czwartek, 17 sierpnia 2017

Upalnie, czyli miasto nie tylko na dzień wagarowicza

Zawsze mam dylemat, czy na blogu poświęconym kulturze, zamieszczać jakieś bardziej prywatne fotki i wrażenia np. z wypadów krajoznawczych. Od czasu do czasu wrzucałem takie notki, o ile dotyczyły wyjazdów kilkudniowych i były super ciekawe. Ale co z krótszymi wypadami, w miejsca, które już wszyscy pewnie znają? Dylemat.
Przekonaliście mnie, żeby zostawić ten wpis, rozbudować go o fotki i wrażenia.

Być może to już ostatni wypad letni z dziećmi, więc tym bardziej warto zachować miłe wspomnienia. Pogodę mieliśmy aż za dobrą :) Bo słonko dało się we znaki.

Pomysł był trochę zwariowany: znaleźliśmy w sieci ofertę zwiedzania nocnego w Kazimierzu Dolnym - z przewodnikiem najpierw kawałek miasta, potem z pochodniami również Wąwóz Korzeniowy. Dzieciom spodobały się foty, więc długo nie trzeba było ich przekonywać, że warto. Córa już kilka razy w Kazimierzu była, ale ponieważ dziecięciem będąc, niewiele pamiętała.

Wyjeżdżaliśmy - było pochmurno, padało. Ale już za Kozienicami zaczęło nam przygrzewać. Przy rozmowach o tym jak się żyje w mniejszych miejscowościach i na wsiach młodym ludziom, podróż zeszła w miarę szybko. Zaczęliśmy od Janowca, bo będąc w Kazimierzu przecież nie wolno go ominąć.




Widzę, że warto tam będzie wpaść znowu za rok z kawałeczkiem, bo wreszcie powolutku zaczynają coś tu robić - w jednym ze skrzydeł jest już odrestaurowana wieża i jeden z budynków, podobno w środku sporo z elementów oryginalnych, które udało się uratować w murach.

Co prawda mam wrażenie, że inne miejsca z niewiadomych powodów się zamyka (tarasy widokowe), ale jakieś prace wciąż trwają. Po raz pierwszy zajrzeliśmy też na wystawę dotyczącą zamku (i dodatkowo wystawa porcelany holenderskiej), mieliśmy więc okazję wypytać troszkę o plany co do całości.

Pani tylko westchnęła. Nie wiem ile kasy by trzeba było, żeby spełniły się obietnice Prezesa Kaczyńskiego. Byłoby pięknie. Ale skoro dotacje rzędu kilkudziesięciu milionów wystarczają jedynie na utrzymanie murów w obecnym stanie, to ile trzeba by na rekonstrukcję? Zamek na pewno wyglądałby okazale. Już widzę ten dziedziniec i arkady :)

Jakoś chyba dotąd przyjeżdżałem w innych porach roku, bo panorama mnie trochę rozczarowała - Wisły prawie nie widać i choć dużo zieleni, to jednak jesienią chyba ładniej. W każdy razie zamek fajnie oglądać z dołu, niż same widoki z góry.

Kręcąc się po parku warto zajrzeć jeszcze do dworu, obejrzeć wnętrza i zdjęcia dawnych właścicieli (to był jedyny zamek w rękach prywatnych również po wojnie). Choć ruiny pewnie raczej były dla nich kłopotem niż przynosiły zysk, ciekawie sobie wyobrazić życie "Panów na zamku".

Prom z Janowca tym razem nawalił, na szczęście jednak w okolicy są jeszcze inne, trzeba jedynie szybko podejmować decyzję. Nie musieliśmy dzięki temu pchać się aż do Puław i z powrotem drugim brzegiem. Czekał na nas Kazimierz.








Najpierw zawiozłem wszystkich na teren dawnego kirkutu, by troszkę opowiedzieć o historii miasteczka i jego mieszkańców.

Pomnik z porozwalanych macew robi wrażenie, podobnie jak te nieliczne nagrobki rozrzucone po lesie. Jakim trzeba być człowiekiem/narodem, by bezcześcić groby, wykorzystywać takie płyty do brukowania sobie ulic, czy dziedzińców.

Śladów po społeczności żydowskiej w Kazimierzu trochę jest i mam wrażenie, że od mojej ostatniej wizyty nawet trochę się to rozbudowało (budynek dawnej synagogi). Obiecałem sobie, żeby wrócić tu niedługo z jakimś lepszym sprzętem fotograficznym i bez dzieci, żeby na spokojnie powłóczyć się po miasteczku o różnych porach dnia, bez turystów.

To niestety przekleństwo, które dotyka wiele urokliwych miejsc - piękne kamienice albo urokliwe miejsca na rynku zasłonięte parasolami piwnymi, masa samochodów, bo trzeba dostarczać towar, stoiska z badziewiem. No i i wszędzie ludzie...
Oj pozmieniało się.
Kiedyś do wąwozów łaziło się na piechotę, dziś co kilka minut odjeżdża meleks, który dowozi kolejne grupy.
Dzieci postanowiły przed zwiedzaniem jeszcze coś szamnąć, a ja skuszony pochlebnymi recenzjami w sieci zaproponowałem im Klubojadalnię Korzeniową. Miejsce ma klimat, ale niestety jedzenie trochę nas rozczarowało. I nie chodzi tu jedynie o sam stosunek jakości do ceny (drogo - dania niezbyt wyszukane z małymi napojami dla trzech osób to grubo ponad 100 zł). Może chodzi o nasze przyzwyczajenia kulinarne, może mieli jakiś problem tego dnia na kuchni, ale pani zaproponowała nam bez karty jedynie kilka dań i choć wyglądały ładnie, smakowały średnio. Dużo ziół, ale zarówno mięso, jak i polenta wyszły suche i trochę bez smaku. Zabrakło jakiegoś dodatku, może sosu? Sałata ze świetnym dresingiem, więc to nie tak, że wszystko do kitu, ale jakoś całość nas nie porwała.

Sam Korzeniowy Dół (knajpka jest przy samym wejściu) za każdym razem zachwyca. Warto jedynie poczekać, by przeszły wycieczki i pary na sesję ślubną (a tak, spotkaliśmy dwie).
Oby nikomu nie przyszło do głowy żeby go jakoś "ulepszać" płytami betonowymi jak ten w Bochotnicy (choć warto sprostować, że to nie pomysł "dobrej zmiany", bo już wcześniej płyty tam były). Zresztą sami zobaczcie. Co tu dużo gadać - zerknijcie po prostu na fotki.




Potem już standard: rynek, kościół Farny, ruiny, wzgórze (tym razem ominęliśmy z lenistwa basztę). Widoki, upał i... lody. Bez tego się obyć nie mogło. Podobnie jak i bez spaceru nad Wisłę.



Przy okazji ze zdumieniem odkryłem, że w sklepach z produktami spożywczymi pojawiło się coś co znałem już z Czech - produkty z domieszką konopii. Ciekawostka, nie?
























Kebab pod psem. Cóż za nazwa...
I w ramach kolejnej ciekawostki zerknijcie jakie miejsca są najczęściej dotykane :)





















I w tym momencie upał i ból nóg dał się dziewczynom we znaki na tyle, że stwierdziły: Tato/wujku co dokładnie będziemy oglądać po zmroku?

Po czym padło stwierdzenie: już wszystko widziały, a chodzić już nie mają zamiaru, chyba, że w miejsce jakiego nie znają.

No to został nam jeszcze Kościół Franciszkanów :)

A potem znowu rynek i przed powrotem jeszcze sympatyczny (i połowę tańszy, choć nawet obfitszy) posiłek w Knajpie Artystycznej. To miejsce polecamy, choć może nie jest wyszukane. To takie domowe jedzonko i jak się okazało, przynajmniej tu nie ma zawodu.

Z tym wcześniejszym powrotem to był chyba jednak dobry pomysł, bo już pod koniec padałem na nos nad kierownicą.

Nocne zwiedzanie zostaje na następny raz. I nawet pojawił się nowy pomysł - wracając widzieliśmy reklamę lotów widokowych nad Kazimierzem. To miejsce naprawdę ma magię, a z góry wygląda równie urokliwie.











PS 1 Koguta też nie mogło zabraknąć

PS 2 A skąd ten dzień wagarowicza? Ano Warszawa i okolice z mojego pokolenia będą kojarzyć odpowiedź - co roku miasteczko przeżywało najazd młodych ludzi :)




I jeszcze coś muzycznego na lato :)



9 komentarzy:

  1. Kultura vs natura ;)Chyba warto takie wpisy krajoznawcze jednak wrzucać też, Monę Lisę wszyscy znają, a nadal o niej dyskutują ;) A może taki wpis komuś przypomni jakieś miejsce, zachęci, da impuls?

    OdpowiedzUsuń
  2. Jezeli na takim wypadzie zachowujesz sie kulturalnie,to nie ma zadnego dylematu-dawaj z niego relacje.Ale mowiac serio,to moze ktos zostanie zachecony do udania sie w opisywane miejsca? Zmiana tematyki -raz na jakis czas-nikomu nie zaszkodzi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. jasne, że kulturalnie. Co innego gdybym był tylko z żoną... Wtedy bym się do opisu nie nadawało

      Usuń
    2. No nie, z żoną też można kulturalnie przecież ;).

      Usuń
  3. Piosenka cudowna i tłumaczenie też :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. piosenki już mam dość, ale to tłumaczenie sprawia, że mi się gęba śmieje

      Usuń