czwartek, 3 sierpnia 2017

Ile można zobaczyć w pięć dni, czyli ruszamy na południe


Dotąd często urządzaliśmy sobie rodzinne wypady w różne miejsca Polski na góra trzy dni, tym razem udało się na ciut więcej, a po uzgodnieniach rodzinnych postanowiliśmy połączyć dwie miejscówki już nam znane: Sandomierz i Ojców.
Jak to zwykle bywało trasa sobie, a rzeczywistość sobie, bo stałe są jedynie punkty noclegowe - poza nimi robimy to na co mamy ochotę, nic na siłę, aby nikt potem nie marudził. Głosowanie: zatrzymujemy się, skręcamy, jemy itp. Czasem zdarzają się też niespodzianki.
Choćby po drodze do Sandomierza: ruiny zamku w Iłży ciut rozczarowały, więc córa stwierdziła, że chce jechać bezpośrednio do celu.
Gdy została przegłosowana w sprawie fabryki porcelany w Ćmielowie (ja przegrałem głosowanie w sprawie Krzemionek i kopalni krzemienia) chodziła naburmuszona strasznie. Do czasu gdy zobaczyła pierwsze cudeńka ręcznie robione i malowane.










Potem już jedynie żałowała, że nie wzięliśmy opcji z warsztatami, by coś samodzielnie zrobić. Generalnie opcji jest kilka, bilety są drogie, ale przynajmniej raz naprawdę to miejsce zobaczyć warto. Mogliśmy nie tylko poznać cały proces przygotowywania produktów z porcelany, ale również zwiedzić wystawę gromadzącą pamiątki z całego świata, przykłady ich własnej produkcji (np. cudne obrazy malowane na porcelanie).
No i na koniec bardzo smakowita wystawa p. Lubomira Tomaszewskiego, który robił im część projektów. Leciwy już pan cały czas tworzy i trzeba przyznać, ze zarówno jego obrazy (malowane ogniem), jak i prace, łączące drewno i metal, są po prostu poruszające.

Potem znaleźliśmy jeszcze czas na Opatów, ale tu mieliśmy pecha, bo ze względu na oberwanie chmury nie weszliśmy na zwiedzanie kolegiaty, a jedynie schowaliśmy się w podziemiach, by zwiedzać piwnice pod miastem. Gdy ktoś ma porównanie, choćby z tymi sandomierskimi, pewnie nie będzie jakoś specjalnie zaskoczony, podobieństw jest sporo, ale miejsce jest na pewno ciekawe. Dużo zależy od przewodnika (żeby dzieciaków nie zanudził).



Przy okazji ze zdumieniem dowiedziałem się, że pod ziemią też nowe porządki i "dobra zmiana" - powoli samorządy odbierają PTTK takie miejsca i same je zagospodarowują, tyle, że nie odbywa się to zupełnie bez przeszkód i pewnie dopiero za czas jakiś piwnice wypełnią się np. eksponatami.
Potem już czas na Sandomierz. Miasto, które już znamy, lubimy, więc nie musimy się napinać, żeby coś "zaliczać", po prostu spacerujemy sobie, zatrzymując się wtedy gdy mamy na to ochotę. Piszczele, miejscówka nad Wisłą, Ucho igielne, wąwóz i oczywiście lody w okolicach rynku. Miejscówka do spania w przyczepach niedroga, więc można trochę zaszaleć z przyjemnościami dla ciała.


Dotąd niewiele jeździliśmy dalej na południe, więc teraz przynajmniej jeden wypad był obowiązkowy. Wizyta w Baranowie Sandomierskim to strzał w 10. Piękny pałac miał szczęście tuż po wojnie dostać bogatego "opiekuna" i pewnie dlatego wygląd tych pomieszczeń jest dużo bardziej okazały niż wielu innych miejsc jakie mieliśmy szczęście oglądać. Najczęstszy komunikat: wszystko zniszczyła Armia Czerwona, potem były puste pomieszczenia i dopiero od niedawna próbujemy zbierać eksponaty, tu na szczęście brzmiał trochę inaczej.  Jak będziecie w okolicy, możecie też wykorzystać potencjał świetnego zbiornika wodnego pod Tarnobrzegiem - miejscówka aż kusi w taką pogodę!

W Sandomierzu córka by nie darowała nam wizyty w muzeum Ojca Mateusza (to się nazywa dobre wykorzystanie potencjału), więc jak widać na pierogi u Natalii się załapaliśmy :)











Pogoda nam się trochę psuła, ale tylko w dzień przejazdu na drugą miejscówkę noclegową, co jednak nie przeszkodziło nam w odwiedzeniu Kurozwęk, żubrów i labiryntu w kukurydzy. Sam pałac naprawdę fajnie odremontowany (ręka prywatnego właściciela i spadkobiercy) i być może następnym razem będziemy tam celować na jakiś nocleg. Lubię klimat takich miejsc i uważam, że opowieść przewodnika i zwiedzanie to jedynie namiastka tego co można przeżyć będąc tam chwilkę dłużej, rozmawiając mniej zobowiązująco o różnych historiach z nimi związanych.
Labirynt fajny, ale po deszczu trzeba się nastawić na to, że buty będą zniszczone :(

Potem jedynie spojrzenie rzucone przez szybę (w deszczu) na słynne polskie Carcassone, czyli mury w Szydłowie i jedziemy dalej. Cel: Pieskowa Skała. Tu uwaga, bo parkować od strony wschodniej trzeba spory kawałek (myślę, że to ponad kilometr do przejścia) i warto brać poprawkę czasową. Niestety na zamku panują dziwne porządki i o 16 zamykają już kasy i można pocałować klamkę.


Po tym jak w większości miejsc oprowadzani byliśmy przez przewodnika, tu nam trochę tego brakowało. Eksponaty na pewno interesujące, ale te sale mają klimat muzeum (nawet w kapciach się można poślizgać jak za dawnych lat), a nie miejsca zamieszkiwanego kiedyś przez żywych ludzi. Niestety jak trzy lata temu miałem pecha, bo cały zamek był w remoncie, tak teraz znowu nie wpuszczają ludzi do ogrodów :( A tak ładnie wyglądają.


Mocno już zmęczeni zjeżdżamy przez Ojców do naszej miejscówki. Dom w kwiatach leży już poza miasteczkiem, w samej dolinie Prądnika i zapewnia cudowną ciszę i spokój. Jeszcze w godzinach popołudniowych czasem przejdą jacyś turyści, po sąsiedzku otworzono nawet klimatyczną kawiarnię, ale potem już jest tak, jakbyś się znalazł na totalnym odludziu. Nawet zasięgu nie ma :)

W Ojcowie wiedziałem, że będę chciał odwiedzić miejscówki już znane (jak Jaskinia Ciemna) i takie gdzie jeszcze nie dotarłem z braku czasu (Łokietka, zamek), mieliśmy więc prawie cały dzień na łażenie po skałach, grotach, spacerowanie lasami i dróżkami. No i spory kawałek asfaltem, bo Dorota wzięła rolki i śmigała jak się patrzy. Cała dolina to idealna trasa rowerowa i dla rolkarzy.

Dzięki znajomemu, który prowadzi tam warsztaty dla dzieci i młodzieży, mieliśmy też miły wieczór, przy ognisku i pogaduchach, ze strzelaniem z łuku i tyrolką między drzewami :) Aż żal wyjeżdżać było.





To obok to pstrąg ojcowski, reszty jedzenia (szczególnie deserów) wolę nie wrzucać, żeby u nikogo nie wywołać ślinotoku.

Szczególnym przebojem okolicy okazała się Jaskinia Nietoperzowa w Jerzmanowicach, ale stamtąd nie mam niestety fotek. Bardzo sympatyczny pan, ze specyficznym poczuciem humoru i jaskinia, która robi wrażenie chyba nawet większe niż Grota Łokietka. I cholera, na prywatnej działce, bez wsparcia instytucji, okazuje się, że można i oświetlić wszystko i w ciekawy sposób zaprezentować. Da się? Czemu w innych miejscach usłyszeć można: oświetlenie było przed wojną, teraz nie ma.

Powrót. Męczący (upał), więc już na szybko. Pustynia Błędowska rozczarowała swoim wyglądem, Ogrodzieniec uradował oczy ponownie, choć córka była niepocieszona, że nie ma już tyrolki, a z nowych miejsc udało się zaliczyć jeszcze ruiny zamku Pilicz.
Generalnie: bardzo udany wypad. I aż by się chciało znowu gdzieś ruszyć. Znacie jakieś fajne miejscówki/trasy?
Jakby ktoś był zainteresowany detalami/namiarami to proszę pisać na priv przynadziei@wp.pl Ewentualnie sponsorzy też mogą :) Obiecuję wtedy teksty jeszcze bardziej dopracowane, szczegółowe i okraszone fotkami. Teraz udostępniam jedynie część fotek, żeby notka nie ważyła za dużo, a piszę skrótowo - opowiadać można by długo, ale pora wracać jeszcze do pracy, teksty dla allegro same się nie napiszą.





2 komentarze:

  1. Odpowiedzi
    1. my też, na pewno tam wrócimy jeszcze nie raz, choćby traktując to miasteczko jako bazę do wypadów dalej (aż po Łańcut)

      Usuń