Ken Loach od dawna w swoich filmach upomina się o godność ludzi, którzy niekoniecznie dobrze radzą sobie z wymaganiami, jakie narzuca współczesny świat. Bezrobotni, bezdomni, z różnymi zaburzeniami psychicznymi... To nie zawsze "lenie", jak by chcieli widzieć ich niektórzy, wściekli, że z to ich pieniądze idą na pomoc społeczną. "Ja, Daniel Blake" pokazuje nam trochę inne oblicze problemu, o którym myślimy często w pełen stereotypów sposób. Czy można i trzeba pomagać? W jaki sposób? Bo na pewno ten system, którym chlubią się różne państwa (nasze też) ma w sobie tyle idiotyzmów, że połowa funduszy (albo więcej) idzie nie na realną pomoc, tylko na utrzymanie rosnącej armii urzędników. Ma być lepiej, nowocześniej, przyjaźniej, a tak naprawdę dla zwykłego człowieka coraz trudniej jest uzyskać jakąś sensowną pomoc. Bo czasem nawet nie tylko o finanse chodzi, ale o ludzkie zainteresowanie i wsparcie. Nie o szkolenie, które nikomu nie jest potrzebne, nie o zbieranie kolejnych pieczątek...
Witajcie w świecie, który śmieszy i przeraża. Witajcie w świecie opieki społecznej. W świecie biurokratów, którzy podobno mają zadanie służyć ludziom.
Mało skomplikowana historia, prawdziwi ludzie i ich problemy. A oglądasz to, odczuwając emocje jakich rzadko w kinie możesz doświadczyć. Czujesz, że nawet jeżeli pewne rzeczy w tej historii są specjalnie przerysowane, to opowiada on o sprawach jak najbardziej realnych, problemach, które dotykają niejednego człowieka. Czy naiwnością nazwiemy pokazanie odruchów serca, życzliwość i empatię? Czy głupotą nazwiemy nadzieję, że ci, którzy są opłacani z twoich podatków, powinni cię wysłuchać i pomóc, bo to leży w ich obowiązkach?
W ramach profesjonalizacji, wprowadzania standardów jakości, w pracy z ludźmi często zatraca się kompletnie jej sens - nie można przecież okazywać życzliwości, przyjaźni, udzielać otuchy, bo wtedy "nie traktujesz ludzi w sposób równy". Równy to znaczy, za każdym razem rzeczowy, chłodny, wyznaczony przez ramy przepisów i regułek. I broń Boże kiedykolwiek od nich odejść, by np. kilka godzin na kogoś poczekać, przesunąć spłatę kary, czy rozłożyć rachunek na raty - system ma być sprawiedliwy, czyli bezduszny i traktujący wszystkich tak samo. Czy to problem tylko brytyjskiego systemu, jak to byśmy mogli pomyśleć po filmie? To spróbujcie wejść w tryby naszego i zobaczycie, że wcale nie bywa lepiej.
Wybierzcie się na ten film. Bez większego patosu, z humorem opowiadający o sprawach ważnych. Bez wielkich gwiazd, ale za to z rolą Dave'a Johnsa (naturszczyk), który gra lepiej od wielu z nich.
To naprawdę kino z misją. Powinno go zobaczyć jak najwięcej osób, a politycy i urzędnicy obowiązkowo w ramach szkoleń organizowanych pt. "jak być bardziej ludzkim".
A czy ten film pozostawia jakąś nadzieję? Wiesz, jakieś światełko, że w większości ludzie są w gruncie rzeczy dobrzy? Czytam o nim od jakiegoś czasu i bardzo mnie zainteresował, ale boję się go zobaczyć, bo nie mam już siły przyjąć na siebie kolejnej dawki beznadziei i niechęci, złości i nienawiści ludzi.
OdpowiedzUsuńwiesz, co - ja to trochę traktuję jako oczyszczające ostrzeżenie, rzeczywiście trudno mówić o bajkowym szczęśliwym zakończeniu, ale to co najważniejsze, z czym wychodzimy, to pragnienie, by na świecie było więcej dobra, bo to właśnie w nich leży nadzieja. Nie wolno oglądać się tylko i wyłącznie na system, na państwo i mówić, że to ich rola, bo możemy się mocno zdziwić.
Usuń