Ileż to razu w trakcie tych dni Imię Pana było uwielbiane. I na ile różnych sposobów.
Karolina Cicha z zespołem - okładkę najnowszej płyty "Jidyszland" widzicie obok, bo też koncert był związany właśnie z jej premierą. Spodziewałem się duże dawki folku i byłem trochę zaskoczony, bo aranżacje tych kawałków były dość nowoczesne (śmieszne urządzenie elektroniczne wydające dziwne dźwięki :)) i chwilami miało to energię koncertów jakiejś psychodelicznej kapeli. Teksty żydowskich poetów z północno-wschodniej Polski śpiewane przez Karolinę (niestety nie były tłumaczone) brzmiały w tym wydaniu zaskakująco świeżo. Co z tego, że tekst ma 100 lat, skoro dziś ktoś bierze go na warsztat i pokazuje, że ten protest song może być aktualny i w naszej rzeczywistości.
Trzeci koncert tego dnia odbywał się w Barze Studio. I chyba tym razem chętniej bym napisał kilka ciepłych słów o atmosferze jaką stworzono wokół Pałacu Kultury, jak dwie funkcjonujące tam knajpy ożywiają tę przestrzeń (bo ludzie tłumnie wychodzą na zewnątrz) - leżaki, zieleń, hamaki. A o muzyce chyba niewiele dobrego jestem w stanie napisać. The love and beauty seekers to po prostu nie moja bajka. Trzech młodych (podobno zdolnych) chłopaczków z niesamowitą energią oddaje się swojej pasji, ale dla mnie brzmi to po prostu jak kakofonia dźwięków, bez ładu i składu. Oni przeżywają tę muzykę, ale ja wciąż zachodzę w głowie po co im nuty, skoro w tym co grają nie ma żadnej melodii - spokojnie by pasowali na Warszawską Jesień Muzyczną. Nawet gdy dołączył do nich jako gość izraelski saksofonista Albert Beger (świetny pomysł - grał z każdą z występujących w ramach festiwalu kapel), niewiele dla mnie to zmieniło. Obaj panowie świetnie improwizują na saksofonach, ale ja chyba jednak wolę bardziej harmonijne tło dla takich popisów.
I tu też
Sobotę zacząłem od koncertu pana, o którym już wspominałem wyżej. Ba nawet kiedyś poświęciłem mu całą notkę, bo obłędnym koncercie w Krakowie. Daniel Kahn - człowiek orkiestra. Tym razem bardzo kameralnie, bo sam, na schodach Pałacu, z akordeonem, gitarą, czymś malutkim ze strunami (?), harmonijką ustną i przeszkadzajkami. Ale mimo, że bez zespołu, to potrafił stworzyć nie tylko fajny klimat, ale i wciągnąć ludzi do zabawy.
Vienna Klezmore Orchestra to prawdziwa mieszanka narodowości - od Polaka przez Bułgarów, Austriaków, Ukraińców, a do tego zaprosili jeszcze do współpracy amerykańskiego klezmera jako wokalistę. Muzycznie też bawią się łączeniem różnych klimatów, kultur i wcale bym nie sprowadzał ich twórczości do muzyki żydowskiej. Podobnie i z drugim zespołem - Konsonsa Retro z Ukrainy odwołuje się do muzyki ludowej z Podola, a tam przecież wpływy muzyczne były bardzo różne. Chłopaki więc nie tylko cudownie trąbią i porywają do tańca, ale potrafią też zaśpiewać a'capella niczym chór Aleksandrowa albo uderzyć w bardziej rzewną nutę. Noc klezmerów to chyba jeden z fajniejszych koncertów tych dni.
A potem znowu pod Pałac na kolejną dawkę jazzu. I pełen zachwyt. Jazzpospolita to świetna energia, ale też dawka muzyki, która jest totalnie inna od tego co pokazali wieczór wcześniej chłopaki z The love... Tu jest miejsce na improwizację, ale jest też pomysł, jest melodia. No i ten zestaw instrumentów - dwie gitary, perkusja, klawisze. Rany, toż to normalne rockowe riffy, no może nie ma aż takiego kopa, ale pomysł właśnie w takiej przestrzeni budować muzyczną opowieść bardzo mi pasuje. Taaaak. Chyba ci panowie są moim największym odkryciem i na pewno będę poszukiwał ich nagrań.
Matisyahu nie ten sam co kiedyś, muzycznie też eksperymentuje, ale to nadal ciekawy twórca i warto pogrzebać w sieci w poszukiwaniu jego nagrań.
Ileż to razu w trakcie tych dni Imię Pana było uwielbiane. I na ile różnych sposobów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz