Pokazać
w jednym spektaklu kawał historii psychoanalizy, świat wewnętrzny kilku osób,
wątek miłosny, ludzkie dramaty i chwile szczęścia – to niełatwe zadanie. Gdy
zaś dodać do tego aktorstwo wysokiej próby – zaczynamy zastanawiać się, czy to
aby nie niemożliwe! Teatr Dramatyczny spektaklem „Niebezpieczna metoda”
udowadnia, że da się!
Napisaną
przez Christophera Hamptona, a wyreżyserowaną przez Agnieszkę Lipiec –
Wróblewską sztukę ogląda się tak, jak gdyby pozwolono nam znaleźć się nagle w
miejscu, w którym bohaterowie cierpią, a ich losy splatają się ze sobą. Jest to
zarazem perwersyjnie przyjemne i niesamowicie odstręczające. Nie możemy z
jednej strony przestać interesować się rozwojem wypadków, z drugiej zaś –
uczestnicząc w bardzo intymnych ich przeżyciach, dokonujemy mimowolnie ostrej
wiwisekcji bohaterów.
Mamy
tu do czynienia z dość niepokojącym trójkątem uczuć, relacji, konwenansów: Oto
bowiem młoda Żydówka z problemami psychicznymi, lękająca się świata
zewnętrznego, po zupełnie nieskutecznej terapii elektrowstrząsami trafia do
szwajcarskiej kliniki, w której Carl Gustaw Jung otacza ją dość specyficznie
pojętą opieką, przeprowadzając na pacjentce eksperymentalną kurację opracowaną
przez swego mentora: Sigmunda Freuda. Metoda to tyleż skuteczna, co dotąd
nieznana. Jung sam nie do końca pewien słuszności postępowania, pełen własnych
wewnętrznych kłopotów, leczy Sabinę Spielrein niekonwencjonalną metodą rozmowy.
Już
pierwsza sesja powoduje, że między lekarzem a jego pacjentką iskrzy, początkowo
w kontrolowany sposób. Zamknięta w swoim świecie kobieta nieśmiało wygląda zza
kotary, którą odgradza się od świata. Nie ufa, ale odrobinę interesuje się tym,
co ma jej do przekazania kolejny w jej życiu psychiatra. Jest on zresztą
zupełnie inny od tych, którzy dotąd stanęli na jej drodze. Nie bije, nie
krzyczy, nie wzbudza lęku czy poczucia winy, widzi w niej człowieka, któremu
pragnie szczerze pomóc.
Sam Jung, nieszczęśliwy
we własnym życiu, pozbawiony wiary, że istnieje szansa na osiągnięcie
osobistego szczęścia, w przedziwny sposób zaczyna interesować się nowym,
trudnym przypadkiem. Sabina ujęła go swoją podwójną naturą – z jednej strony to
wylękniona młoda istota z problemami, zakorzenionymi gdzieś w dzieciństwie (a
jakże - ojciec sadysta!), z drugiej zaś – mocna i pewna siebie postać, w pewien
sposób wyuzdana, zainteresowana meandrami ludzkiej duszy. Jak jej pomóc, gdy
wszystkie metody zawodzą? Jung konsultuje ten przypadek z samym Zygmuntem
Freudem, który, początkowo służąc radą, staje się wkrótce wrogiem lekarza i
swego rodzaju wyrzutem sumienia. Dlaczego? Przecież Jung dopuszcza się tego,
czego żaden szanujący się reprezentant zawodu lekarskiego zrobić nigdy nie
może: jego znajomość z pacjentką zaczyna wykraczać poza przyjęte ramy. Skandal?
Ale pomaga? Komu? W jaki sposób wpływa to na realizację przyjętej metody
leczenia? Co daje lekarzowi? Do czego prowadzi? Czyje życie niszczy?
Od chwili, gdy doktor
Jung lekceważy zasady etyki zawodu, wszystko staje się grą trzech wybitnych
osobowości (nikt bowiem nie ma najmniejszych wątpliwości, że także i osobowość
samej Sabiny stanowi tajemniczą mieszankę ponadprzeciętnej wartości). Kłamstwa,
obietnice, tworzenie fasad prawdopodobieństwa, które uchronią świat
poszczególnych postaci – wszystko to zmienia nie tylko samych bohaterów
dramatu, ale także ich otoczenie. A przecież przez gabinet doktora Junga
przewija się galeria intrygujących pacjentów, którzy – co ciekawe, zamiast
otrzymać poradę, sami uczą lekarza, jak żyć!
Jak skończy się ta
historia? Tego naturalnie nie powiem, zaręczam jednak, że to, co opowiedziałem,
to zaledwie początek… Dwugodzinny spektakl grany na Scenie na Woli im. Tadeusza
Łomnickiego przypomina, że to, co działo się bez mała wiek temu, zdarzyć się
może dziś każdemu z nas, wprowadzając zamęt w emocjach, uczuciach i życiu
naszych bliskich. Chcąc pomóc innym, by poradzili sobie ze swoimi problemami
psychicznymi, możemy zaplątać się w nie, ale też bardzo pogmatwać własne losy.
Teatr Dramatyczny okazuje
się mieć nosa do wyławiania młodych zdolnych aktorów. Dopiero co hipnotyzował
mnie w „Cabarecie” Krzysztof Szczepaniak, a tymczasem muszę odtrąbić kolejną
wielką rolę młodej aktorki TD – Martyny Kowalik. To jej rola wymaga najwięcej
umiejętności, talentu i taktu, by nie stworzyć bohaterki zbyt karykaturalnej,
zbyt „zagranej”. Jeśli mamy uwierzyć, że metr od nas łka z powodu zamętu w
życiu emocjonalnym młoda kobieta, której życie stanowi pasmo nieszczęść
mających swoje źródło w dzieciństwie, aktorka musi doskonale zrozumieć
odgrywaną postać, pozwolić reżyserowi poprowadzić się tak, by efekt wyzwalał w
widzach emocje. Jak było na scenie? Fantastycznie! Jeśli Martyna Kowalik umie w
tej chwili już tyle, to co będzie za parę lat? Wielkie, wielkie kreacje? W
„Niebezpiecznej metodzie” z całą pewnością aktorka pokazała, że w
przeciwieństwie do wielu młodych mniej lub bardziej zdolnych dziewczyn jest już
artystką ukształtowaną. Nie mizdrzy się, nie pozuje. Gdy musi zagrać ciałem,
nie markuje, nie zasłania ręką unoszącej się sukienki, nie dba, by wyglądać
pięknie. Jest wrażliwą, bardzo zagubioną w życiu, choć mającą swoje marzenia
kobietą. Cierpi tak, jak cierpi każdy z nas w chwilach największych wzruszeń,
prawdziwie, naturalnie i szczerze.
Jej gra, podobnie zresztą
jak grającego Carla Gustava Junga Rafała Królikowskiego, jest połączeniem
trudnej do opisania finezji gestów, poezji ciała, mimiki i znakomitego głosu.
Niuanse, jakie aktorzy muszą oddać, by zobrazować wewnętrzne rozterki, jakie
targają ich bohaterów, są widoczne, ale nienachalne. Aktorzy grają nawet stopami.
Zamiast w kuriozalnie sztuczny i najbanalniejszy sposób wyrażać zdenerwowanie
twarzą, swoje rozedrgane emocje ujawniają… stopami. Najpiękniej odegrane
emocje, jakie można sobie wyrazić, to właśnie ich gra stopami. Nerwowe
podrygiwanie, wykręcanie stóp, łamanie palców, wszystko to tak subtelnie, a
jednak boleśnie ujawnia targające bohaterami rządze. Koncert ten, dopełniany
pięknie dozowanym tekstem, wzrusza i wciąga. Aktorzy zresztą nie pozwalają
widzom nawet na chwilę odpoczynku, scena goni scenę (znakomite przejścia
sygnalizowanie przejściem przez kolejne drzwi, dyskretną zmianą oświetlenia:
wielkie uznanie dla scenografów i oświetleniowców), emocja emocję…
Jest taka scena, gdy
będąca w stanie przypominającym obłęd Sabina próbuje schować się za własnym
ubraniem, które naciąga na głowę nie bacząc na to, jak bardzo się odsłania.
Jest w swoim szaleństwie tak rozczulająca. W niemym krzyku napina mięśnie
twarzy, ujawniając ją zza skrawka materiału. Widz ma wówczas wrażenie, że oto
bierze udział w tak intymnym wydarzeniu, że może nie powinno to się dziać tak
blisko nas. Psychoanaliza – proszę państwa. Docieramy nie tylko do świadomości
bohaterów, ale też dzięki nim oczyszczamy swoje własne umysły z naszych lęków i
kłopotów. Teatr niczym kozetka u psychoanalityka? A pewnie.
Sabina Spielrein, grana
przez Martynę Kowalik, stanowi oś konfliktu między uczonymi. A i ci zostali
sportretowani znakomicie! Mariusz Wojciechowski w roli Sigmunda Freuda jest tak
potężny i władczy, jak tylko można sobie wyobrazić. Jego dykcja, moc głosu i
naturalność powodują, że dla grającego Junga Rafała Królikowskiego, operującego
z powodzeniem całkowicie odmiennym sposobem gry, stanowi idealną przeciwwagę.
To mentor z krwi i kości, kiedy gani młodszego kolegę, widzowie sami najchętniej
spaliliby się ze wstydu.
Rafał Królikowski jako
Jung jest niewątpliwie terapeutą zamkniętym w świecie własnych i cudzych
(Freud) teorii. Świat ogranicza się w jego wydaniu do kolejnych przypadków, życie
emocjonalne natomiast do kolejnych czynności prokreacyjnych z własną żoną. Brak
satysfakcji, fantazje, nieumiejętność wyzbycia się spod uroku młodej Żydówki –
prowadzą go do podjęcia wyboru, który zaważy na całym jego, ale i pacjentki
życiu. Ich relacja staje się najbardziej dziką, histeryczną i szczerą grą
psychologiczną, jaką można sobie wyobrazić. Trudno określić, czy portret
przystojnego, choć zamkniętego na świat lekarza dusz jest tak piękny z uwagi na
oszczędność środków w zakresie głosu (ta idealna przeciwwaga dla tubalnego
głosu Mariusza Wojciechowskiego), czy z uwagi na bogactwo emocji wyrażanych
gestem, drgnieniem ręki, palca stopy… Jedno jest pewne, Jung jest najmniej
pewną siebie postacią dramatu, choć skrzętnie to ukrywa. W ujęciu Rafała
Królikowskiego jest też najbardziej ludzkim z terapeutów. Aktor odkrywa jego
nerwowe oblicze powoli, dozuje napięcie, by dać mu ujście w szalonym,
ekstatycznie zwierzęcym tańcu fizycznej miłości. To trudne zadanie aktorskie
udźwignąć jest trudno, dlatego brawa za to, że nie da się znaleźć w tej scenie
fałszu.
Nie ukrywam, że wybrałem
się na przedstawienie m.in. po to, aby zobaczyć na scenie Małgorzatę Niemirską.
Nie zawiodłem się. Gra koncertowo. To jest ta nieistniejąca już dziś szkoła
aktorstwa. Mistrzowska. Jeden gest, jedno spojrzenie - i nie trzeba nawet słów.
Widownia zamiera, w ciągu zaledwie kilku pierwszych sekund, gdy aktorka pojawia
się na scenie, każdy już wie, że ogląda coś, co trudno będzie zapomnieć. Jej
niepokojący wzrok przypomina sytuację, gdy Maria Callas wchodząc na scenę
mówiła: Io Medea. Siła rażenia jest porównywalna… Oglądanie Małgorzaty
Niemirskiej nawet w drugoplanowej roli boleśnie udowadnia, jak mało w
warszawskich teatrach jest takich aktorek, jak ona: bezbłędnych warsztatowo,
potrafiących z niewielkiego epizodu uczynić pełną treści niezapomnianą rolę.
Warto było wybrać się do teatru, naprawdę!
Moim odkryciem tego
wieczoru jest natomiast Krzysztof Ogłoza, grający jednego z pacjentów doktora
Junga. Zaskakująco trafnie sportretował on człowieka, który równie dobrze
mógłby zaistnieć wówczas, sto lat temu, jak i być symbolem naszych czasów: nieco
neurotycznym, egzaltowanym pracownikiem korporacji, który po pracy przesiaduje
na Placu Zbawiciela rozmyślając o kolejnym podrywie. Aktor z całą pewnością
zakasował widownię celnymi uwagami o ludziach, ale też dojrzałym, pełnym uroku
obyciem scenicznym. Brawo!
Najciekawsze w
przedstawieniu jest to, że w zasadzie nie jest ono fikcją, a opowiada
zdarzenia, które najprawdopodobniej miały miejsce faktycznie. Co prawda trwają
spory na temat tego, czy relacja Sabiny z doktorem została skonsumowana w sposób
fizyczny, jednak badacze są zgodni w opiniach, iż młoda Żydówka stała się dla
Junga bardzo szybko z trudnego przypadku obiektem fascynacji. Dzięki niemu
zresztą stała się asystentką, a w krótkim czasie stała się znanym i cenionym
psychologiem. O ironio - sama mająca zaburzenia osobowości spowodowane lękami
wynikającymi ze zdarzeń, które miały miejsce w dzieciństwie, trafnie
analizowała przypadki związane z tzw. psychologią dziecięcą.
„Niebezpieczna
metoda” jest przedstawieniem, które może szokować. Większość reżyserów
udziwniłaby psychologiczny temat sztuki mniej lub niezrozumiałymi zabiegami.
Agnieszka Lipiec-Wróblewska postawiła na aktorów i wygrała! Stworzyła spektakl
pełen namiętności, emocji wyrażanych oszczędnymi, lecz pięknymi środkami, ale
przede wszystkim w swej klasyczności niezwykle nowoczesny. Zrywanie konwenansów,
przełamywanie własnych ograniczeń, szalony pęd za tym, by odnaleźć własną drogę
wśród autorytetów naukowych – to wszystko doprowadziło do niespodziewanego
finału. A może spodziewanego, tylko w tej pięknej historii po prostu
zapomnieliśmy o nim?
Sakis
Sakis
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz