Gdy słyszę, że mamy do czynienia z jakaś tragedią, dramatem, zwykle spodziewamy się mocnego grania na naszych emocjach, a tu tak naprawdę całość jest pokazana ot tak, trochę na chłodno. Jakby to była codzienność i nie było w niej nic dziwnego. I to jeszcze bardziej poraża.
Akcja filmu dzieje się w tytułowym mieście w Mali, do którego przyszła fala islamskiego dżihadu. Ludzie, którzy od lat żyli sobie zwyczajnie, wyznający przecież wiarę w tego samego Boga, stają naprzeciw ludzi z karabinami, którzy mówią im co od dziś ma być zakazane. Nawet imam, który dotąd był autorytetem, teraz nie ma zbyt wielkiego wpływu na to co się dzieje - jego nawoływanie do rozsądku, do przestrzegania jakichś zasad na nic się zdaje. Fanatycy są przekonani, że racja jest po ich stronie, a wszelkie odstępstwa są słabością. Zakazują wszystkiego co może kojarzyć się z radością (nawet gry w piłkę), a potem chodzą z bronią by pilnować sowich porządków.
Byliby aż śmieszni w swoim postępowaniu, gdyby nie to, że niestety ich wyroki krzywdzą innych ludzi, a kary są bardzo surowe. Hipokryzja może bawić, ale gdy za ekstremistą stoi argument amunicji, wydaje się, że nie ma siły, która mogłaby pomóc jego ofiarom. Wyjechać? Uciec w nieznane?
Groza sąsiaduje tu z humorem, a najbardziej okrutne sceny z pięknymi kadrami pełnymi kolorów, i słońca. Dlatego ten film może budzić zdziwienie. Może jednak właśnie dzięki swojej inności tak mocno zwraca na siebie uwagę?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz