Wczorajszy tekst o przerwie na blogu jak najbardziej aktualny, cud póki co się nie zdarzył, ale jeszcze jeden dzień regularnych notek podarowuje mi ktoś zaprzyjaźniony. Sam na spektakl nie mogłem się wybrać, ale jak widzicie relacja jest. Projekt Multikina mam nadzieję, że będzie kontynuowany na jesieni, bo jest świetny! A teraz na wakacje wchodzą w retransmisję koncertów i show kabaretowe na żywo. Czy też się to przyjmie? Na spektaklach zwykle pełne sale!
Zapraszam do przeczytania recenzji od człowieka, którego namawiam do pisania częściej - prawda, że jest w tym dobry? Wczoraj spektakl prawie do 23, dziś o 8 rano miałem już tekst na skrzynce. A sam biegnę na wykłady.
„Człowiek i Nadczłowiek” zasługuje
na uwagę z wielu powodów. Po pierwsze, stanowi swego rodzaju współczesną
trawestację „Don Giovanniego” Mozarta. Po drugie – jest konglomeratem poglądów
irlandzkiego dramaturga na kwestie związane z rolą religii i filozofii w kulturze angielskiej.
Wreszcie też stanowi całkiem aktualną współcześnie satyrę na stosunki damsko -
męskie.
Sztuka odtworzona jest dość wiernie
w stosunku do pierwowzoru. Poznajemy więc
w realiach brytyjskich nadczłowieka, Jacka Tannera (Ralph Fiennes),
który jako współczesny Don Juan i
rewolucjonista nie do końca podoba się panu domu, w którym akurat się znajduje.
A jest tam dlatego, że jak się okazuje, na skutek podstępu wolą testamentu
zmarłego przyjaciela ma stać się współopiekunem córek zmarłego – razem z
nielubianym przez siebie panem domu. Pierwszy akt przynosi gorzki obraz pełnego
purytańskiej obłudy brytyjskiego społeczeństwa, lawina sądów nad bezwstydnością
przyjaciółki domu, która zachodzi w ciążę z nieznanym nikomu mężczyzną, chęć
jej wyrzucenia z domu i zerwania kontaktów, koterie i układy, podstępy, wszystko to
sprawia, że zacierają się granice czasu i przestrzeni, widzimy samych siebie z
naszymi codziennymi problemami. Komedia oskarżeń urywa się, gdy okazuje się, że
kobieta wcale nie jest „damą upadłą”, godną potępienia, a mężatką (mąż to bowiem okazuje
się tym, który przyczynił się do jej błogosławionego stanu). Jak w takiej sytuacji zachować
mają się domownicy, by wyjść z twarzą? W roli „upadłej” damy rewelacyjna Faye
Castelow, na której dokonania w innych brytyjskich produkcjach warto zwrócić
uwagę.
Już w pierwszym akcie także
zaczynamy rozumieć, że Jack Tanner, bezwstydny uwodziciel i bogaty miłośnik
wystawnego życia, nie jest obojętny młodej dziedziczce Anne, nad którą - jak
wiadomo – ma sprawować - także moralną – opiekę. Pech chce, że kocha się w niej także biedny poeta Tavy, który – choć
byłby o wiele lepszą partią, nie jest przez nią traktowany poważnie. W tym
momencie kolos podboju kobiet, Jack, staje się ofiarą podstępu kobiet.
Wszystko, co robi, nie ma sensu, ponieważ plan Anne realizowany jest z żelazną
konsekwencją. A więc ślub? Odwrócenie konwencji typowej dla miłości dworskiej
wywołuje festiwal pomyłek i zabawnych sytuacji. Dodając do tego filozoficzne
wywodu Tannera (i innych
bohaterów) otrzymujemy całkiem znośny i ciekawie zbudowany obrazek.
Pięknie zbudowana scena obrotowa
pozwala, by kolejne części sztuki odbywały się w różnych miejscach – a to przy
luksusowym aucie w nadmorskiej
miejscowości, a to w Hiszpanii, dokąd Jack ucieka przed nieuniknionym polowaniem Anne. Tam
zostaje porwany przez bandytów, a we śnie spotyka nawet Diabła! Oniryczna
sekwencja „Don Juan w piekle” stanowi mistrzowsko komediową wizję walki płci.
Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że to kobiety rządzą światem, a mężczyźni
potrafią jedynie puszyć się i opowiadać o swoich walorach. Filozoficzna oprawa
całości może jednak być dla widza nieco męcząca, zwłaszcza w połączeniu z
faktem, iż przez ponad 3 i pół godziny w sztuce pada tyle słów, że dałoby
się z nich wykroić ze cztery inne
przedstawienia.
Rozmowa
z diabłem i przedłożenie cielesnych przyjemności nad majaczącymi na jawie powiewami
udomowienia na nic się zdają – Tanner budzi się odnaleziony przez Annę i – konsekwentnie przez nią przyciśnięty do
muru – zostaje oficjalnie uznany za męża. W atmosferze życzeń Jack zapada się w sobie i – z ostatnimi porywami
rewolucyjnej mocy – cynicznie ocenia postępowanie kobiet.
Trudno
dopatrzeć się w przedstawieniu klasycznych konwencji teatralnych, ponieważ sam
dramat oparty jest na ich łamaniu. Z całą pewnością wynika z tego jego siła.
Magiczna oprawa wizualno - dźwiękowa zapewne jest standardem National Theatre,
podobnie jak talent aktorów, wśród których, mimo znakomitych recenzji, najmniej
barwnie prezentuje się Ralph Fiennes, który cały spektakl gra jakby jedną miną,
choć z dużym zaangażowaniem (czasem aż
nazbyt widocznym w postaci plam potu na regularnie zmienianych koszulach). O
wiele lepsze kreacje stworzyli choćby: Clare Cliffird, Elliot Barnes – Worrell,
Nicholas le Prevost czy wspomniana już Faye Castelow.
Pomijając zmęczenie ilością tekstu,
sztuka okazała się nad wyraz współczesna. Mieliśmy też możliwość obcowania z
wzorcowym brytyjskim akcentem, język sztuki pozbawiony zaś był wulgaryzmów,
których pełno we współczesnym teatrze. Okazuje się też, że temat damsko - męskich
rozgrywek może być kuszący bez udziału nagości na scenie. Brawo!
I tylko jeden zarzut dla organizatorów. W rozdawanej
uczestnikom seansu ankiecie
w metryczce zawarto pytanie o płeć. Można było wskazać jedną z trzech
(!) opcji: kobieta, mężczyzna i inna. Inna płeć? To już temat na osobny
spektakl...
Sakis Rouvas
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz