niedziela, 23 października 2016

Ja, Daniel Blake, czyli zwykła ludzka solidarność

Od piątku w kinach i zastanawiam się jak Was przekonać do tego, byście wybrali nie jakieś wielkie superprodukcje, tylko właśnie ten, dość kameralny film. Jego siłą jest opowiadana historia, tak bliska życia jak tylko się da. To jeden z tych obrazów, które bawią, wzruszają, ale przede wszystkim sprawiają, że z większą empatią i wrażliwością patrzymy na innych ludzi. Jeżeli my sami będziemy obojętni na otaczające nas zło, absurdy, znieczulicę, to kto nam pomoże? Państwo? Wolne żarty.
Ken Loach od dawna w swoich filmach upomina się o godność ludzi, którzy niekoniecznie dobrze radzą sobie z wymaganiami, jakie narzuca współczesny świat. Bezrobotni, bezdomni, z różnymi zaburzeniami psychicznymi... To nie zawsze "lenie", jak by chcieli widzieć ich niektórzy, wściekli, że z to ich pieniądze idą na pomoc społeczną. "Ja, Daniel Blake" pokazuje nam trochę inne oblicze problemu, o którym myślimy często w pełen stereotypów sposób. Czy można i trzeba pomagać? W jaki sposób? Bo na pewno ten system, którym chlubią się różne państwa (nasze też) ma w sobie tyle idiotyzmów, że połowa funduszy (albo więcej) idzie nie na realną pomoc, tylko na utrzymanie rosnącej armii urzędników. Ma być lepiej, nowocześniej, przyjaźniej, a tak naprawdę dla zwykłego człowieka coraz trudniej jest uzyskać jakąś sensowną pomoc. Bo czasem nawet nie tylko o finanse chodzi, ale o ludzkie zainteresowanie i wsparcie. Nie o szkolenie, które nikomu nie jest potrzebne, nie o zbieranie kolejnych pieczątek...

Witajcie w świecie, który śmieszy i przeraża. Witajcie w świecie opieki społecznej. W świecie biurokratów, którzy podobno mają zadanie służyć ludziom.


Mało skomplikowana historia, prawdziwi ludzie i ich problemy. A oglądasz to, odczuwając emocje jakich rzadko w kinie możesz doświadczyć. Czujesz, że nawet jeżeli pewne rzeczy w tej historii są specjalnie przerysowane, to opowiada on o sprawach jak najbardziej realnych, problemach, które dotykają niejednego człowieka. Czy naiwnością nazwiemy pokazanie odruchów serca, życzliwość i empatię? Czy głupotą nazwiemy nadzieję, że ci, którzy są opłacani z twoich podatków, powinni cię wysłuchać i pomóc, bo to leży w ich obowiązkach? 
W ramach profesjonalizacji, wprowadzania standardów jakości, w pracy z ludźmi często zatraca się kompletnie jej sens - nie można przecież okazywać życzliwości, przyjaźni, udzielać otuchy, bo wtedy "nie traktujesz ludzi w sposób równy". Równy to znaczy, za każdym razem rzeczowy, chłodny, wyznaczony przez ramy przepisów i regułek. I broń Boże kiedykolwiek od nich odejść, by np. kilka godzin na kogoś poczekać, przesunąć spłatę kary, czy rozłożyć rachunek na raty - system ma być sprawiedliwy, czyli bezduszny i traktujący wszystkich tak samo. Czy to problem tylko brytyjskiego systemu, jak to byśmy mogli pomyśleć po filmie? To spróbujcie wejść w tryby naszego i zobaczycie, że wcale nie bywa lepiej.

Wybierzcie się na ten film. Bez większego patosu, z humorem opowiadający o sprawach ważnych. Bez wielkich gwiazd, ale za to z rolą Dave'a Johnsa (naturszczyk), który gra lepiej od wielu z nich.
To naprawdę kino z misją. Powinno go zobaczyć jak najwięcej osób, a politycy i urzędnicy obowiązkowo w ramach szkoleń organizowanych pt. "jak być bardziej ludzkim".



2 komentarze:

  1. A czy ten film pozostawia jakąś nadzieję? Wiesz, jakieś światełko, że w większości ludzie są w gruncie rzeczy dobrzy? Czytam o nim od jakiegoś czasu i bardzo mnie zainteresował, ale boję się go zobaczyć, bo nie mam już siły przyjąć na siebie kolejnej dawki beznadziei i niechęci, złości i nienawiści ludzi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. wiesz, co - ja to trochę traktuję jako oczyszczające ostrzeżenie, rzeczywiście trudno mówić o bajkowym szczęśliwym zakończeniu, ale to co najważniejsze, z czym wychodzimy, to pragnienie, by na świecie było więcej dobra, bo to właśnie w nich leży nadzieja. Nie wolno oglądać się tylko i wyłącznie na system, na państwo i mówić, że to ich rola, bo możemy się mocno zdziwić.

      Usuń