Wybrałem
tę książkę jako swego rodzaju kontynuację „Pozdrowień z Korei” Suki Kim, by
poczytać o absurdach panujących w rejonach świata, w których życie zwyczajnego
człowieka jest zupełnie inne, a to, co dla nas jest oczywistością, tam może być
tylko marzeniem. Przypomnę- książka Suki Kim zafascynowała mnie, zarówno
plastycznością języka, emocjonalnym podejściem do przedstawianych wydarzeń, jak
i znakomitym sposobem relacjonowania tego, o czym możemy się tylko domyślać.
„Czerwony Tybet” tematycznie
podejmuje tę samą próbę. Oto bowiem dziennikarz opisuje pokłosie swoich kilku
podróży do kraju, który może zadziwiać, fascynować, a nawet przerażać. Tyle, że
sposób, w jaki o tym pisze, jest jednak zupełnie inny...
Z opisu książki dowiadujemy się, że
seria „Reporterzy Dużego Formatu” to „najlepsi autorzy, gorące tematy i
fascynujące historie bez fikcji”. Być może. Trudno oprzeć się jednak wrażeniu,
że autor, Robert Stefanicki, za wszelką cenę starał się, by książka stała się
swego rodzaju fachowym połączeniem reportażu, eseju i tekstu publicystycznego,
pełnego mądrych słów, faktów, dat. Bez wątpienia tak jest. Poznajemy sporo
historii Tybetu, ale także Chin i Indii, które
współistnieją w trudnych losach narodu Tybetańczyków. Współistnieją na różnych
zasadach. Jedni- ciemiężą, drudzy – współczują. Kto jest kim – wiadomo...
Dużym plusem książki jest z całą
pewnością to, że daje możliwość zrozumienia, jak w ostatnich dziesięcioleciach Chiny zniszczyły
Tybet. Wiele historii znanych i mniej znanych dają nam pewne pojęcie o skali
wpływu Chin na codzienne życie Tybetańczyków. Współczujemy mniszce Ngałang
Sangdrol, skazanej absurdalnie na 21 lat ciężkiego więzienia (wyszła na wolność
– zbyt szumnie nazwaną oczywiście – po 12). Metody wywierania wpływu na ludzi
przypominają jedynie to, co znamy z opisu tortur stosowanych w obozach
koncentracyjnych. Przytoczę fragment, który najbardziej zapadł mi w pamięć, a
nie jest wcale opisem najtragiczniejszych zbrodni reżimu. Mówi Palden Gjaco,
który za niewinność spędził w więzieniach chińskich trzydzieści jeden lat:
„Kazano nam klęczeć gołymi kolanami
na potłuczonym szkle i pytano, czy nadal uważamy, że Tybet powinien być
niezależny. Mówiłem, że tak. Wtedy wiązano mi ręce i nogi, raniąc je do krwi
i wieszano pod sufitem. Byłem też przypalany ogniem, wciąż mam ślady na rękach
i nogach. Ten rodzaj tortur stosowano do 1987 roku. Potem było jeszcze gorzej,
bo Chiny sprowadziły pałki elektryczne. Używano ich za byle przewinienia, na
przykład dlatego, że więzień pomylił krok w marszu. Dla kobiet istnieje
specjalny model tej pałki, wsadzano ją mniszkom między nogi. W 1990 r. zadali
mi pytanie, co sądzę na temat niepodległości Tybetu. Odparłem: Nie ma sensu
odpowiadać, bo wy i tak nie słuchacie. „Teraz nie będziesz mógł mówić” –
odparli strażnicy i wsadzili mi pałkę elektryczną do ust. Poczułem straszliwy
ból i straciłem przytomność. Kiedy się obudziłem, leżałem w kałuży krwi i
odchodów. Wkrótce wypadły mi wszystkie zęby.”
Jak widać, nie jest to lektura łatwa
i przyjemna. Choć dzięki niej poznajemy realia życia w Tybecie, zabrakło mi w
książce jednego- bardziej osobistego podejścia autora do przedstawianych
treści. Zastrzeżenie Roberta Stefanickiego, że wybór tego podejścia pozostawia
czytelnikom, ułatwia mu sprawę, powoduje jednak, że książka nie ma tej siły
emocjonalnego rażenia, jaką miały np.”Pozdrowienia z Korei”. Tak czy owak – po
przeczytaniu książki jest mi wstyd jako człowiekowi, bo doprawdy trudno
zrozumieć, że nikt tym biednym ludziom w Tybecie nie potrafi i nie chce już
kilkadziesiąt lat pomóc...
SR
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz