Pisząc u muzyce i o różnych płytach,
które wpadają mi w ucho piszę o różnych gatunkach, czemu wiec tym razem
jednej notki nie poświęcić na słodkawe popowe gitarowe granie, które
przecież ma swoich fanów (a raczej fanek, bo kapele to najczęściej
panowie). No to tym razem o Plain White T's, który kiedyś wpadł mi w oko
i ucho kawałkiem 1,2,3,4. Takie rzeczy - lekkie, melodyjne, z gitarką
klasyczną w tle naprawdę mogą się podobać, poprawiają nastrój, bujają i
nawet poprzytulać się przy tym (albo poskakać jak kto woli) można...
Płytka, na której znalazł się ten kawałek to "Big Bad World" - ich chyba już piąty z kolei album. Jest to więc kapela, której sukces można zmierzyć dwoma, trzema (balladka Hey There Delilah) kawałkami i lata pracy i podobnego grania z nadzieją, że jeszcze raz się uda (podobnie jak w przypadku kapeli, którą bardzo polubiłem, czyli Train). Ot takie lalala, tututu (That girl), parę chwytliwych, szybkich (najczęściej) numerów, które pewnie się fajnie sprawdzają na koncertach. Bez specjalnych ambicji, silenia się na wielkie granie - oni nie udają, że chcą się przede wszystkim podobać i choć nie są boysbandem, to jednak cel podobny - rockowym plumkaniem zdobyć kasę, panienki, sławę (wybierać kolejność)... Muzycznie - kilka ballad, ale generalnie pop-rockowe szybsze granie lekko stylizowane na lata 60-te, czy 70-te (ech te chórki), tylko miejscami można usłyszeć troszkę ostrzejsze gitarki.
Cóż - nie powala, ale i tak wolę takie granie niż Lady Gagę i podobny elektroniczny miszmasz...
Płytka, na której znalazł się ten kawałek to "Big Bad World" - ich chyba już piąty z kolei album. Jest to więc kapela, której sukces można zmierzyć dwoma, trzema (balladka Hey There Delilah) kawałkami i lata pracy i podobnego grania z nadzieją, że jeszcze raz się uda (podobnie jak w przypadku kapeli, którą bardzo polubiłem, czyli Train). Ot takie lalala, tututu (That girl), parę chwytliwych, szybkich (najczęściej) numerów, które pewnie się fajnie sprawdzają na koncertach. Bez specjalnych ambicji, silenia się na wielkie granie - oni nie udają, że chcą się przede wszystkim podobać i choć nie są boysbandem, to jednak cel podobny - rockowym plumkaniem zdobyć kasę, panienki, sławę (wybierać kolejność)... Muzycznie - kilka ballad, ale generalnie pop-rockowe szybsze granie lekko stylizowane na lata 60-te, czy 70-te (ech te chórki), tylko miejscami można usłyszeć troszkę ostrzejsze gitarki.
Cóż - nie powala, ale i tak wolę takie granie niż Lady Gagę i podobny elektroniczny miszmasz...
inne kawałki niestety nie wchodzą na podglądzie ale tu macie linki:
http://www.youtube.com/watch?v=m6pW_q1PvH0
http://www.youtube.com/watch?v=m6pW_q1PvH0
Z góry muszę Was przeprosić za brak czasu - stosy do czytania rosną, do rozdawania też, ale niestety i te do zaniesienia na pocztę. Ale cierpliwości! Niedługo to wszystko poogarniam, chcę prosić o cierpliwość, ale przecież nie znaczy, że nie możemy się bawić dalej, nie? Wszystko sumiennie zostanie zapakowane i wysłane! Dziś oprócz wyników rozdawajki z Rosamund Lupton (poniżej) od razu ruszamy z dwoma malutkimi konkursami - jedną rozdawajką i jednym pod hasłem złap licznik... Niech to będzie moje podziękowanie dla wszystkich, którzy odwiedzają bloga (zaskakująco licznie) i dają "like'a" profilowi Notatnika na FB (link jest na górze tam gdzie kot). Jeszcze raz Wam wszystkim dziękuję. Na blogu jak zwykle proszę o komentarze, a na FB liczę też na Waszą pomoc. To miejsce nie tylko na recenzje, ale zaproszenia, różnego rodzaju rekomendacje i linki - może jest ktoś chętny by współprowadzić profil i wrzucać informacje ze swojego regionu?
No ale do rzeczy.
2. Drugi konkursik - tu musicie się wykazać troszkę cierpliwością i pewnie jego roztrzygnięcie nastąpi dopiero w przyszłym tygodniu. O co chodzi? Ano musicie złapać licznik na moim blogu z liczbą odwiedzin 77777 - komu się uda robi screena i przesyła na dowód na adres przynadziei@wp.pl A nagroda? Powiedzmy, że jestem skłonny obdarować szczęśliwca pozycją, którą sam wybierze z tego co mu zaproponuję. I znowu banerek dla tych co chcą pomóc w przyspieszeniu chwili gdy ten licznik uzyska oczekiwaną liczbę :)
A wyniki z rozdawajki z książką "potem"... Doliczyłem się 22 wpisów. Za wszystkie jak zwykle dziękuję Wam bardzo! Losowanie tym razem dokonane przez żonę - szczęście uśmiechnęło się do: alion2! Gratulacje! Obie z Katarzyną troszkę się rozszalały z komentarzami, tym bardziej więc uśmiecham się do nich wyjątkowo i mam nadzieję, że będziecie mnie odwiedzać nie tylko na czas konkursów! (do których oczywiście zapraszam!)
I kolejny raz Lupton przeleciała mi przed nosem :(
OdpowiedzUsuńGratulacje dla alion2 - mnie chyba też jej komentarze spodobały się najbardziej :)
Jutro notkę przeczytam jeszcze raz, teraz już śpię...
to nie kwestia podobania się, a jedynie losowanie... Chętnie bym obdarował kilka osób, ale co zrobić.
UsuńO jak się cieszę! Z całego serca dziękuję, również żonie, książkę BARDZO chciałam przeczytać :-) I fakt, co nieco się rozszalałam ale jak tu nie szaleć jak człowiek myślał, że obserwuje ten blog już od miesięcy a tu tyle postów przeleciało koło nosa... Niedobry blogger nic nie chciał pokazywać...
OdpowiedzUsuńA zaglądać oczywiście będę dalej, to masz jak w banku :-)
Buziaki dla wszystkich, którym tym razem zabrakło szczęścia, trzymam za Was kciuki w następnych konkursach :-)
Oj sporo się w życiu napodróżowałam. Było trochę śmiechu, ale i czasem niemiłych sytuacji. Opiszę to co zostało mi w główce najdłużej. Rok 1982 - mam osiem latek i jadę z mamą na wczasy z FWP - radocha jak licho. Cel wyjazdu malutkie jeszcze wtedy mniej znane uzdrowisko Wysowa. Z rodzinnego Przemyśla autobus do Gorlic i tu przesiadka na ostateczny cel Wysową. Podróż w tamtych czasach PKS-em to było wyzwanie. Nawet na dalekobieżnych trasach nie było WC w autobusie, a jechało się popularnymi "ogórkami" w niebieskim kolorze z "trumną " koło kierowcy. O zagłówkach można było pomarzyć, a jak szanowny pan kierowca wziął bagaże do bagażnika to było święto. Późnym wieczorem dojeżdzamy do końcowej pętli. Wysiadamy jako jedyne - autobus w te pędy odjeżdża. Robi się ciemno i zbiera na burzę. A wokół nas ? Cóż kończy się asfaltowa droga, w tle dwie chałupki strzechą kryte i spore stado gęsi tapla się w kałużach. Z chatki wychodzi starsza babcia - pytamy o Beskid - ośrodek wczasowy. "No tam za tym laskiem drogą do góry- jakieś 20 minut piechotką" . Idziemy bo taxi tu brak. Gdy dochodzimy budynek wygląda dość ciekawie ale tabliczka powala nas na kolana. "Sanatorium" - no to jazz. Jest 20, nic innego tu nie ma aby przenocować , a my nie mamy skierowania do sanatorium. Zostałam z bagażami na ławce przed budynkiem, a mama poszła się zapytać. Wyszła z uśmiechem na ustach - to tu - bo na sezon zamieniają część pokoi na wczasowe. Odetchnęłyśmy z ulgą, tym bardziej, że lunęło. Dziś może się to wydwać nieco dziwne, ale info w PRL-u było rodem z kabaretu.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
O, a ja się nie cieszę...:P
OdpowiedzUsuńBrałam udział w konkursie Weltbildu, dostałam egzemplarz z 24 rozdziałam, no i nie znam zakończenia... W bibliotekach naszego prowincjonalnego miasteczka nie ma nawet wcześniejszej pozycji Lupton. A jako osoba bez dochodów, raczej się nie szarpnę na jej zakup, aż tak dobra ta powieść nie jest:P Próbowałam podejrzeć w punkcie sprzedaży książek, kto podpalił;) Ale to nie tak łatwo:/ Czyżby żona tego "niedobrego"... oj, może ktoś chce się "podelektować", nie piszę już więcej:P
*rozdziałami
Usuńco zrobić :( można gadać z Wetbildem, albo po prostu uśmiechnąć się do alison2 i może zrobicie jakąś wymiankę, albo książkę wędrowniczkę...
UsuńJasssne...:P będę Pocztę Polską dofinansowywać;)
UsuńWystarczy, że ktoś mi zdradzi zakończenie, nie mam aż takiego parcia, by je poznać w oryginale (ta koncepcja narracji to raczej mała porażka...)
Dwa lata temu zabrałam na wycieczkę córkę i dwójkę dzieci przyjaciółki. Pojechaliśmy do Gołuchowa - oprócz przepięknego pałacu wygóglowałam sobie, że jest tam hodowla żubrów, co miało być dla dzieciaków dodatkową (o ile nie główną atrakcją). Kiedy więc weszliśmy na teren przypałacowych ogrodów, zaczęliśmy błądzić alejkami w poszukiwaniu: w optymistycznej wersji - zagrody żubrów, bardziej realnie - chociażby drogowskazu, którego jednak było jak na lekarstwo. Chodzimy więc skądinąd przepięknymi, kilkuhektarowymi ogrodami w palącym słońcu, dzieciom rzedły miny coraz bardziej, więc żeby je trochę podkręcić, zaczęłam głośno zgadywać, gdzie mogą być te nieszczęsne żubry ( w sensie na pewno za następnym zakrętem). O dziwo, podziałało, dzieci się ożywiły; idziemy dalej, a tu nagle dochodzi nas odgłos... no właśnie, wszyscy się tak nakręciliśmy, że byliśmy przekonani, że to ryczą żubry... Ryczenie nie ustawało, gdzieś w oddali co prawda, ale dawało nadzieję, że za dnia dotrzemy do jego źródła. Podekscytowane dzieciaki biegły przodem... za następnym zakrętem okazało się, że to nie żubry ryczą, ale... kosiarka do trawy :/
OdpowiedzUsuńDo dziś nie mam pojęcia, jak to się stało, że pomyliliśmy buczenie kosiarki z rykiem króla puszczy. Nasza przygoda krąży już jako anegdota... Aha, zagrodę jednak znaleźliśmy - zwierzętom zmęczonym upałem nie chciało się ryczeć, leżały martwym bykiem w piachu... Ale dzieciaki i tak były zadowolone:)
Gratulacje, chętnie wezmę udział w drugiej zabawie. Pare lat temu musiałam dostac się na drugi dzień do Norwegii, auta brak, więc popędziłam do biura podróży spytać się czy będzie autobus i zarezerwować prom, okazało się ze akurat nasze lokalne "przekupki" jadą do Szwecji i możemy sie z nimi zabrać. Prom zarezerwowany, trzy godziny na szykowanie, 12 godzin jazdy starym autobusem, nie dało się nawet zdrzemnąć, zimno, na promie spanie w śpiworze na podłodze, bo miejsca brak, i do tego szukanie stopa wśród kierowców w kierunku Norwegii, udało sie znaleźć handlarza ze Szczecina który woził "prowiant" do polaków w Getebogru, uff połowa drogi załatwiona. Auto załadowane po sam dach, sama siedziałam na kartonach z piwem hehe :). W Getebogru na dworcu pociągów i autobusów w kierunku Oslo w najbliższych godzinach brak, więc telefon do brata z Oslo, przyjechał po nas z żoną busem. Nocna podróż przed granicę, auto trzy osobowe, a nas czterech, jedna osoba na pace, a tu kontrola na granicy z Norwegią, na szczescie brat dobrze mówi po Norwesku, wytłumaczył, że siostra na ferie przyjechała, pozwolili jechać, uff udało się. Przygoda niezwykła i zwariowana
OdpowiedzUsuńDla mnie najfajniejszą i najbardziej przygodową okazała się wyprawa z 2002 roku, kiedy to z dwójką młodych mężczyzn, z których jeden był moim chłopakiem, a drugi przyjacielem (i tak pozostało do dzisiaj, tylko się o dwie córy wzbogaciliśmy) wybraliśmy się drogą lądową, wzdłuż morza, piechotką z Ustki na Hel. Polecam wszystkim. Cały dobytek na plecach, błyskawiczna opalenizna, piasek w butach i nie tylko, parę plastrów na obtarcia różnorakie, głód niesamowity (zaspokajany ostatnimi krakersami z dżemem), bo żadnego sklepu w pobliżu, spanie pod gołym niebem, kąpiele tylko w morzu (budżet nie pozwalał na szaleństwa) z gąbką i szamponem pod pachą (czyli nieekologicznie dla naszej ziemi, ale przynajmniej muchy się nas nie czepiały), wczesno - poranne chowanie się przed strażą przybrzeżną za starymi drzwiami, które poniewierały się na plaży w Czołpinie (gdzie nocowaliśmy sobie grzecznie w śpiworkach, a nie wolno, bo to teren Słowińskiego Parku Narodowego), przyjaźnie nastawieni gospodarze, którzy pozwalali przekimać się na polu, gdzie świerszcze i różne robaczki umilały wędrowcowi życie, olbrzymich rozmiarów pizze, które pożarliśmy (dosłownie!), gdy dotarliśmy do Łeby (nigdy wcześniej i nigdy potem nie byłam w stanie takiej skonsumować)...Wspominam ten wypad z rozrzewnieniem, często wracam do zdjęć (robiliśmy ich mnóstwo). Było leniwie, beztrosko, na luzie. Nikomu się nie spieszyło, nikomu nie kończył się urlop. wszak byliśmy studentami. Cały czas myślę, by to powtórzyć, ale teraz musielibyśmy zerwać się w większym gronie, bo każdy pracuje, każdy ma dzieci, każdemu coś nie pasuje...
OdpowiedzUsuńWielkim podróżnikiem nie jestem, bo za granicą byłam tylko raz- w budce z salami przy granicy czesko-polskiej :) Na szczęście nadrabiałam to wielokrotnie podróżami po naszym kraju. Byłam w wielu miejscach, widziałam wiele, sporo butów zdarłam, ale opowiem Wam 2 historie, która być może wywołają uśmiech, a mianowicie opisy wiejskich wojaży mieszczuchów.
OdpowiedzUsuńMieszczuszka pojechała sobie na wieś, gdzie toalety nie uświadczysz, a wychodek jest spory kawałek od domu. Zachciało jej się o 4 nad ranem, toteż starając się omijać placki, dostała się do tego przybytku. Problem pojawił się przy wyjściu, gdy drzwi zagrodziła jej wielka krowa. Robiła wiele - ukłuła ją pokrzywą w zadek, próbowała pchnąć drzwiami - na nic. I tak do 7 rano darła się "Wuuujek!", czekając na ratunek. Ratunek nadszedł po tych 3 godzinach, cały zapłakany ze śmiechu, bo słyszał jakieś jęki od samego rana, ale nie wiedział co to.
Druga historia mojego kuzyna. Miał zaledwie parę lat i pojechał na tę samą felerną wieś. Spytał wujka, czy może zobaczyć krowy i pobiegł. Niedługo potem wbiegł do kuchni i zapłakany krzyczał, że strasznie mu gorąco w głowę. Kobiety, zajęte gotowaniem, powiedziały, żeby założył sobie jakąś czapkę, ale on nie ustawał w jękach. Okazało się, że oglądał te krowy na kucaka i ustawił się jednej z nich tuż pod zadem ! :) :)
Kiedyś podróżowałam więcej, dzisiaj niestety już nawet nie mniej tylko całkiem mało.
OdpowiedzUsuńAle moja opowieść będzie dotyczyła pobytu na Węgrzech / wtedy to była Węgierska Republika Ludowa/. Zaraz po maturze w piątkę wybraliśmy się pociągiem , a później stopem nad Balaton. Dojechaliśmy wieczorem na camping i okazało się,że niestety nie ma miejsca .Zmęczeni z plecakami, namiotami ruszyliśmy dalej pieszo i dopiero późna nocą dotarliśmy na następny camping, gdzie znalazły się miejsca na nasze namioty. Tam spędziliśmy niezapomniany tydzień na opalaniu się gdyż pogoda była cudnie słoneczna. Następny tydzień spędziliśmy zwiedzając Budapeszt i między innymi byliśmy na Górze Gellerta, schodząc z której po raz pierwszy w życiu ja i koleżanka miałyśmy spotkanie trzeciego stopnia - z ekshibicjonistą. Dla nas wtedy był to szok. Poza tym jeszcze pamiętam / oprócz zabytków i sklepów w , których można było kupić to czego u nas wówczas nie było, w tym płyty np. Boba Dylana / kawiarnię , w której podała nam kelnerka w średnim wieku fantastyczny tort czekoladowy i znakomitą kawę.
I niestety przyszedł czas wyjazdu.Kupując bilety powrotne chcieliśmy wykupić również kuszetki . Stwierdzając, że najlepiej porozumiemy się po rosyjsku zagadaliśmy w tym języku do kasjerki w sprawie tych kuszetek a kasjerka oświadczyła, że niestety nie ma. Zmartwieni rozmawialiśmy w pobliżu kasy, gdyż nie uśmiechało się nam tyle kilometrów jechać na siedząco i wtedy kasjerka usłyszawszy, że rozmawiamy
po polsku zapytała - lendziel? .My, że oczywiście tak i kuszetki się znalazły.Dla Rosjan nie było , dla Polaków były i spokojnie wróciliśmy z mnóstwem wrażeń do domów.
Ale się rozpisałam .Załączam pozdrowienia.
Czy Ty przypadkiem już kiedyś nie organizowałeś podobnego konkursu?
OdpowiedzUsuńJuż kiedyś wspominałam, że moje wspomnienia są skromne i mało interesujące.
(pisałam wtedy o moich wypadkach domowych :p).
Nie mam się czym chwalić, ale chciałam opowiedzieć o przygodzie z dzieciństwa.
Wakacje zwykle spędzałam u babci na wsi i tam, czasami ciocia brała mnie i okoliczne dzieci na "wyprawy". Miała bogatą wyobraźnię, my chłonne umysły, więc łatwo można było nas wkręcić :)
Któregoś dnia wzięła nas na wyprawę odkrywczą. Miałyśmy iść na wycieczkę nad zalew - gdzie nigdy wcześniej nie byłyśmy. Po drodze zajadałyśmy się jeżynami rosnącymi przy drodze. Podczas odpoczynku w lesie pisałyśmy listy do "leśnych skrzatów" na korze brzozy. Po odpoczynku ruszyłyśmy dalej. Nad zalew nigdy nie dotarłyśmy, bo trafiłyśmy na wąską rzeczkę ukrytą wśród drzew. W letni, ciepły dzień szukałyśmy ochłody, więc z ciekawością zajrzałyśmy między drzewa. Akurat w miejscu. w którym postanowiłyśmy się zatrzymać na rzeczce była mała wysepka! Czułyśmy się tak, jak gdybyśmy odkryły ją pierwsze. Szybko zapomniałyśmy o celu naszej podróży, zauroczone naszym odkryciem. Koniecznie musiałyśmy nazwać naszą wysepkę, po długiej dyskusji zostało "Arabella". W drodze powrotnej wymyślałyśmy wzory flagi naszej wyspy i rozmawiałyśmy tylko o niej.
Najlepsze jest to, że szerokość naszej rzeczki miała góra 2 metry, więc można sobie wyobrazić jak "ogromna" była nasza wysepka :)
Wtedy jednak czułyśmy się najprawdziwszymi odkrywcami. Było cudnie! Jestem wdzięczna cioci Gosi, że chciało jej się poświęcać wolny czas dla dzieci (nie swoich!) i wymyślać nam coraz to nowsze przygody.
podobny :) teraz miałem nadzieję, że więcej będzie szalonych sposobów na podróżowanie, ale Wasze opowieści zawsze sa fajne i mnie nie nudzą!
UsuńLwów, bo to najbardziej szalona pidróż do tej pory...nocleg u niby polskiej rodziny, a nie dąlo się tam wytrzymać godziny...cudem znaleziony nocleg u polskie babci, która nam serwowała obiady na śniadanie...Lwów bo taki polski, że aż żal...Bo tylko tam widziłam tak genialną operę :)No i tam oświadczył mi się mój ówczesny narzeczony, teraz maż :)No i szalony powrót, kiedy okazało się, że tramwaje jeżdżą dopiero od 7.30, a busy nie mają rozkladu, ale za to mają nieograniczoną pojemność ;), ale popsuł się terminal i staliśmy w koszmarnym upale 2 godziny i rzutem na taśmę złapaliśmy ostatecznie jedyny pociąg z Przemyśla jadący we właściwą dla nas stronę
OdpowiedzUsuńNajbardziej niecodzienny przejazd to sanie w Zakopanem... wsiedliśmy pod dworcem, żeby dostać się tą niecodzienną TAXI do miejsca noclegu. Pierwsza myśl sielanka śnieg całe Zakopane białe pięknie, ale nic mylnego koń i woźnica tak szaleni, że ledwo wchodziliśmy saniami w zakręty, a jednego nie dał rady pokonać i.....wpadł saniami na chodnik ludzie umykali po bokach, a ja się modliłam byleby w jednym kawałku dojechać na miejsce. Tak więc nie potrzeba egzotycznego kraju, by przeżyć niecodzienną przygodę :)))
OdpowiedzUsuńHejjj:)
Mój tata (domator; jedyny sport, który uprawia on regularnie, to wylegiwanie się na kanapie przed telewizorem) postanowił zaplanować górską wycieczkę podczas ubiegłorocznych wakacji w Małym Cichym. Przez kilka dni obmyślał trasę i nie pozwolił nikomu dojść do głosu, bo "on chce się wykazać". Tak więc, kiedy nadszedł wiekopomny dzień wyprawy, wszyscy jej członkowie podchodzili do niej dość sceptycznie. Niemniej jednak owy wypad się odbył. W planach mojego taty było kilka dość wysokich szczytów w Tatrach. Po 6h męczącej wędrówki mój kochany tatuś oznajmił nam, że się chyba zgubiliśmy, bo już dawno powinniśmy znaleźć się w dolinie, a my ciągle idziemy "górą". Czym prędzej zabraliśmy od niego mapy i staraliśmy się jakoś zorientować w otoczeniu. Dochodziła już 16.00, a my znajdowaliśmy się Bóg-wie-gdzie. Kiedy już myśleliśmy, że z powrotem trafiliśmy na odpowiedni szlak, zobaczyliśmy tabliczkę z dziwnym napisem. Na początku ją minęliśmy, lecz po chwili coś mi zaświeciło w głowie. Wróciłam się, żeby dokładniej przyjrzeć się owemu znakowi. Po dłuższym namyśle stwierdziłam, że napis na nim jest po słowacku. Zawołałam resztę ekipy. Tak, niestety miałam rację. Byliśmy u naszych południowych sąsiadów. Zrozpaczeni, nie znający drogi powrotnej, postanowiliśmy po prostu iść przed siebie. Powoli ściemniało się (nasz wyjazd miał miejsce pod koniec sierpnia). Ok 20.00 trafiliśmy do jakiegoś miasteczka. Postanowiliśmy w nim przenocować i nazajutrz poszukać jakiegoś środka transportu, który zawiózł by nas z powrotem do naszego pensjonatu.
OdpowiedzUsuńNa szczęście po nocy udało nam się dotrzeć busem wraz z polską wycieczką do naszego kraju. Uff.
Morał z tej historii jest dość prosty. Zanim komuś zaufasz podczas planowania wypadu, sprawdź, czy umie się on posługiwać mapą.
Banner wstawiłam na mojego bloga w zakładce Konkursy.
Pozdrawiam!
http://my-logorrhea.blogspot.com/
fajna historia i fajny morał :) ale zdarza się każdemu. Mimo, że zwykle dobrze radzę sobie z orientacją w terenie, mam niezłą pamięć do tras, mapa nie jest problemem kiedyś poprowadziłem ze Ślęży ponad 50 osób w przeciwną stronę i musieliśmy potem dołożyć ponad 8 kilometrów marszu asfaltem by wrócić do ośrodka... Wyobrażasz sobie ich miny?
Usuń