Na
przekór tym, którzy nonszalancko określali swego czasu repertuar Teatru
Żydowskiego jako nieco cepeliowy, „Kamienica na Nalewkach” ma się znakomicie i
grana jest już szesnasty sezon! Kto by uwierzył, że premierę miała 16 grudnia
2000 r.! Najlepszą tradycją światowych scen jest utrzymywanie w repertuarze przez
lata sztuk, na które publiczność wykupuje bilety z dużym wyprzedzeniem. Tak
jest i w tym przypadku, zatem: świętuje my sukces! Co więcej, przedstawienie
znakomicie wpisuje się w tradycję teatru, który od sześćdziesięciu sześciu lat stara
się przypominać, że w przedwojennej Warszawie historia i kultura Żydów oraz
Polaków wzajemnie przenikały się, tworząc jeden piękny, kolorowy świat. Świat,
w którym na podwórkach, placach targowych, w domach funkcjonowała kultura,
którą w kilka wojennych lat niemal całkowicie unicestwiono. Spektakl w
żartobliwy sposób przypomina te czasy, bawiąc widzów i śmiejąc się razem z nimi
z tego, co w kulturze żydowskiej było najciekawsze.
Idea
spektaklu spodoba się zapewne wszystkim tym, którzy idąc do Teatru Żydowskiego chcieliby
obejrzeć pogodny obraz, pełen pozytywnego przesłania, nie zaś trudne widowisko
poświęcone trudnym czasom wojny. Jest to wszak najwyższych lotów widowisko
pełne najwspanialszych żydowskich dźwięków, misternie tkanych nostalgicznych tekstów
piosenek, zabawnych historyjek, gagów. Ponad dwie godziny rozrywki, bez chwili
nudy.
Wraz
z podniesieniem kurtyny i pierwszymi dźwiękami muzyki (a ta, jak to zazwyczaj w
Teatrze Żydowskim- grana jest na żywo!) przenosimy się w samo serce
przedwojennej dzielnicy żydowskiej – na Nalewki. Mamy tu podwórko, kramy, ulicę
pełną kamienic, jest i bar „Raj paradise”, salon szewski, piekarnię, sklep
kolonialny…, a wszystko takie piękne! Ewa Łaniecka przygotowała scenografię rewelacyjną,
rozbudowaną, zgodną z naszymi wyobrażeniami o przedwojennych żydowskich miejscach.
Izabella Rzeszowska rozpoczyna spektakl przepiękną balladą, a już po chwili na
scenie pojawia się barwny korowód postaci, które symbolicznie wskazują pewne
cechy przypisywane Żydom od tak dawna, co więcej, bohaterowie potrafią się
śmiać z tych cech, puszczając oko do rozawionej widowni. Tak, to
przedstawienie, które wciąga w widzów w zabawę. Niby nie jest to jednak
historia, która rozwija się i ciągnie, a swego rodzaju patchwork mniej lub
bardziej znanych piosenek i żartów, a jednak Gołda Tencer i Szymon Szurmiej (nieżyjący
już poprzedni Dyrektor Teatru) nadali mu formę, dzięki której co kilka chwil
widownia wiwatuje, ciesząc się, że bezpośrednio bierze udział w czymś, co
określam mianem magii. Jak bowiem nazwać inaczej sytuację, w której urzeczona
publiczność nagradza aktorów brawami za każdą scenę, każdy wspaniały song?
Aktorzy wychodzą z siebie, by ukazać koloryt czasów, które znamy już tylko z
kart książek i starych, przykurzonych fotografii. Dzięki nim dzieje się magia –
ten świat ożywa!
Kolejne sceny pozwalają nam
zrozumieć, jak przebogata jest kultura żydowska. Choć otrzymujemy w „Kamienicy…”
jej w pewien sposób skondensowaną formę, możemy zrozumieć, co utraciła Warszawa…
Echa tego świata gdzieś jeszcze żyją w zakamarkach starych budowli, które
ostały się wojnie, jednak pełnym blaskiem rozbłysnąć mogą właśnie na deskach
Teatru Żydowskiego, który – dzięki Gołdzie Tencer – stoi na straży pamięci o
tych, którzy zginęli bez winy… Na Nalewkach na szczęście pamiętamy przede
wszystkim dobre chwile: poznajemy ulicznych grajków (ba, nawet całe kapele) i
ich frywolne piosenki, przenosimy się w domowy świat i codzienność warszawskich
Żydów, mamy też plotkarki, swatki, sprzątaczki, lekarzy i ich zabawnych
pacjentów, słowem – czego tylko dusza zapragnie: wszystko jest!
Moc
wspaniałego żydowskiego humoru otrzymujemy dzięki Henrykowi Rajferowi. Jako
ojciec, który opowiada historię swojej rodziny, którą musi wyżywić, rozczula do
łez. Ma tę moc, która sprawia, że wraz z płynącymi z jego ust słowami widzimy
natychmiast malowane przez niego obrazy i pękamy ze śmiechu, jest w swym
zapamiętaniu (a krytykuje przecież także swoje skąpstwo) szczerze zabawny. Przeogromna rodzina, bez przerwy
jedząca, chodząca do toalety i kochająca się, jest nie tylko przedmiotem jego
zgryzoty, ale też naszej troski, jak to się wszystko skończy.
Aktor
pojawia się zresztą (podobnie jak większość artystów) także i w innych rolach, razem
z Markiem Węglarskim raczy nas choćby arcygenialną dyskusją na temat swojego
mężowskiego życia. Siedząc w płaszczach podbitych futrem na ławce w parku, panowie
opierają się na parasolach i narzekają, narzekają, by w finale wyśmiać jeszcze
przypisywaną Żydom cechę skąpstwa. Ogromnie ucieszne!
Marek
Węglarski to zresztą osobna historia. Jedna z barwniejszych postaci w Teatrze Żydowskim,
człowiek o ogromnych umiejętnościach komicznych, zmienia głos i miny praktycznie
na zawołanie. W jednym z kupletów po raz kolejny udowadnia to, że jest
niezwykle wygimnastykowany. To i tak jednak nic w porównaniu z tym, co robi,
gdy opowiada lekarzowi o swoich problemach ze snem. Pomijam już fakt, iż
widownia trzęsła się z tłumionego śmiechu, by po chwili dać wyraz swojej
radości nagradzając aktora frenetycznymi oklaskami, bo to, choć miłe, nie
najważniejsze. To, co trzeba zapamiętać, to talent, z jakim aktor radzi sobie z
zadaniem rozśmieszenia widowni dość znanym przecież tekstem. Dać ludziom radość
wcale nie jest tak łatwo, można się wygłupiać, robić z siebie błazna, a to
będzie budziło politowanie. Żarty w wykonaniu Marka Węglarskiego, podobnie jak
Henryka Rajfera, należy uznać za teatralny majstersztyk.
Waldemara
Gawlika, skoro już od panów zacząłem, widownia pokocha od pierwszej chwili, gdy
nieporadnie broni się przed zakusem swatek. Aktor umiejętnie żongluje
napięciem, klasa sama w sobie. Ryszard Kluge w niewielkiej, ale wymownej roli
Rabina, choć z widocznie doklejoną brodą, jest również świetny. Moim idolem w
przedstawieniu jest jednak Piotr Wiszniowski, główny kelner, wodzirej i lekarz.
Fantastyczny, męski głos oraz umiejętność absolutnego panowania nad widownią
sprawiają, że wraz z każdą jego zapowiedzią przechodzi człowieka dreszcz
emocji, w oczekiwaniu na to, co ma się za chwile wydarzyć. Jako lekarz aktor jest
przezabawny, a do tego - znakomicie śpiewa (choć trzeba przyznać, że wszyscy
aktorzy Teatru Żydowskiego śpiewają cudnie). Do tego wszystkiego to dzięki
niemu mamy wrażenie, że spektakl rozgrywa się w szalonym tempie!
Panie,
jak to aktorki Teatru Żydowskiego, grają tak, jakby każda scena, każdy
wypowiedziany czy wyśpiewany tekst mógł przeważyć szalę wspólnego sukcesu. Są
wspaniałe, każda na swój sposób. Ernestynę Winnicką pokochać trzeba za odczarowanie posągowości bohaterki spektaklu „One
same”. Tutaj aktorka gra plotkarę z kamienicy, która paląc papierosa i chodząc
z miotłą po podwórzu, w ubogim stroju opowiada nam pikantne szczegóły życia mieszkańców
budynku. A że opowiada ze swadą, dowcipnie i „pieprznie”, dowiadujemy się, kto
poszedł do więzienia, kto kogo i z kim zdradza, a nawet jak można usadzić męża,
który zbyt wyrywnie garnie się do rozwodu.
Alina
Świdowska zapala szabasowe świece z takim błyskiem w oku, tak pięknie też
śpiewa, ze trudno nie wpaść w zachwyt nad jej pełną uroku kreacją. To symbol
każdej żydowskiej matki, wokół której koncentruje się życie rodzinne. Jest też,
wraz z Ernestyną Winnicką bohaterką zabawnej sceny, gdy jako Sura pragnie
znaleźć sobie za pośrednictwem swatek męża. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że
aktorka lubi swoją rolę, widać, że wkłada w nią bogactwo swojego aktorskiego
warsztatu. Wielkie ukłony.
Ewa
Dąbrowska, jak to ona, gra i śpiewa koncertowo. Czy to sprzedając „bubliczki”, tańcząc,
czy śpiewając, daje popis aktorstwa najwyższej próby. W piosence „Baj
mir bisti szejn” wraz z Moniką Soszką i Joanną Przybyłowską cudownie oddaje
nastrój, wszystkie trzy Panie bawią się znakomicie rolami. Monika Soszka w tym
spektaklu daje się pokazać zarówno od strony lirycznej, jak i komediowej. Jest
dostojna, pięknie wypada w czarnym nakryciu głowy, by za chwilę grać już kogoś
innego. W zapamiętaniu szaleje (wraz z Joanną Przybyłowską) śpiewając tak
szybko, że niemożliwe jest powtórzenie choć fragmentu utworu w ten sposób. Co
więcej – obie aktorki czynią to jakby od niechcenia, grając przy tym całym
ciałem, tańcząc, robiąc miny. Mistrzostwo świata!
Joanna
Przybyłowska – w „Kamienicy na Nalewkach” gra celnie, zawadiacko i tak, że ręce
same rwą się do oklasków. Znakomicie odnajduje się wszędzie tam, gdzie trudny
kostium, zmiana emploi dla wielu innych osób mogłyby być problemem. A jest przecież jeszcze Barbara Szeliga –
znakomita jako kusząca pacjentka doktora, do tego świetnie śpiewa (choć w
scenach „okiennych” scenografia tłumi nieco dźwięk i trudno wówczas zrozumieć słowa).
Nie
sposób opowiedzieć o wszystkich występujących w przedstawieniu aktorach, wspomnę
więc tylko jeszcze kilka zasadniczych kwestii. Gołda Tencer pojawia się na
scenie kilkukrotnie i dwa razy śpiewa, raz krotochwilną piosenkę, raz –
majestatyczną i bardzo przejmująco smutną pieśń „Mejn yiddishe mame”.
Interpretacją tej piosenki gwiazda ujęła mnie bardzo. Oddała każdy niuans i
odcień smutku, jaki towarzyszy utworowi. To była jedyna chwila, gdy widzowie
nie wiedzieli, jak się zachować, uszanować emocje, które pojawiły się na
scenie, czy szaleńczo bić brawo. Wygrała zaduma. Także Joanna Rzeszowska dała
widzom bajeczny koncert, przypominając szlagiery (z „Rebeką” na czele), w
których jej głos niósł się do ostatnich rzędów, niosąc nostalgię i piękno. Ale -
po raz pierwszy – widziałem też aktorkę w komediowym popisie – i uczciwie
przyznam – że był nawet jeszcze lepszy. Aktorka potrafi bawić się rolą, śpiewa,
kokietuje, komentuje, zmienia strój na scenie, jednym słowem: magia!
To,
czym Teatr Żydowski rzucił mnie na kolana, to jednak zupełnie coś innego.
Ogromny szacunek, jakim w teatrze (i na scenie) darzy się artystów odrobinę
starszych od swoich kolegów. Wanda Siemaszko, grająca główną swatkę (i zarazem
gościa w kawiarni), nie jest tylko dodatkiem do przedstawienia, a wspaniale zaznacza
swoją obecność. Mówi mocnym głosem, uczy swoich kolegów scenicznej klasy.
Uroczo wypadają jej kwestie (choćby słynna tyrada o tym, ze kandydatka na żonę
owszem – utyka – ale tylko kiedy chodzi!). Także Wojciech Wiliński imponuje na
scenie swoją fenomenalną dykcją. Konferansjerskie umiejętności zaowocowały
monologami, po których publiczność długo jeszcze biła brawo. Okazuje się zatem,
że i najstarsze pokolenie aktorów Teatru Żydowskiego ma wiele do powiedzenia na
scenie. Nie sposób nie wspomnieć również o gościnnie występującym Marianie Opani. Nie jest to pierwsza przygoda aktora z przedstawieniem, bowiem razem z Szymonem Szurmiejem występował już choćby w telewizyjnej wersji przedstawienia. Także i tym razem, gorąco witany, dołożył swoją cegiełkę do tego wspaniałego widowiska. I tylko żal, że Szymon Szurmiej nie zagaduje już publiczności ze sceny….
I
– jeśli ktoś tego nie wie – dodam, że w „Kamienicy…” gra Jerzy Walczak, który wystąpił w filmie „Syn Szawła”, który zdobył już m.in. nagrodę w Cannes,
Złotego Globa i jest nominowany do tegorocznych Oscarów, od jutra będzie można
oglądać także w polskich kinach. Zatem – zapraszam do kina, a później –
natychmiast „na Nalewki”!
Sakis
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz