sobota, 22 października 2016

Inferno, czyli wszędzie wejdzie, wszystkie wie i po raz kolejny ratuje świat

Ale szalone dni. Dwa seanse kinowe, dwa spektakle teatralne, a do tego normalna praca (no może nie 16 godzin, ale przecież i tak muszę to potem odpracować), a potem jeszcze zarwana noc w kolejce z córką po Harry'ego Pottera, kilka godzin snu, ucieranie humoru, kilka godzin wymianki książek i wreszcie z bólem głowy siadam do notki. Ktoś coś wspominał o rozciąganiu doby do 48 godzin? Przecież po takim maratonie wypadałoby odsapnąć, a tu się szykuje, jutro teatr, pojutrze spotkanie dkk po pracy, a we wtorek zrywam się raniutko i jadę na jeden dzień do Torunia. Profesor Langdon mógłby się ode mnie uczyć. No dobra, ja jeszcze nie mam takich funduszy i możliwości, żeby przemieszczać się tak szybko po świecie. No i nie mam takiego umysłu, ostrego jak brzytwa. I świetnego garnituru... I tak dalej, i tak dalej. Ale przecież wiemy, że profesorek to taki klon Indiany Jonesa, równie doskonały, jak i nierealny. Dajmy mu do przeżycia kilka dni w Polsce, pracę za 8 zł za godzinę, parę problemów do załatwienia i byłby koniec z bohaterem. Nabijałem się przy lekturze Inferno Browna, że fajnie by było dogadać się z autorem na promocję jakiegoś naszego miasta, np. Krakowa. Tam najbardziej podobały mi się opisy miejsc, ciekawostki. A jak to wypada w filmie?


Ze smutkiem muszę powiedzieć, że nieszczególnie. Langdon jak zwykle jest w opałach i musi z pomagającą mu lekarką Sienną, prawie cały czas uciekać. Albo znowu gonić uciekający im czas. I tak pędzą przez uliczki, place, wnętrza świątyń, że prawie nie ma czasu żeby im się przyjrzeć, nacieszyć się nimi. Chyba najlepiej wypadają wnętrza z Florencji, ale tak się cieszyłem na większą ilość takich obrazów.
Co innego dostajemy w zamian? Brown słynie z niesamowitego tempa akcji (i dość naciąganego prawdopodobieństwa) i na tym opiera się potencjał tego filmu. Po prostu dzieje się. Nie zdążysz zastanowić się nad kolejnymi częściami zagadki do rozwiązania, bo ledwie padnie pytanie, już twórcy sami podsuwają ci rozwiązanie, bo stwierdzają: nie ma czasu, trzeba pędzić do finału. Który szczerze mówiąc jest chyba najsłabszy z całości. Kapitalne wnętrza zbiornika wodnego, koncert, zagrożenie dla całego świata, a z ludźmi, którzy chcą doprowadzić do zagłady musi walczyć dwoje mózgowców (bo oczywiście wyszkoleni ludzie z bronią biegający po budynku mają ważniejsze zadania). Ech.   

Nie piszę o fabule, bo tą możecie doczytać w notce o książkach, zresztą, brzmi ciekawie jedynie w pierwszym momencie, a już jej wykonanie jest naciągane niczym guma w majtkach. W tej gonitwie zatraca się urok i ewentualna ciekawość widza, całe napięcie... Zostaje wielki światowy spisek, ale bez dreszczyku zagrożenia.
No i aktorstwo... Rany. Brak słów. Kto by pomyślał, że można by stawiać nowe Bondy za wzór i inspirację do ciekawego, pogłębionego budowania postaci. W dodatku ten akcent niektórych postaci... Zostawcie błagam Francuzów i innych cudzoziemców do filmów gdzie mogą się pokazać od lepszej strony, nie róbcie z nich karykatur. Tom Hanks jakoś się trzyma, ale najciekawsza z obsady i tak jest chyba 
Felicity Jones.
Cóż. Niby wiedziałem, że raczej to nie będzie mój ulubiony film, ale ciekawość mnie zagnała do kina. I pewnie na Jacka Reachera też pójdę. Po prostu czasem warto się wyluzować.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz