Jeszcze
trzy dni macie
okazję wybrać coś sobie z pakietu z trzema książkami, a ja
już
powoli myślę nad tytułami, które Wam ofiaruję w kwietniu. I mogę
zdradzić już jeden z nich. Będzie ktoś chętny na "Zieloną
wyspę"?
Co prawda mam wersję do recenzji, więc nawet bez oryginalnej
okładki, ale w sumie dla moli książkowych liczy się treść, a
nie oprawa, nie?
Nie
znam "Nocy żywych Żydów" (poprzednia książka
Ostachowicza pisana jeszcze za czasów gdy był doradcą Tuska),
jakoś mnie hałas wokół tego tytułu nie skusił, ale może
jeszcze będzie okazja by dać mu szansę. "Zielona wyspa"
prawdę mówiąc nie do końca mnie przekonuje, może po prostu to
kwestia pokoleniowa - tu już nawet nie chodzi o język, ale
konstrukcję bohaterów, sprawy jakimi oni żyją. To trochę tak
jakbym miał zaakceptować sposób patrzenia na rzeczywistość rodem
z jakiegoś celebrity show. Ja rozumiem, że są ludzie, którzy
takimi rzeczami żyją, ale to nie znaczy, że ma mi się to podobać
albo że będę to traktował jako normę.
Przy
poprzedniej powieści słyszało się sporo o podobieństwie do
Tarantino i chyba coś w tym jest. To przenoszenie makabry, zbrodni,
przemocy do popkultury stało się na tyle oczywiste, że w tej
chwili nikt już nie wydziwia, choć dawniej było naturalne, że
takie wygłupy to raczej kino klasy B, niskich lotów, dla fanatyków
i ludzi o wyjątkowych upodobaniach. Teraz już nie dziwi nic. Nawet
w powieściach.
I
zawsze mam trochę z tym problem - na ile to wszystko co proponuje mi
się właśnie w takim lekko absurdalnym, czarnym sosie, traktować
serio. Pewnie autor bardzo by tego chciał, w końcu natrudził
się nad tym by jakoś zbudować tych swoich bohaterów, ich świat;
więc pytanie o "głębię" i sens w tym wszystkim pewnie
bardzo by go ucieszyło. Cholera, a ja nie potrafię tego odnaleźć.
Bo im dalej brnę w tę historię, tym bardziej widzę bezsens,
groteskowe i impulsywne zachowania, irracjonalne decyzje, powtarzanie
jakichś banałów, świat jakiegoś chorego umysłu, który brnie w
swoje urojenia.
W
tym pięknym otoczeniu - wyspa, która miała być bezludnym rajem w
wersji all inclusive, do tego by wypocząć, naładować akumulatory
- okazuje się, że trudno się nim cieszyć. I problemem tak
naprawdę nie jest fakt iż bohaterka odkrywa, że na wyspie jest ktoś
jeszcze i strasznie ją to wkurza. Problemem nie jest też to, że
wciąż chodzi nafaszerowana różnymi prochami, eksperymentuje i
potem nie potrafi panować nad swoimi emocjami. Prawdziwym problemem
jest to co się dzieje w jej głowie.
Łatwo
jest spychać winę na wszystkich innych - za zdrady, za obojętność,
za zbyt duże wymagania, za ograniczanie, za... Ale wyraźnie widać,
że rozpamiętując to wszystko, przyglądając się jak przez lupę
również temu co inni widzą jako jej wady, Magda (a może jej alter
ego, czyli Sylwia) sunie przez życie kompletnie bez refleksji,
biorąc je takim jakim jest, nie myśląc o konsekwencjach, a gdy
tylko coś psuje jej nastrój, ma już wypracowane sposoby na to by
sobie go poprawiać.
Cały
czas coś wisi w powietrzu, jakiś niepokój, ale trudno tę powieść
traktować jako thriller mimo, że mamy dwójkę osób na
opustoszałej wyspie i zastanawiamy się, które z nich może być
bardziej nieprzewidywalne i groźne dla drugiego. To raczej powieść
psychologiczna, gra z widzem, pełna różnych cytatów i odniesień
np. do filmów, pełna prochów i szaleństwa. Każde z tej dwójki,
choć miało swoją szansę na szczęśliwe życie, wydaje się, iż
ją zmarnowało, nie mogło się w tej rzeczywistości odnaleźć. Na
dłuższą metę nie potrafią grać w tę grę zwaną relacjami
międzyludzkimi, wymagającą zakładania masek, duszenia w sobie
emocji lub udawania ich istnienia. Pełni wściekłości,
rozgoryczenia, zagłuszanego bólu i samotności, są niczym bomba z
podpalonym lontem, zdolni do wszystkiego. Czy jest sposób na to by
to szaleństwo przerwać? Czy towarzystwo kogoś równie pokręconego
cokolwiek zmienia?
Szkoda
tylko, że im bliżej ich poznajemy tym mniej prawdziwi nam się
bohaterowie wydają. To już nie jest kwestia tego, że ich nie da
się polubić, ale przestają oni budzić jakiekolwiek emocje. I
pozostaje tylko przedłużana w nieskończoność groteska, banał i
ocieranie się o siebie na małej przestrzeni.
Mimo
ostrego języka, nawet specjalnie nie szokuje. Ale chyba to nie jest
powieść dla każdego.
Ale pędzisz!Nie nadążam za Tobą;D
OdpowiedzUsuńwhy? że niby jedna notka dziennie to dużo? Kiedyś też mi się tak wydawało, ale teraz już jakoś wszedłem w ten rytm i nawet czasem wydaje mi się, że ten pomysł trzyma mnie przy blogu. Gdybym sobie nie narzucił takich ram, pewnie już dawno nastąpiło by "zmęczenie materiału" :)
UsuńMoże masz rację.Jak sobie człowiek czegoś nie narzuci z góry to potem taki rozlazły się robi i zapomina,że nie zaglądał np.na swojego bloga 2 miesiące:) A tam kurz i pajęczyny:P
OdpowiedzUsuńniektórzy może potrafią inaczej, ale ja niestety nie. Muszę mieć coś takiego do mobilizacji, inaczej wyłazi ze mnie lenistwo, zwątpienie...
UsuńZdecydowanie nie dla mnie.
OdpowiedzUsuńPoczątek opisu mi się spodobał, ten fragment o psychologi, ale jak dla mnie, to chyba zbyt dramatyczna, wręcz teatralna opowieść.
OdpowiedzUsuńdramatyczne? No chyba trochę, choć bardziej pokręcone, szalone. Teatralne? Raczej nie. Powiedziałbym że właśnie bliżej reality show, gdzie łapiesz się za głowę, bo wydaje ci się, że to bez scenariusza, na żywo, nieprzewidywalne, a to po prostu ktoś sobie z góry zaplanował taki scenariusz i przewidział Twoje emocje
Usuń