Odpalam sobie kolejny audiobook na telefonie w drodze do pracy i tym razem mam ochotę ponownie na coś kryminalnego. Nie powiem, głos Janusza Zadury pasował mi bardzo do powieści o Mordimerze Madderdinie, inkwizytorze pańskim, ale już parę razy pisałem o powieściach Jacka Piekary i zdania nie zmieniam: ciągnie ten cykl trochę na siłę, powtarza swoje własne pomysły i mam już chyba przesyt na jakiś czas. Najlepsze były pierwsze i basta. A tak, robi się z tego tasiemiec.
I o ile w krótkich formach, gdzie jest szybkie zawiązanie akcji, jakiś pomysł, trochę humoru (jak kiedyś przy Wiedźminie), wszystko grało dobrze, to rozbudowywanie jakiejś sprawy do rozmiarów powieści, niestety sprawia, że czytelnik zaczyna się nużyć. Ba, chyba nawet sam autor się jest znużony, skoro powtarza te same formułki po kilka razy, co przestaje być zabawne.
W dwóch tomach tym razem jedna duża powieść (Kościany galeon), jedno mniejsze opowiadanie (Wiewióreczka) i powiedzmy, że mini powieść (Głód i pragnienie). Wszystkie chronologicznie umieszczone są jeszcze przed pierwszym tomem przygód Mordimera (Sługa Boży), czyli stanowią prequele, które autor funduje jeden za drugim, jakby nie miał pomysłów na dobre pociągnięcie dalej tej historii. Tu ma pole do popisu: inkwizytor wciąż jest nieopierzony, popełnia błędy, ale i zdobywa doświadczenie (na różnych polach), nie jest uwiązany tak bardzo rozkazami przełożonych, więc można go wysłać w przygody nawet w dalekie krainy. Tyle, że niewiele te tomy wnoszą w opis świata, w którym przyszło słudze Świętego Officjum działać. A to przecież było najciekawsze, nie żadne, choćby nawet barwne zagadki i wyprawy.
Czego Piekara tu nie wsadził. Są żarty z watykańskiego lobby homoseksualnego, dzięki któremu można szybciej zrobić karierę, bankierzy i hochsztaplerzy finansowi, bardziej pasujący do Amber Gold, niż średniowiecza, znajdzie się nawet sugestia na temat wyprawy do Ameryki (czyżby kolejny tom?), czy idea, by na zielonych i odludnych wyspach na północy hodować owce. Są demony, piękne kobiety, wyborne trunki, obżarstwo i wszelkiego rodzaju używanie. Bohater jako skromny (he, he) i pobożny człek, zadowoliłby się przecież garścią słomy pod głową, kromką chleba i kubkiem wina, ale skoro go już częstują... Prestiż wykonywanego zawodu by ucierpiał przez jego fałszywą skromność. I tak dość obłudnie tłumacząc, Mordimer czerpie z życia ile się da. Może na początku te żartobliwe uwagi na temat pokory bawiły, w zestawieniu ze scenami godnymi uwiecznienia na obrazach jako orgie, ale powtarzanie ich po raz setny, już trochę drażni.
Nudzi się już drogi Panie Piekara. Brak tego dreszczyku grozy, a chwilami (Kościany galeon) nawet brak krzty humoru (a epilog, w którym prawie nic się nie dzieje funduje Pan na jedną ósmą książki).
To co nadal lubię u tej postaci, to posługiwanie się psychologią, a nie jedynie torturami i mieczem - tylko chyba to jeszcze sprawia mi tu frajdę, Bo nawet pogaduchy z demonami i sugerowanie, że wcale nie wszystkie wcale są gorsze od ludzi, już nie zaskakuje. Chyba naprawdę już czas rozpocząć jakąś nową odsłonę tego cyklu, może sięgnięcie wreszcie po obiecywany opis wydarzeń, które sprawiły, że świat Mordimera jest tak odmienny od naszego, czyli zejścia Chrystusa z krzyża i ruszenie z mieczem na tych, którzy nie chcą przyjąć chrześcijaństwa. Sięgam po te kolejne tomy i moje rozczarowanie przy każdym kolejnym rośnie, te chyba ratuje jedynie głos Zadury i fakt, iż wypożyczam audio z biblioteki, bo gdybym miał wydać kasę, to chyba bym się na autora pogniewał do końca. A tak pewną szansę wciąż mu daję. I jakby co cykl nadal polecam, ale głównie pierwsze tomy, bo moim zdaniem są najlepsze.
Bardzo ciekawy artykuł :)
OdpowiedzUsuń