poniedziałek, 31 października 2016

Frankenstein, czyli co to znaczy być człowiekiem

Dzieciaki pognały sobie do znajomych i zdaje się, że mają zamiar też pomalować się i ruszyć w miasto po cukierki, a ja prawdę mówiąc mam jakiś stosunek obojętny do tego halloweenowego szaleństwa. Trochę się dziwię, że łapią się na to również dorośli, a żal, że mało zgłębiamy nasze rodzime zwyczaje i tradycje. Dopóki jednak moje pociechy nie bawią się w żadne wywoływanie duchów, pamiętają o tym, by jechać na groby bliskich, nie robię awantur o coś, co wydaje się i dla nich po prostu zabawą. 
A jak ja spędzę wieczór? Nie bardzo był czas, żeby odsapnąć po Targach Książki, ale takie okazji nie mogę przegapić: Benedict Cumberbatch w roli potwora we Frankensteinie! Nie mogłem obejrzeć w piątek wersji, w której gra postać tytułową, to chociaż zobaczę go w drugiej wersji. A partneruje mu Jonny Lee Miller. Umówmy się więc, że ta ostatnia, październikowa notka wypełni się jutro moimi wrażeniami. I jak zwykle namawiam Was do śledzenia wydarzeń np. w Multikinie (ale i kina lokalne uczestniczą w tym projekcie) - to świetna okazja, by zakosztować najlepszych sztuk ze scen brytyjskich, w bardzo dobrym wykonaniu, w świetnej jakości i z polskimi napisami.  

Strasznie żałuję, że nie mam tego porównania, bo Olga trochę kaprysiła na Cumberbatcha w roli Wiktora Frankensteina, a tu Lee Millera chwaliła, natomiast obu chwali za role stworzeń ożywionych przez szalonego naukowca. Ach czemu tego nie mogłem zobaczyć w obu wydaniach...
Na pewno to role nierówne - zawsze nasza uwaga jest bardziej skupiona na monstrum, a tu na dodatek prawie przez pół przedstawienia doktor po prostu znika - śledzimy losy istoty, którą zaraz po stworzeniu odpycha i która idzie w świat.


Ma pewnie nadzieję, że więcej jej nie zobaczy, gdy tymczasem, mimo różnych trudnych przejść, jego twór powraca i to w bardzo dojrzałej postaci. Owszem - jego ruchy są czasem niezborne, ale myśli, czuje i świetnie potrafi o tym opowiedzieć. To może aż zaskakiwać, bo często w adaptacjach filmowych mieliśmy potwora, który ledwie gada, niezbornie postękuje, a tu jest to równy partner dla doktora. Potrafi go przekonać, pokazać mu swoje ludzkie oblicze, argumenty, które łechcą próżność twórcy. Potwór jest więc "potworny" głównie dzięki wyglądowi, jak sam potem odkryje, również z powodu sposobu w jaki powstał. A moralność? Trudno powiedzieć, żeby nie miał uczuć. To raczej ludzie popychają go do obrony, do okrucieństwa i wyrachowania. Tak przynajmniej przedstawiają go twórcy w tej wersji. Ale jest w tym też trochę przewrotności, gdy po morderstwie tłumaczy, że jest w nim samo dobro i tylko jego pragnie. Paradoksalnie najbardziej zabolą go nie razy, głód, cierpienie, ale złamanie obietnicy i oszukane nadzieje - to przez to stanie się tak głodny zemsty.



Obaj mają skazę - pragną dla siebie czegoś co da im szczęście i mogą posunąć się nawet do czynów okropnych, byle tylko uzyskać pożądany efekt. Przecież doktor budzi w nas swoim chłodem równie wiele sprzeciwu, jak i postępowanie stworzenia, które wyszło z jego pracowni. 
Od pierwszej sceny, gdy ta istota się "wykluwa" i uczy świadomości swojego ciała, ruchu, aż po ostatnie sceny na biegunie, to ci dwa skupiają na sobie naszą uwagę, pozostałe postacie niestety nikną w tle, są dużo bledsze. Zresztą nawet postać Frankensteina jak zauważyła Olga, "rozkręca" się dopiero pod koniec. Ale to nie znaczy, że jest przez to mniej ciekawie. Po prostu w centrum naszej uwagi staje dzieło szalonego geniusza, które samo artykułuje najważniejsze pytania: czym jestem, czy jestem człowiekiem, a jeżeli nie, to czym się różnię, czemu mnie odrzucacie? 

Jak to już bywało na przedstawieniach z Londynu, równie wielkie wrażenie jak sama gra i tekst, robiła scenografia i pomysł na to jak wykorzystać przestrzeń, światło i różne detale, by opowieść robiła jeszcze większe wrażenie. I uwierzcie, że robi! Świetna rzecz! I aż by się chciało, żeby tak jak to robi teatr londyński, ktoś u nas wpadł na pomysł, by takie rzeczy pokazywać w szkołach, by lekcje były okazją do obcowania ze sztuką, ale nie martwą ramotą, lecz próbą pokazania w tych sztukach tego co może być aktualne.
Fotki ze strony NT Live. 

***

W tym roku i ja wybrałam się w przeddzień Wszystkich Świętych do Multikina Złote Tarasy na retransmisję spektaklu „Frankenstein” z Royal National Theatre w Londynie. Spektakl, który w opinii znajomych jest godzien uwagi i rzeczywiście tak jest o czym świadczy pełna sala widzów w różnym wieku.

Doktor Frankenstein stworzył Stworzenie/Potwora. Dał mu życie (na kosmetykę zabrakło czasu). Stworzenie uciekło z laboratorium i natrafiało na kolejnych ludzi, którzy czy to ze strachu czy z bezmyślności pokazywali mu najgorszą stronę człowieczeństwa. Dopiero niewidomy odkrył przed nim inną stronę istoty ludzkiej. Jednak i jemu nie udało się ochronić Stworzenia nawet przed najbliższymi. I tak od spotkania do spotkania z kolejnym człowiekiem Stworzenie – które samo nauczyło się kochać – broniąc siebie, stawało się coraz bardziej bezwzględnie. I samotne. Obserwując z ukrycia ludzi, chciało też mieć kogoś do kochania. Kobietę. Podobną do niego. Obiecało dr Frankensteinowi, że wówczas zniknie, że przestanie zabijać. Ale doktor nie dotrzymał umowy…

Spektakl z tych, który stawia ogromną ilość pytań, a jakakolwiek odpowiedź na nie - powoduje konieczność stawiania kolejnych pytań. Spektakl marzenie do szerokiej dyskusji i nie tylko na temat aktu tworzenia istoty żywej co nasuwa na myśl Boga, ale także odpowiedzialności twórcy/Stwórcy za to co stworzył. Jeżeli tylko Bóg może stworzyć istotę żywą, to kim staje się dr Frankenstein, Bogiem? Jeżeli stworzył istotę żywą to jaka jest odpowiedzialność za nią? Czy „ojciec stworzenia” - kimkolwiek by był – może skazać go na poniewierkę, zostawić bez pomocy a potem starać się go zabić? A gdzie w tym wszystkim nauka, która zbliża się do umiejętności tworzenia nowego życia poza ciałem ludzkim. Czy warto iść w tym kierunku? Takich pytań nasuwa się mnóstwo.

Bardzo dobry spektakl. Już sama scena początkowa, akt ożywania i nauka opanowania własnego ciała przez Stworzenie godna jest najwyższej nagrody… a potem jest tylko lepiej.

Przyznam szczerze, że Benedict Cumberbacht (do tej pory widziany w filmach) nie był moim faworytem… po roli Stworzenia w tym spektaklu stanął na podium. Ten aktor to jednak „zwierzę teatralne”, tu dopiero pokazuje na co go stać. Partnerował mu – w roli Frankensteina – Jonny Lee Miller, też rewelacyjny aktor. Całości dopełniała scenografia; na tyle skromna, że nie odwracała uwagi od gry aktorskiej i tekstu, który według mnie jest znakomity, a na tyle przemyślana, by akcja sztuki toczyła się wartko i akcentowała to co trzeba.

Warto pójść na ten spektakl o ile będzie okazja, bo emocje zapewnione.

Polecam

MaGa

Multikino Złote Tarasy – Frankenstein z Royal Nationale Theatre/Londyn

Reżyseria: Danny Boyle

Autor sztuki: Nick Dear /na podstawie powieści Mary Shelley/

Obsada: Benedict Cumberbacht (Stworzenie/Potwór); Jonny Lee Miller(Frankenstein); Karl Johnson (De Lacey); Daniel Millar (Feliks); Lizzie Winkler (Agata, żona Feliksa); George Harris (ojciec Frankensteina); Naomie Harris (narzeczona Frankeinsteina); Ella Smith (pokojówka) oraz: John Killoran, Steven Elliott, Andrea Stien, Haydon Downing,Daniel Ings, Marin Chamberlain, John Stahl, Mark Amstrong, Josie Daxter.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz