czwartek, 7 stycznia 2016

Niepoprawni (Fantazy), czyli - niestety - szkoda czasu...

      Ostatnio sporo osób pyta mnie, czy jestem aż tak zakochany w teatrze, że podoba mi się każdy spektakl. Niewielkie wyjaśnienie: owszem, staram się dostrzegać piękno, jednak tylko tam, gdzie ono faktycznie istnieje. Jeśli go nie ma... Zresztą: zawsze mówię i piszę to, co myślę. Oto zatem słów kilka na temat przedstawienia, które wyjątkowo nie przypadło mi do gustu.

            „Niepoprawni (Fantazy)”, na który zaprasza nas Teatr Współczesny, to w zasadzie stracony czas. Przykre to słowa – wiem, ale trzeba być uczciwym wobec widzów, którzy wydają pieniądze na to, by przez kilka chwil zakosztować magii. Tutaj magii nie będzie...
Od czego zacząć? Po przekładanej premierze (patrząc na to, co dzieje się na scenie, zastanawia fakt, dlaczego to tyle trwało, po co dokonywano zmian repertuarowych, skoro efekt jest, jaki jest?). Już samo to wydaje się nieco niepoważne, zwłaszcza, że widzowie też mają swoje życie i jeśli chcą iść do teatru, to zmiany terminów mogą ich zwyczajnie zniechęcić. Idźmy dalej: tytuł. Nie potrafiono zdecydować się na „Niepoprawnych”? Czy uznano, iż jesteśmy zbyt głupi, by zrozumieć, że chodzi o „Fantazego”? Aby jednak zasugerować nowe, odświeżone spojrzenie, warto było dać tytuł, jakiego nikt dotąd nie miał? To trzeba było zaszaleć i dodać jeszcze „Nową Dejanirę” (bo przecież i pod tym tytułem w XIX w. publikowano dramat Słowackiego) – mielibyśmy komplet. A jak pięknie reklamowano spektakl! Na stronie teatru czytamy: „Przecież ta komedia to jest cud, jakiego nie miała i nie ma Europa. Przecież ta sztuka to jest fenomen oryginalności…” – tak w pierwszej połowie XX wieku zachwycał się Fantazym Tadeusz Boy-Żeleński. Literaturoznawcy i teatrolodzy XXI wieku odkrywają w dziele Juliusza Słowackiego coraz więcej oryginalności, piękności i mądrości. Niech mają szansę i widzowie!”. Nie dano nam szansy na nic z tych rzeczy, co więcej, strona teatru razi niechlujstwem, bowiem w opisie sztuki czytamy o „oyginalności” dzieła – cokolwiek miałoby to oznaczać...
    Cóż zatem dano szansę odkryć widzom? Niewiele. Plusem całej sytuacji jest fakt, iż starano się nie majstrować przy sztuce. To, co zrobił z tekstem np. Jan Klata – do mnie zwyczajnie nie przemawia. Widz idąc do teatru na Słowackiego – chce zobaczyć Słowackiego, a nie luźnego do niego nawiązania spiętego jedynie tytułem sztuki (takich spektakli można wymieniać dziesiątkami, podam więc tylko dla przykładu „Oresteję” w Teatrze Narodowym, którą równie przykro oglądało się na scenie, a widzowie wychodzili z teatru zawiedzeni upadkiem narodowej sceny). Pod tym względem jest zatem poprawnie, jednak to niewiele, zwłaszcza że dramat Słowackiego bywa w wielu momentach  nużący.  Skoro zatem nie ma zmian, po co reklamować go tak: „Minęły lata, zmieniły się czasy, granice, obyczaje, we wrzącym polskim tyglu najmniej zmienili się ludzie – wciąż jak dawniej bywają niepoprawni”? Przecież to krzyczy: pokażemy, jak bardzo dziś jesteśmy podobni do ludzi, których nie ma już dawno... Niestety, skończyło się tylko na tym krzyku...
       Brakuje mi w przedstawieniu tej błyskotliwej ironii, którą zawarł Słowacki na kartach swego dzieła (być może to zabieg celowy, by odciąć się od nazbyt satyrycznego ujęcia „Fantazego”, jakiego dokonał Michał Zadara w Teatrze Powszechnym). Brakuje mi życia. Chociaż przenigdy nie utożsamiam się z tym, co o teatrze pisze Aneta Kyzioł, wyjątkowo zgodzę się ze słowami, że „całość sprawia przykre wrażenie”. Bo tak jest, choć nie zgodzę się ze znaną recenzentką, której przeszkadzała mała scena (to nie to, co w Powszechnym!). Cóż, wydaje się, że wiemy, jakimi scenami dysponują teatry i nie spodziewajmy się przestrzeni, gdzie jej zwyczajnie być nie może. Nie sądzę też, że rozmachu sztuce doda ziemia (w Powszechnym eksploatowana ostatnio do znudzenia- vide: Lilla Weneda). Tutaj jednak mamy do czynienia z bardzo słabo przygotowaną sceną. Jest... ubogo. Wszystko sprawia wrażenie braku środków na realizację, taka sobie scenografia (choć pięknie oświetlona), rekwizyty rodem z marketu (kiedy przez scenę „płynął” łabędź, widownia płakała ze śmiechu – to było nie tylko sztuczne, ale po prostu kiczowato groteskowe). A kostiumy? Przykro patrzeć. Suknia ze starej kotary, szal hrabiny, który jest zwyczajnym poliestrowym obrusem)... Fryzury też niby z epoki, a jakieś takie sztuczne. No i te buty Fantazego oraz jego służącego – z daleka widać po znakach na podeszwach, w jakiej „sieci sklepów” je kupiono. Wygląda to komicznie w połączeniu z całkiem dobrym strojem.
       W zasadzie najlepszy kostium zaprojektowano dla Dianny, córki hrabiostwa Respektów. Cóż z tego, skoro Weronika Nockowska w tej roli wygląda tak, jakby była znudzona tym, że w ogóle musi wyjść na scenę. Arsenał środków wyrazu, które można byłoby użyć w tej prostej roli, jest całkiem spory, niestety - aktorka nie ma pomysłu na Diannę. Ewa Porębska w roli Stelii (drugiej z córek Respektów), choć to jej dopiero druga rola  w teatrze,  jest po stokroć ciekawsza. I – proszę mi wierzyć – to nie wina roli... Trzeba się jeszcze dużo uczyć, zanim się stanie Agnieszką Suchorą czy Agnieszką Pilaszewską, że o Marcie Lipińskiej nie wspomnę. Z wymienionych trzech aktorek akurat  w przedstawieniu bierze udział tylko Agnieszka Pilaszewska, pokazując się z innej strony niż znamy ją do tej pory. W kostiumie nazwijmy go umownie „z epoki” wypada całkiem dobrze, do tego potrafi być, podobnie jak partnerujący jej Krzysztof Wakuliński – rozkosznie zabawna.

   Najciekawszym punktem przedstawienia wydaje się jednak być sam Fantazy Duchnicki (w tej roli młody aktor – Michał Mikołajczak). Z góry przepraszam za Duchnickiego - tak nazwisko to pada ze sceny, raz co prawda - i podejrzewam - w wyniku pomyłki, jednak fakt jest faktem, niezależnie od wytkniętej mi przez Dyrekcję Teatru Współczesnego pomyłki, pozostawię więc tutaj tego Duchnickiego po wsze czasy... Każde jego wejście na scenę przynosi ożywczy powiew dobrej dykcji, całkiem znośnej gry aktorskiej oraz lekkości w mierzeniu się z dość trudnym tekstem. Tutaj – duże brawa! Warto zauważyć również Katarzynę Dąbrowską w roli Idalii – ładnie oddającą rozterki emocjonalne swojej bohaterki. To aktorka, która mogłaby pokusić się o włączenie do repertuaru głównej roli, jestem pewien, że uniosłaby ją znakomicie. Pozostaje czekać. Jest też Rafał Zawierucha jako Rzecznicki – intrygująco dobry (choć jego wadą zawsze pozostawać będzie wada wymowy).
        Szkoda natomiast czasu na omawianie wszystkich wpadek przedstawienia. A tych jest sporo, bo poza łabędziem, szalem z obrusa i butami Fantazego mamy jeszcze chociażby nieudaną kreację Weroniki Nockowskiej i – co gorsza – równie nieciekawy monolog Damiana Damięckiego, kompletnie niezrozumiałe czarne zasłonki czy rażącą brakiem realizmu scenę śmierci starego majora. Dodatkowo brakuje też klamry, która spinałaby poszczególne sceny. Od połowy przedstawienie razi też nadmierną pompatycznością.
      Spektakl widziałem tuż po premierze, minęło więc trochę czasu, zanim postanowiłem o nim napisać. Niestety – nawet po przemyśleniu: na ten spektakl nie zapraszam nikogo, chyba, że dla samych aktorów, których zawsze miło jest zobaczyć „w akcji”. Tutaj część z nich ratuje spektakl, choć to daremny trud. Z zapowiedzi tego, iż  mimo różnicy czasów i miejsc, wciąż pozostajemy tak samo "niepoprawni", pozostaje więc tylko rozwichrzona fryzura Fantazego...

 P.s. Informacja z ostatniej chwili - jesteśmy czytani przez ekipę Teatru Współczesnego, ponieważ wskazany przez nas błąd w opisie spektaklu został już poprawiony! Pozostaje tylko wierzyć, że nie jesteśmy niemile widziani w progach TW? :-)

Tytułem wyjaśnienia: fotografie Magdy Hueckel pochodzą ze strony Teatru Współczesnego.
S


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz