wtorek, 9 czerwca 2015

Eli, Eli - Wojciech Tochman, Grzegorz Wełnicki, czyli pytania o etykę, pytania o podglądactwo

Wojciech Tochman chyba stanie się dyżurnym autorem, który podnosić będzie moje ciśnienie. Tak było za pierwszym razem gdy czytałem "Dzisiaj narysujemy śmierć", przy Kontenerze, którego był współautorem, nie miałem specjalnie do czego się przyczepić, ale teraz znów się zagotowałem. 
Taaak. To jest naprawdę dobry materiał na DKK, bo gwarantuje dyskusję. Zwykle przy reportażach nie mamy specjalnie pola do popisu, co najwyżej możemy zastanawiać się nad tym czy autor nie podkoloryzował. Ale przy Tochmanie reportaż już nie jest taki sam. Bo to już nie tylko opis jego wyjazdów, spotkań i rozmów z ludźmi, przeżycie tego co zobaczył, ale też mnóstwo przemyśleń i dość radykalnych w ocenie wniosków, które autor formułuje tak lekką ręką, jakby to była prawda objawiona, jakaś oczywistość, którą po prostu mamy przyjąć za pewnik, traktować jego refleksje tak samo jak to co mówią jego bohaterowie. Zaraz do tego wrócę. 
Ale najpierw może o mocnych stronach "Eli, Eli".


Wiadomo, że każdy człowiek ma własną historię i to jest własnie w literaturze faktu tak poruszające. Wojciech Tochman pokazuje nam reportera, fotografa, reportażystę w trochę innym świetle - stawia pytania o to na ile można handlować ludzkim nieszczęściem, biedą, czy są jakieś granice wyciągania z ludzi ich historii, czy są też jakieś zobowiązania wobec tych, z którymi się spotykasz. To ważne i końcówka tej książki to naprawdę strzał w dziesiątkę - szczere, osobiste słowa obu panów (Grzegorz Wełnicki swoimi zdjęciami zainspirował autora do wyjazdu na Filipiny, w pewien sposób wciągnął go w temat i towarzyszył cały czas w trakcie zbierania materiałów), które są jakby domknięciem tych historii. Każdy rozdział to jedno zdjęcie i opowieść o jednej postaci, jej życiu, otoczeniu, przeszłości i teraźniejszości. Mieszkańcy slamsów, budujący swoje skromne klitki z byle czego albo wykorzystujący jako dom groby cmentarne, dzieci zarabiające zbieraniem śmieci, kobiety zarabiające swoim ciałem, ludzie chorzy, żyjący z dnia na dzień, głodujący, nie mający żadnego majątku. Czy to dziwne, że tak trudno im mówić o przyszłości, o marzeniach? Nawet sam autor chyba nie bardzo widzi na taki cud szansę - ilu osobom może pomóc, nawet gdyby chciał? Ile z tego co może im dać zostanie zmarnowane, wydane na narkotyki, czy alkohol? 
Pisząc trochę zaczepnie o turystyce w poszukiwaniu egzotyki, oglądaniu nędzy i biedy jako widowiska (coraz bardziej chyba niestety na to obojętniejemy), o obojętności, braku pomysłu na to by zmienić to co widzą, obaj panowie zadają nam niełatwe pytania i sami trochę biją się w piersi (i z myślami). W końcu zawsze jest tak, że wysłuchujący historii potem na niej zarabia, zdobywa sławę, ale ten kto jest jej źródłem zostaje nadal z niczym...
I to jest w "Eli, Eli" po prostu świetne. To nie tylko oglądanie przerażających, smutnych obrazów, ale postawienie nas przed pytaniem: co nam one robią? Z czym zostajemy po ich obejrzeniu? 
O ile wkurzały albo niepokoiły wcześniejsze fragmenty, jakby instrumentalne polowanie na temat fotografii, ustawianie modela, światła itp., to dzięki tej końcówce czujemy, że taki sam niepokój towarzyszył także autorom. Dyskomfort, który jednak przełamywali, bo wiedzieli, że jest coś ważnego do opowiedzenia, do pokazania. 

To naprawdę w mojej ocenie byłaby świetna książka. Gdyby nie...
Ano właśnie. Tochman po raz kolejny daje się ponieść swoim emocjom i tak jakby uważał, że te obrazy nie są wystarczające, musi nam zafundować swoją "diagnozę" stanu rzeczy. A jako jednego z głównych winowajców jak zwykle wskazuje Kościół Katolicki. To ma być jego zdaniem to źródło wszystkich problemów (bo np. zakazuje aborcji i antykoncepcji, więc rodzi się dużo dzieci). Od oskarżeń kolonializmu i panoszenia się Amerykanów na Filipinach jak najszybciej przechodzi do swojego ulubionego "konika". Zły jest ksiądz, bo próbuje usunąć nocujących na cmentarzu bezdomnych, zły jest ten, który nie odmawia przyjmowania ofiary za chrzest (bo taki zwyczaj), zły jest ten, który namawia do pójścia do szpitala (bo ktoś uważa, że leczenie pogorszyło jego stan), czy nawet ten, który ośmiela się chwalić ubóstwo i namawiać do służby Bogu, bo to zdaniem Tochmana szukanie służby dla siebie. Generalnie Kościół jest winny wszystkiemu, bo nawet jak pomaga, to robi za mało. A rząd? Nieważne. Tochman widzi problem jedynie w Kościele. Bo przecież demokratycznie wybrany rząd to megakatolicy, więc należałoby im oczywiście władzę zabrać. On wie lepiej jak na Filipinach powinno się rządzić, czego potrzebują ludzie naprawdę. Bo nawet jak mu tego nie mówią, to on wie lepiej. Co tam, skoro nikt z rozmówców jakoś nie jest skłonny zbyt mocno krytykować kleru, to on sobie pozwoli na takie swobodne rozwinięcie myśli - jakby to było gdyby Męka Pańska była odprawiana w hipermarketach i każdy sobie by mógł wyszarpać kawałek mięsa z Ciała Jezusa. I w takim stylu przez kilka stron. Jakoś nigdy nie przypominam sobie by Kościół akceptował i promował krwawe ludowe rytuały (krzyżowanie) z San Pedro, transmitowane na cały świat jako ciekawostka. Po co więc zestawiać je ze słowami kolejnych papieży na temat cierpienia? Czy naprawdę udawać głupiego i tak wszystko spłycać? 
To jest jeszcze reportaż? 
Ponoszą emocje pana Tochmana w kilku miejscach, nawet chwilami sam już chyba nie wie na czym się by tu skupić, by wzmocnić przekaz. Zobaczcie np. na taki fragment:
Kobiety rodzą po 10 razy. Bywa, że za każdym razem z innej spermy. Był facet, nie ma faceta. Na Onyksie mężczyźni mijają prędzej niż gdziekolwiek indziej. Dwa miliony dzieci na Filipinach to sieroty.
Wybrzmiało? To potem jest jeszcze o tym, że dzieci się nie wysyła do szkół, że bije, gwałci itd. Ale do tego potrzebny byłby jakiś sprawca, prawda? No to napiszmy na kolejnej stronie tak:
Bywa i tak, że ojciec dziecka zgadza się być ojcem. Tak zdarza się najczęściej. Ślub, kolejne dzieci, przemoc.  
No to wreszcie są ci ojcowie czy ich nie ma? I takich fragmentów można by znaleźć więcej. 
Szkoda - bo już same te historie (i związane z nimi zdjęcia) to poruszający, mocny materiał na reportaż i nawet nie potrzebne były te wszystkie dywagacje, dopiski i moim zdaniem sądy bardzo generalizujące sytuację i przenoszące obraz tego co zobaczyli w slumsach, na całe Filipiny. Gniew, może złość na różne napotkane obrazy (i to rozumiem) ewidentnie sprawiają, że ta proza staje się tendencyjna, oceny bardzo radykalne (a jednocześnie nie podparte wystarczającym materiałem). To mnie trochę rozczarowuje. Bo jednak bardziej cenię sobie reportaż, w którym umiejętnie rozkłada się proporcje między pytaniami, a oskarżeniami, te ostatnie formułując tak by nie obejmowały one jedynie wąskiej grupy, bo wtedy robi się nie tyle reportaż, ale obrażająca inteligencję agitka. W której już nawet nie losy ludzi są ważne, ale moje własne diagnozy problemów. Ponadto, lekceważąc wszystko co dotyczy wiary w życiu swoich bohaterów, tak naprawdę Tochman okazuje niestety lekceważenie także im samym. I znowu: szkoda.
To nie jest tak, że pragnąłbym ocenzurować cokolwiek z jego książek - problem pedofilii, nietolerancji, wywyższania się, pychy, braku wrażliwości na potrzebujących to choroby, które w Kościele niestety się pojawiają. Tyle, że gdy ktoś widzi winę tylko tam, ignorując wszystkie inne źródła problemów, zaczyna się robić naprawdę dziwnie.

Notka zrobiła się dość długa, pora więc chyba kończyć moje dywagacje. Jestem bardzo ciekaw dyskusji na DKK i ewentualnych komentarzy... W końcu inni mogą spojrzeć na to wszystko zupełnie inaczej. 
Tak czy inaczej - książkę polecam. Do przemyślenia, a choćby i jako materiał do dyskusji.

2 komentarze:

  1. jeszcze nie czytałam, ale chyba jednak sie skuszę, bo widzę, że autor wzbudza emocje.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. oj tak, a powiem ze zdziwieniem że na spotkaniu DKK było więcej głosów krytycznych. A ja myślałem, że to tylko ja będę miał jakieś ale...

      Usuń