sobota, 29 sierpnia 2015

Joshua Nelson i Katy Carr, czyli różne oblicza Festiwalu Singera

Wciąż sobie obiecuję, że na koncerty będę brał dobry aparat fotograficzny, ale potem jak się okazuje, że pędzę prosto z pracy z wywieszonym językiem, to jednak stwierdzam, że może lepiej jest jak jest. I lżej. I mogę bardziej skupić się na słuchaniu muzyki.
A ta jest po prostu świetna. Zaskakuje to jak różnorodne klimaty znalazły się w programie festiwalu. Będę jeszcze do tego wracał, bo już kolejne 3 koncerty za mną, a kilka jeszcze w planach.
Ale na razie - czwartek.
Joshua Nelson. Facet, który porywa tłumy swoją energią i chyba już po raz trzeci jest ściągany jako jedna z gwiazd Festiwalu - bez koncertu w Kościele Wszystkich Świętych na Placu Grzybowskim, nie byłoby tak samo. Czemu właśnie tam? Ano przecież dzięki temu właśnie to egzystowanie obok siebie kultur, przenikanie ich, jest najbardziej czytelne. Synagoga, a tuż obok parafia katolicka. I właśnie w niej występuje gość, który liturgiczne teksty hebrajskie wyśpiewuje do... muzyki gospel.


Wyobraźcie sobie Eltona Johna, tyle że z ADHD, w dodatku z lepszą skalą głosu. Niesamowity dynamit. Zarówno gdy wyśpiewuje prawie a'capella teksty po hebrajsku, jak i wtedy gdy siada do pianina i zaczyna bluesowo-soulowe wariacje. Szaleństwo! Ręce i nogi same rwą się do tego by się ruszać. Facet cały czas chodzi, tańczy, skacze, biega między ludźmi nie przestając śpiewać. I chyba jedynie to może trochę przeszkadzać - trochę za bardzo gwiazdorzy. Zastanawiam się czy po prostu te stroje (wzorowane na liturgiczne szaty) i te jego zachowania, pasują do muzyki i do uwielbiania Boga - w końcu ma to być modlitwa, a nie jedynie robienie show. No ale taki już jest. Młodziak (co mnie zaskoczyło) z dużym ego :) Ale i z talentem.

Tym razem oprócz jego zespołu towarzyszył mu chór Kościoła Zielonoświątkowców z Siennej. I pal licho nie najlepsze nagłośnienie, czy fakt że musieliśmy stać bo zabrakło miejsc. Koncert i tak był świetny. Aż żal było wychodzić, ale musieliśmy biec na drugi koncert tego wieczoru.

Tym razem zupełnie inne klimaty muzyczne, ale równie ciekawy koncert. Katy Carr zauroczyła publiczność od początku przeplatając swoje utwory różnymi wspomnieniami z dzieciństwa (co śpiewały jej babcie), fascynacjami muzycznymi (twórczość artystów przedwojennej Polski). Choć jak sama mówi, dopiero pięć lat temu mocniej zainteresowała się własnymi korzeniami (mama była Polką) i zaczęła się uczyć języka, dziś całkiem nieźle sobie już z nim radzi, a niektóre błędy jedynie jeszcze bardziej rozbrajają publiczność (nie ogarniam dopełniacza). Dużo opowiadał o swojej poprzedniej płycie (Paszport), ale i o tej, którą szykuje na jesień. Na obu znajduje się mnóstwo nawiązań do historii Polski, mnóstwo dedykacji dla postaci, która wokalistka poznała w ostatnim czasie. Przykłady? Ano Kazimierz Piechowski, który w brawurowy sposób uciekł z obozu w Auschwitz, by dostarczyć informacje o tym co się tam dzieje (utwór Kommander's Car). Ale w trakcie koncertu opowiadała też o osobach, które opowiadały jej o wywózce na Syberię, polskich lotnikach, czy o Krystynie Skarbek. W ciekawy sposób miesza w piosenkach słowa polskie z tekstami angielskimi i chyba jedyne co mnie trochę drażni to, że większość z nich jest ciut infantylna (te same, proste zdania po wielokroć powtarzane). Muzycznie - świetnie. Katy na fortepianie, bądź na mandolinie (ukulele? co to jest), chwilami grała solo, ale gdy włączał się zespół (skrzypce, kontrabas, akordeon) robiło się magicznie.
Uroczy wieczór. Pewnie artystka ma sporo doświadczeń z Polakami za granicą i dla nich występuje, mogły więc trochę śmieszyć nas jej niektóre wprowadzenia (niepotrzebne), ale i tak nawiązania do Bodo, Warsa, Ordonówny, wzruszały i rozpalały publikę i u nas.
Katy Carr cała jest trochę retro - i głos, i image. I nawet jeśli jest w tym trochę udawania, to czuje się też autentyczną fascynację czasem II Rzeczpospolitej, tamtymi ludźmi i również muzyką. I to jest piękne. Czekamy na płytę Polonia.  
Tu trochę fotek z koncertu

2 komentarze:

  1. Koncert Joshuy Nelsona sam w sobie moze i byłby udany..moze jeszcze a capella to brzmiało, .ale mysle ze całosc całkowicie połozyła firma nagłasniajaca która jak było słychac - nie ma pojęcia o koncertach gospell i to jeszcze w kosciele...Gdzie byli paniowie z firmy poznańskiej FOTIS SOUND? czy choc raz zrobili próbe i pomiar dzwieku?
    Nagłosnienie koncertu było tak fatalne ze po 30 minutach z koscioła zaczęli wychodzic ludzie, a po godzinie została może 1/3..........Nie dało sie słuchac,. Łomot i dudnienie - skandal. Koncert wybitnego kantora połozony na łopatki. osobiscie na miejscu Joshuy Nelsona dopominałabym sie grubego odszkodowania. Niestety koncert był FATALNY . A nie swietny,

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nie było idealnie z nagłośnieniem, ale może to kwestia miejsca gdzie się stało - my byliśmy prawie na samym przodzie z boku i nie było tragedii. Wkurzało mnie, że niektórych instrumentów nie było słychać, że chór też był za słabo wzmocniony, ale oceniam występ artysty, którego słuchałem i oglądałem na żywo po raz pierwszy - stąd też taka a nie inna moja ocena. subiektywnie - dla mnie było świetnie. liczą się dla mnie również emocje, a nie tylko idealny odbiór i warunki (bo na te można rzeczywiście narzekać).

      Usuń