środa, 20 stycznia 2016

Kamienica na Nalewkach, czyli kto marudzi na Cepelię, ten trąba!

            Na przekór tym, którzy nonszalancko określali swego czasu repertuar Teatru Żydowskiego jako nieco cepeliowy, „Kamienica na Nalewkach” ma się znakomicie i grana jest już szesnasty sezon! Kto by uwierzył, że premierę miała 16 grudnia 2000 r.! Najlepszą tradycją światowych scen jest utrzymywanie w repertuarze przez lata sztuk, na które publiczność wykupuje bilety z dużym wyprzedzeniem. Tak jest i w tym przypadku, zatem: świętujemy sukces! Co więcej, przedstawienie znakomicie wpisuje się w tradycję teatru, który od sześćdziesięciu sześciu lat stara się przypominać, że w przedwojennej Warszawie historia i kultura Żydów oraz Polaków wzajemnie przenikały się, tworząc jeden piękny, kolorowy świat. Świat, w którym na podwórkach, placach targowych, w domach funkcjonowała kultura, którą w kilka wojennych lat niemal całkowicie unicestwiono. Spektakl w żartobliwy sposób przypomina te czasy, bawiąc widzów i śmiejąc się razem z nimi z tego, co w kulturze żydowskiej było najciekawsze.
            Idea spektaklu spodoba się zapewne wszystkim tym, którzy idąc do Teatru Żydowskiego chcieliby obejrzeć pogodny obraz, pełen pozytywnego przesłania, nie zaś trudne widowisko poświęcone trudnym czasom wojny. Jest to wszak najwyższych lotów widowisko pełne najwspanialszych żydowskich dźwięków, misternie tkanych nostalgicznych tekstów piosenek, zabawnych historyjek, gagów. Ponad dwie godziny rozrywki, bez chwili nudy.
            Wraz z podniesieniem kurtyny i pierwszymi dźwiękami muzyki (a ta, jak to zazwyczaj w Teatrze Żydowskim- grana jest na żywo!) przenosimy się w samo serce przedwojennej dzielnicy żydowskiej – na Nalewki. Mamy tu podwórko, kramy, ulicę pełną kamienic, jest i bar „Raj paradise”, salon szewski, piekarnię, sklep kolonialny…, a wszystko takie piękne! Ewa Łaniecka przygotowała scenografię rewelacyjną, rozbudowaną, zgodną z naszymi wyobrażeniami o przedwojennych żydowskich miejscach. Izabella Rzeszowska rozpoczyna spektakl przepiękną balladą, a już po chwili na scenie pojawia się barwny korowód postaci, które symbolicznie wskazują pewne cechy przypisywane Żydom od tak dawna, co więcej, bohaterowie potrafią się śmiać z tych cech, puszczając oko do rozawionej widowni. Tak, to przedstawienie, które wciąga w widzów w zabawę. Niby nie jest to jednak historia, która rozwija się i ciągnie, a swego rodzaju patchwork mniej lub bardziej znanych piosenek i żartów, a jednak Gołda Tencer i Szymon Szurmiej (nieżyjący już poprzedni Dyrektor Teatru) nadali mu formę, dzięki której co kilka chwil widownia wiwatuje, ciesząc się, że bezpośrednio bierze udział w czymś, co określam mianem magii. Jak bowiem nazwać inaczej sytuację, w której urzeczona publiczność nagradza aktorów brawami za każdą scenę, każdy wspaniały song? Aktorzy wychodzą z siebie, by ukazać koloryt czasów, które znamy już tylko z kart książek i starych, przykurzonych fotografii. Dzięki nim dzieje się magia – ten świat ożywa!
Kolejne sceny pozwalają nam zrozumieć, jak przebogata jest kultura żydowska. Choć otrzymujemy w „Kamienicy…” jej w pewien sposób skondensowaną formę, możemy zrozumieć, co utraciła Warszawa… Echa tego świata gdzieś jeszcze żyją w zakamarkach starych budowli, które ostały się wojnie, jednak pełnym blaskiem rozbłysnąć mogą właśnie na deskach Teatru Żydowskiego, który – dzięki Gołdzie Tencer – stoi na straży pamięci o tych, którzy zginęli bez winy… Na Nalewkach na szczęście pamiętamy przede wszystkim dobre chwile: poznajemy ulicznych grajków (ba, nawet całe kapele) i ich frywolne piosenki, przenosimy się w domowy świat i codzienność warszawskich Żydów, mamy też plotkarki, swatki, sprzątaczki, lekarzy i ich zabawnych pacjentów, słowem – czego tylko dusza zapragnie: wszystko jest!
            Moc wspaniałego żydowskiego humoru otrzymujemy dzięki Henrykowi Rajferowi. Jako ojciec, który opowiada historię swojej rodziny, którą musi wyżywić, rozczula do łez. Ma tę moc, która sprawia, że wraz z płynącymi z jego ust słowami widzimy natychmiast malowane przez niego obrazy i pękamy ze śmiechu, jest w swym zapamiętaniu (a krytykuje przecież także swoje skąpstwo) szczerze  zabawny. Przeogromna rodzina, bez przerwy jedząca, chodząca do toalety i kochająca się, jest nie tylko przedmiotem jego zgryzoty, ale też naszej troski, jak to się wszystko skończy.
            Aktor pojawia się zresztą (podobnie jak większość artystów) także i w innych rolach, razem z Markiem Węglarskim raczy nas choćby arcygenialną dyskusją na temat swojego mężowskiego życia. Siedząc w płaszczach podbitych futrem na ławce w parku, panowie opierają się na parasolach i narzekają, narzekają, by w finale wyśmiać jeszcze przypisywaną Żydom cechę skąpstwa. Ogromnie ucieszne!
            Marek Węglarski to zresztą osobna historia. Jedna z barwniejszych postaci w Teatrze Żydowskim, człowiek o ogromnych umiejętnościach komicznych, zmienia głos i miny praktycznie na zawołanie. W jednym z kupletów po raz kolejny udowadnia to, że jest niezwykle wygimnastykowany. To i tak jednak nic w porównaniu z tym, co robi, gdy opowiada lekarzowi o swoich problemach ze snem. Pomijam już fakt, iż widownia trzęsła się z tłumionego śmiechu, by po chwili dać wyraz swojej radości nagradzając aktora frenetycznymi oklaskami, bo to, choć miłe, nie najważniejsze. To, co trzeba zapamiętać, to talent, z jakim aktor radzi sobie z zadaniem rozśmieszenia widowni dość znanym przecież tekstem. Dać ludziom radość wcale nie jest tak łatwo, można się wygłupiać, robić z siebie błazna, a to będzie budziło politowanie. Żarty w wykonaniu Marka Węglarskiego, podobnie jak Henryka Rajfera, należy uznać za teatralny majstersztyk.
            Waldemara Gawlika, skoro już od panów zacząłem, widownia pokocha od pierwszej chwili, gdy nieporadnie broni się przed zakusem swatek. Aktor umiejętnie żongluje napięciem, klasa sama w sobie. Ryszard Kluge w niewielkiej, ale wymownej roli Rabina, choć z widocznie doklejoną brodą, jest również świetny. Moim idolem w przedstawieniu jest jednak Piotr Wiszniowski, główny kelner, wodzirej i lekarz. Fantastyczny, męski głos oraz umiejętność absolutnego panowania nad widownią sprawiają, że wraz z każdą jego zapowiedzią przechodzi człowieka dreszcz emocji, w oczekiwaniu na to, co ma się za chwile wydarzyć. Jako lekarz aktor jest przezabawny, a do tego - znakomicie śpiewa (choć trzeba przyznać, że wszyscy aktorzy Teatru Żydowskiego śpiewają cudnie). Do tego wszystkiego to dzięki niemu mamy wrażenie, że spektakl rozgrywa się w szalonym tempie!
            Panie, jak to aktorki Teatru Żydowskiego, grają tak, jakby każda scena, każdy wypowiedziany czy wyśpiewany tekst mógł przeważyć szalę wspólnego sukcesu. Są wspaniałe, każda na swój sposób. Ernestynę Winnicką pokochać trzeba za  odczarowanie posągowości bohaterki spektaklu „One same”. Tutaj aktorka gra plotkarę z kamienicy, która paląc papierosa i chodząc z miotłą po podwórzu, w ubogim stroju opowiada nam pikantne szczegóły życia mieszkańców budynku. A że opowiada ze swadą, dowcipnie i „pieprznie”, dowiadujemy się, kto poszedł do więzienia, kto kogo i z kim zdradza, a nawet jak można usadzić męża, który zbyt wyrywnie garnie się do rozwodu.
            Alina Świdowska zapala szabasowe świece z takim błyskiem w oku, tak pięknie też śpiewa, ze trudno nie wpaść w zachwyt nad jej pełną uroku kreacją. To symbol każdej żydowskiej matki, wokół której koncentruje się życie rodzinne. Jest też, wraz z Ernestyną Winnicką bohaterką zabawnej sceny, gdy jako Sura pragnie znaleźć sobie za pośrednictwem swatek męża. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że aktorka lubi swoją rolę, widać, że wkłada w nią bogactwo swojego aktorskiego warsztatu. Wielkie ukłony.
            Ewa Dąbrowska, jak to ona, gra i śpiewa koncertowo. Czy to sprzedając „bubliczki”, tańcząc, czy śpiewając, daje popis aktorstwa najwyższej próby. W piosenceBaj mir bisti szejn” wraz z Moniką Soszką i Joanną Przybyłowską cudownie oddaje nastrój, wszystkie trzy Panie bawią się znakomicie rolami. Monika Soszka w tym spektaklu daje się pokazać zarówno od strony lirycznej, jak i komediowej. Jest dostojna, pięknie wypada w czarnym nakryciu głowy, by za chwilę grać już kogoś innego. W zapamiętaniu szaleje (wraz z Joanną Przybyłowską) śpiewając tak szybko, że niemożliwe jest powtórzenie choć fragmentu utworu w ten sposób. Co więcej – obie aktorki czynią to jakby od niechcenia, grając przy tym całym ciałem, tańcząc, robiąc miny. Mistrzostwo świata!
            Joanna Przybyłowska – w „Kamienicy na Nalewkach” gra celnie, zawadiacko i tak, że ręce same rwą się do oklasków. Znakomicie odnajduje się wszędzie tam, gdzie trudny kostium, zmiana emploi dla wielu innych osób mogłyby być problemem.  A jest przecież jeszcze Barbara Szeliga – znakomita jako kusząca pacjentka doktora, do tego świetnie śpiewa (choć w scenach „okiennych” scenografia tłumi nieco dźwięk i trudno wówczas zrozumieć słowa).
            Nie sposób opowiedzieć o wszystkich występujących w przedstawieniu aktorach, wspomnę więc tylko jeszcze kilka zasadniczych kwestii. Gołda Tencer pojawia się na scenie kilkukrotnie i dwa razy śpiewa, raz krotochwilną piosenkę, raz – majestatyczną i bardzo przejmująco smutną pieśń „Mejn yiddishe mame”. Interpretacją tej piosenki gwiazda ujęła mnie bardzo. Oddała każdy niuans i odcień smutku, jaki towarzyszy utworowi. To była jedyna chwila, gdy widzowie nie wiedzieli, jak się zachować, uszanować emocje, które pojawiły się na scenie, czy szaleńczo bić brawo. Wygrała zaduma. Także Joanna Rzeszowska dała widzom bajeczny koncert, przypominając szlagiery (z „Rebeką” na czele), w których jej głos niósł się do ostatnich rzędów, niosąc nostalgię i piękno. Ale - po raz pierwszy – widziałem też aktorkę w komediowym popisie – i uczciwie przyznam – że był nawet jeszcze lepszy. Aktorka potrafi bawić się rolą, śpiewa, kokietuje, komentuje, zmienia strój na scenie, jednym słowem: magia!
            To, czym Teatr Żydowski rzucił mnie na kolana, to jednak zupełnie coś innego. Ogromny szacunek, jakim w teatrze (i na scenie) darzy się artystów odrobinę starszych od swoich kolegów. Wanda Siemaszko, grająca główną swatkę (i zarazem gościa w kawiarni), nie jest tylko dodatkiem do przedstawienia, a wspaniale zaznacza swoją obecność. Mówi mocnym głosem, uczy swoich kolegów scenicznej klasy. Uroczo wypadają jej kwestie (choćby słynna tyrada o tym, ze kandydatka na żonę owszem – utyka – ale tylko kiedy chodzi!). Także Wojciech Wiliński imponuje na scenie swoją fenomenalną dykcją. Konferansjerskie umiejętności zaowocowały monologami, po których publiczność długo jeszcze biła brawo. Okazuje się zatem, że i najstarsze pokolenie aktorów Teatru Żydowskiego ma wiele do powiedzenia na scenie. Nie sposób nie wspomnieć również o gościnnie występującym Marianie Opani. Nie jest to pierwsza przygoda aktora z przedstawieniem, bowiem razem z Szymonem Szurmiejem występował już choćby w telewizyjnej wersji przedstawienia. Także i tym razem, gorąco witany, dołożył swoją cegiełkę do tego wspaniałego widowiska. I tylko żal, że Szymon Szurmiej nie zagaduje już publiczności ze sceny….   
          Znowu potwornie się rozgadałem, zatem do „Kamienicy na Nalewkach” jeszcze wrócę, muszę jednak wspomnieć tylko, że cechą, która odróżnia Teatr Żydowski od innych teatrów jest to, że w przedstawieniu muzyka zawsze grana jest na żywo. Piękne melodie opracowane przez grająca na fortepianie Teresę Wrońską (będącą kierownikiem muzycznym teatru), grają także: Mirosław Kuźniak (skrzypce), Michał Lamza (syntezator), Dariusz Falana (klarnet) i Mateusz Dobosz (bas). To ogromny walor spektaklu, który w zasadzie nie ma wad. No, może jedną, czasem aktorzy, którzy stoją akurat na schodach lub w oknach, nie są dobrze słyszani na widowni. To jednak drobiazg. „Kamienicy na Nalewkach” życzę kolejnych szesnastu lat!
            I – jeśli ktoś tego nie wie – dodam, że w „Kamienicy…” gra Jerzy Walczak, który wystąpił w filmie „Syn Szawła”, który zdobył już m.in. nagrodę w Cannes, Złotego Globa i jest nominowany do tegorocznych Oscarów, od jutra będzie można oglądać także w polskich kinach. Zatem – zapraszam do kina, a później – natychmiast „na Nalewki”!
Sakis

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz