wtorek, 11 października 2016

Wołyń, czyli co do tego doprowadziło

Blisko tydzień zbieram się do recenzji i wciąż nie znajduję słów. To po prostu trzeba przeżyć, zobaczyć samemu, by zrozumieć te wszystkie myśli, które kotłują się w głowie po wyjściu z kina. I warto go właśnie w kinie zobaczyć. W ciemności. W ciszy. Bo po prostu na to zasługuje.
Rzadko kiedy mam tak, że po wyjściu z kina, mam poczucie, że oglądałem coś prawie doskonałego. Tu naprawdę nie mam się do czego przyczepić: zdjęcia, dramaturgia, aktorstwo, wymowa tego filmu... Każda scena ma sens. Aż do końca. 
Wojciech Smarzowski na spotkaniu po projekcji powiedział: nie byłoby tego filmu, gdybym wcześniej nie nakręcił "Róży". Spotkania z ludźmi i rozmowy po tamtym obrazie, dały mu pewność, że pewne historie warto opowiadać, bo są dla ludzi ważne. I "Wołyń" właśnie takim filmem jest. Ważnym. Potrzebnym. Pewnym katharsis. Spotkaniem z demonami z przeszłości, które wciąż straszą. Przecież nigdy nad tymi grobami nie dokonało się prawdziwe pojednanie, przez wiele lat unikano po naszej stronie określenia "ludobójstwo", a z tamtej strony zgoda na to określenie nie jest wcale brana pod uwagę.
Historia trudna, bolesna, dla obu krajów jest jakąś raną, o której się myśli, że może sama się zagoi. Nie wiem czy film rzeczywiście, jak chcą jego twórcy, będzie jakimś pomostem i skłoni do nowych rozmów na temat tej zbrodni, ale wiem już i ze spokojem mogę powiedzieć: nie jest to na pewno jedynie rzucenie oskarżenia w twarz, trudno zbudować wokół niego będzie jednostronną narrację, która by podgrzewała nienawiść i podziały. Smarzowski zadbał bowiem o to, by przez ponad połowę filmu pokazać w jakiej atmosferze żyli Polacy i Ukraińcy na tych ziemiach, co działo się wcześniej i jak ta spirala niechęci, zazdrości, pragnienia "wyrównania krzywd" i życia wreszcie na własnej ziemi, nakręcała się coraz bardziej. A warunki wojenne, wszechobecne zło, które wokół panowało, być może dawało też poczucie bezkarności, nadzieję, że siłą można wygrać więcej.
Dopiero ostatnie mniej więcej 40 minut to bardzo realistycznie odtworzone bestialskie mordy na Polakach, a potem nie mniej okrutne i dokonywane w odwecie na Ukraińcach.

A wszystko przecież zaczyna się od wesela. To byli sąsiedzi, których może i dzielił język, wyznanie, ale też bardzo wiele łączyło. A jednak to nie powstrzymało ich przed tym co zrobili.
Te obrazy naprawdę porażają. Człowiek sam zamyka oczy, by już na to nie patrzeć. Ale może właśnie ważne żeby zobaczył, aby nigdy więcej nie pozwolić na to, by nienawiść pchnęła ludzi do takiego okrucieństwa. Aby lepiej zrozumieć. Przecież zaczyna się nie od czynów, ale zwykle od słów, od niechęci, mówieniu o idealnej, czyli "naszej" rzeczywistości, od niewielkich rzeczy, która narastają coraz bardziej. A potem wystarczy iskra. Krzywdy zbierane przez lata muszą znaleźć ujście jeżeli nie są rozumiane, wysłuchane.
Smarzowski po raz kolejny paradoksalnie postanowił opowiedzieć nam historię o miłości. Tragicznej, zdeptanej, ale jednak o miłości. Bo przecież bohaterami tego filmu wcale nie jest nikt kto walczy, obojętnie po jakiej stronie, ale bezbronna kobieta z dziećmi, która staje się jedną z ofiar wszechogarniającego szaleństwa. 

Tu nie ma miejsca na heroizm, ale za to jest miejsce na odruchy ludzkiego serca. Nie są też ważne te podziały na narodowości, bo tak naprawdę liczy się ratowanie życia. Swojego i tego, któremu możemy pomóc przetrwać. Przecież to samo dotyczy ratowania Żydów w trakcie okupacji tych terenów przez Niemców. I te wszystkie sceny są tu światełkiem nadziei - że nawet w tak okrutnych czasach można pozostać człowiekiem. Nie jest to więc film o rzezi, choć Smarzowski nie unika dosłowności i jasno dowodzi, że marzenia o wolnej Ukrainie, zbudowano na czystkach etnicznych. To film o ludziach, którzy w trakcie tych wydarzeń żyli. O miłości i normalności, za którą tak bardzo tęsknili. 
Już parę osób pytało, wspominając poprzednie filmy tego reżysera, czy jest bardzo brutalnie i czy tych scen nie ma za dużo. I nie wiem co odpowiedzieć. Bo one są. Ale tym razem nie masz poczucia, że są przesadzone, że to dla popisywania się albo celem większego efektu. Każda scena jest tu na swoim miejscu. I może dlatego to tak boli, że rzeczywiście miało to miejsce. 
Chyba jeden z ważniejszych filmów ostatnich lat. Bo tu nie chodzi o sam wymiar artystyczny, ale również to o czym i w jaki sposób opowiada. Koniecznie idźcie do kina.  

3 komentarze:

  1. Koniecznie muszę obejrzeć, choć jest w tym filmie nieokreślone coś, co mnie powstrzymuje... wiem, że coś we mnie zostanie, jak po "Pokłosiu". Coś mnie do tego stanu ciągnie i coś odrzuca, ale i tak zobaczę...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. na pewno nie jest to seans łatwy, przyjemny. Ale wiesz co? Tak jak przy "Pokłosiu" miałem wrażenie, że ktoś próbuje mną manipulować, że pociągnięto pewne rzeczy łopatologicznie, to "Wołyń" jest filmem, z którym trudno dyskutować. To się po prostu przeżywa.

      Usuń
  2. Czytałam "Nienawiść" Stanisława Srokowskiego - na podstawie opowiadań w niej zawartych Smarzowski napisał scenariusz......A Srokowski napisał swe opowiadania w oparciu o swoje przeżycia i opowieści innych osób, które były świadkami zbrodni.
    Może obejrzę kiedyś film, ale już na małym ekranie.

    OdpowiedzUsuń