Ale chyba właśnie dzięki temu jeszcze bardziej skupiamy się na tekście, na emocjach.
Wstyd się przyznać, ale tytuł sztuki nic mi nie mówił, nie czytałem nic wcześniej o przedstawieniu, szedłem "w ciemno". I oglądałem pierwszy akt trochę zbierając szczękę z podłogi. Te skrzące emocje, nie do końca wyrażane, te ukrywane pragnienia i żądze... Myślałem sobie: świetny, współczesny tekst. I nagle, w przerwie olśnienie. Przecież to dramat Henryka Ibsena, klasyka, choć może trochę mniej znana. Jak widać te jego portrety psychologiczne, demony kłębiące się w głowach i sercach, szarpanie się między tym co należy, a tym co bym chciał/chciała, są aktualne w każdych czasach. Czujesz jak napięcie narasta, wiesz, że ta naładowana strzelba zaraz wystrzeli, nie wiesz jednak w czyim kierunku. W tym wykonaniu to prawie thriller i to określenie nie jest tu bynajmniej jakąś ujmą dla jakości tego co oglądamy na scenie.
Świetna jest przede wszystkim Ruth Wilson w roli tytułowej bohaterki i nie ukrywajmy, to wymarzona rola kobieca, bo totalnie wyłamuje się z jakichś konwenansów, ram. Drażni, przeraża, zdumiewa... Jak ona się bawi ludźmi, jakże jest znudzona. Czy tak wyobrażamy sobie młodą mężatkę? Do czego zmierza? Na czym jej tak naprawdę zależy?
Świetne przedstawienie, choć zrobione w dość zaskakujący, bardzo minimalistyczny, surowy sposób. Ale może właśnie dlatego tak się o nim potem myśli...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz