, siedząc tuż pod sceną odruchowo zasłoniłem twarz, broniąc się przed odłamkami. Co z tego, że wiem, iż taki talerz jako teatralny rekwizyt, nie jest z porcelany, sugestywność tej sceny pozwoliła o tym fakcie zapomnieć. Bałem się prawdziwie! (Ależ byłby wstyd, gdybym jeszcze krzyknął!)…
            Takich momentów, w których widz może się zatracić w przedstawieniu jest więcej, potyczki Blanche i Stanleya robią wrażenie. Opisywana często jako wyuzdana i mocna scena seksu Stelli z mężem (do którego dochodzi po tym, gdy Stanley pobił żonę), jest jednak nieco sztuczna. Przedstawienie wyreżyserowane przez Bogusława Lindę konsekwentnie jednak ukazuje dosłowności, co wpisuje się we współczesny w wyrazie przekład. Brutalność bohaterów, zachowanie Blanche, wszystko to ma przywodzić na myśl dzisiejszy świat. Ta sztuka się udaje, jednak kosztem niuansów, które świadczyły o wielkości wielu wcześniejszych wersji. Poprzez uproszczenie charakterystyki psychologicznej postaci spektakl traci nieco, niektóre wątki znane choćby z filmu,  zostają pominięte.
            Warto wspomnieć jeszcze o Bartłomieju Nowosielskim w roli Mitcha. To właśnie jego fantastyczny taniec w deszczu (znakomity pomysł inscenizacyjny- idealnie zgrane: gra aktora, muzyka, światło i potoki lejącej się wody) – widownia oszalała, oklaski w trakcie sceny to w polskich teatrach nieczęste! Także i w tej roli zabrakło mi jednak pewnej kultury, a bohater jest w zasadzie prostym, żeby nie powiedzieć prostackim człowiekiem.
            Wiele dobrego trzeba powiedzieć także o ruchu scenicznym. Jarosław Staniek perfekcyjnie wykorzystał dostępne środki, przestrzeń sceny wypełniona jest bohaterami, pięknie wykorzystano do tego elementy dekoracyjne - schody – odległą ulicę oraz światło.
            Odpychający swym zachowaniem Stanley w interpretacji Tomasza Schuchardta to bardzo dobra kreacja, jednak mnie dużo bardziej przekonała do siebie Julia Kijowska. Jej Blanche, choć wulgarna, pozwala się lubić. Nie wiem jak dokonano tego, że aktorce w jednej z ważniejszych scen cieknie z nosa, jednak wypadło to znakomicie. Zabrakło mi, poza wspomnianymi już kwestiami, wzrokowego kontaktu z aktorką. Zdarza się zawsze, że aktorzy zerkają w stronę publiczności dla podbicia wrażenia, wówczas emocje postaci mogą się przenieść ze zdwojoną siłą na widzów. Mnie nie udało się zerknąć w duszę żadnego z aktorów, szkoda, choć może to przypadek? Nie wiem. Jestem za to pewien czegoś innego – na „Tramwaj zwany pożądaniem” warto wybrać się do Ateneum. Talent Julii Kijowskiej oraz partnerujących jej aktorów daje nam całkiem udane widowisko. Jestem jak najbardziej na tak, chętnie zobaczę aktorów w innych rolach, może tam będą mniej dosłowni, dosadni i współcześni? Wszystko przede mną!
Sakis

3 komentarze:

  1. Z wielką chęcią obejrzałabym na deskach teatru tą sztukę, zresztą najpierw musiałabym się zapoznać z dramatem w wersji papierowej :)

    Pozdrawiam serdecznie,
    Mona Te [Blog]

    OdpowiedzUsuń
  2. Zdecydowanie warto wybrać się do Ateneum! Niezależnie od znajomości tekstu czy filmu! Najbliższe spektakle: 11 i 12 lutego: http://teatrateneum.pl/?page_id=17131&data=2016-02-01

    OdpowiedzUsuń

  3. Fantastyczny blog.
    Bardzo przyjemnie się to ogląda i czyta.
    Czekam na więcej.

    OdpowiedzUsuń