piątek, 28 sierpnia 2015

Żyć nie umierać, czyli trzecie wyjście

Dziś premiera, więc jest i notka. Troszkę wyjątkowa, bo macie okazję przeczytać recenzję podwójną. Byłem na premierze dzięki Marcinowi z bloga Pan Kulturalny. On swoją recenzję już opublikował więc macie w temacie filmu swoisty dwugłos. Jeszcze nie czytałem tego co napisał, żeby się nie sugerować, ale jak tylko skończę to lecę, Was namawiam do tego samego.

Ciekawe, że w krótkim okresie czasu na nasze ekrany trafią aż dwa filmy inspirowane prawdziwymi historiami walki z rakiem (czekamy przecież na "Chemię"). Coś jest takiego w tej cholernej chorobie, że szukamy wciąż potwierdzenia na to, że nie wszyscy się jej poddają, że mimo pewnej nieuchronności ostatecznego, są tacy, którzy walkę prowadzą bardzo długo, dając nadzieję innym. 

Scenariusz "Żyć nie umierać" dość luźno inspirowany był postacią aktora Tadeusza Szymkowa, który zmarł kilka miesięcy po diagnozie raka płuc. Zaprzyjaźniony z nim Cezary Harasimowicz wziął na warsztat tę historię, próbując opowiedzieć o tym jak się żyje z perspektywą kilku miesięcy życia. Co dzieje się w głowie takiego człowieka, jak próbuje wykorzystać ten czas.

Nie oczekujcie słodkiej i łzawej opowieści o tym iż wszystkie rany można zaleczyć, winy przebaczyć i odejść w zgodzie z całym światem i z samym sobą. Może Amerykanie mieli by pokusę pójścia w taką stronę. Tu jest proza życia. Jednoczesne próby naprawiania przeszłości i walka o teraźniejszość, o to by mieć za co przeżyć kolejny dzień, by ciało się nie poddało za szybko, walka o nadzieję, nie są łatwe. Szczególnie gdy główny bohater - Bartek, wydaje się prawie zupełnie sam. Prawie, bo ma przy sobie przyjaciela, który jest jednocześnie sponsorem z AA (w tej roli świetny jak zwykle Janusz Chabior). Ale puste mieszkanie mówi samo za siebie. Żyjąc trochę z dnia na dzień, przewaliwszy ponad 20 lat przez alkohol, trudno nagle ogarnąć wszystko tak, aby było idealne.

Są elementy czarnego humoru (np.pomysł na postać lekarza), fajnie równoważące trudny temat, jest Tomasz Kot, który podobnie jak w filmie o Relidze, jest po prostu magnetyczny... Ale mimo tego, że trudno mi wskazać do czego by się tu przyczepić, trudno mi też wskazać w samym filmie coś co by miało świadczyć o jego wyjątkowości. może się podobać. Ogląda się dobrze, ale oprócz głównej roli niewiele jest w nim czegoś, co byśmy pamiętali za pół roku. Jak na film debiutanta (Maciej Migas), jest dobrze, ale brak tego pazura, jakiejś świeżości. Może jakichś przemyśleń. Bo czyż stwierdzenie, że nie da się cofnąć czasu i wszystkiego naprawić albo to, żeby nie odkładać wybaczenia, nie wydają się dość banalne?


Idźcie do kin - bo choćby dla Tomasz Kota, film warto zobaczyć. A potem wpadnijcie na notatnik i powiedzcie czy macie podobne odczucia jak ja.

PS Spytacie skąd tytuł notki? Odpowiedź jest w filmie. 
PS 2 Dzięki Marcin!


3 komentarze:

  1. Idę dzisiaj właśnie,więc notkę przeglądam pobieżnie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Idę dzisiaj właśnie,więc notkę przeglądam pobieżnie.

    OdpowiedzUsuń