Uzbierało mi się tyle filmów do opisania, że muszę je jakoś łączyć w notki, tym razem na szczęście nie mam żadnych problemów, bo przecież za trzema dzisiejszymi produkcjami stoi ta sama ekipa.
Niepowtarzalny klimat i szaleństwo jakie są charakterystyczne dla ich produkcji nie wszystkim odpowiadają, ale ja to ich poczucie humoru po prostu uwielbiam i nawet z dzisiejszej perspektywy dostrzegana siermiężność ich wizji mi nie przeszkadza. To element zabawy, bo gdyby mieli budżet by wszystko było idealne, pewnie nie było by tak zabawne (jak choćby rycerze jadący ze swoimi służącymi "konno").
Niektóre rzeczy oglądam po raz n-ty, inne po raz pierwszy w całości (jak "Bandyci..."), ale miejsca dla nich na blogu i na liście obejrzanych nie może zabraknąć.
Odwracam chronologię, bo ważniejsze dla mnie jest to jak się je odbiera (a tak się składa, że najświeższy z nich jest jednocześnie moim zdaniem najsłabszy).
1981 Bandyci czasu
1979 Żywot Briana
1975 Monty Python i święty Graal
Oto genialna trupa komików i ich wariackie pomysły. Na polski genialnie przełożone przez Tomasza Beksińskiego.
"Bandyci czasu" są chyba najbardziej odległe od tego z czego znamy ekipę MP. To raczej mieszanka kina familijnego, przygodowego z klimatami Terry'ego Gilliama - takie Sci-Fi, ale pokręcone, baśniowo, futurystyczno, śmietnikowe. I w tym wszystkim trochę mało humoru panów, niewiele gagów i dialogów, za które ich uwielbiamy. Pozostają pokręceni bohaterowie i różne pomysły wizualne, które kompletnie odstają od tego co byśmy kojarzyli z kinem familijnym. Jakoś tak strasznie się chwilami robi, a dzieciaki nie wiem czy będą chwytać wszystkie niuanse tej historii.
W skrócie - mały chłopak obdarzony wielką wyobraźnią, wciągnięty zostaje w szaloną wyprawę w czasie i przestrzeni przez grupę karłów, poszukujących skarbów. Wykradli oni mapę z zaznaczonymi dziurami w czasie Najwyższej Istocie i z nudów postanowili zakosztować trochę przygód. Czego i kogo tu nie ma: Napoleon, Robin Hood, król Agamemnon (Sean Connery), olbrzym, zamek Ciemności... I przede wszystkim karły, które wciąż się kłócą, kradną co popadnie i uważają chłopca za swoją maskotkę, która przynosi im szczęście.
Trochę to wszystko po tylu latach trochę kiczowate, ale trudno nie docenić wizji, wyobraźni twórców, którzy to wszystko (szczególnie scenografię) wymyślili.
Ekipa Monty Pythona tym razem głównie w rolach drugoplanowych.
Chyba jeden z moich ulubionych ich filmów i komedia, która choć oglądana tyle razy, wciąż mnie bawi. Nazywana najbardziej obrazoburczą produkcją, kojarzona z ostatnią sceną z ukrzyżowaniem i nuceniem sobie wesołej piosenki (Always look on the bright side of life), postrzegana głównie przez skojarzenia z Jezusem (np. tym co uzdrawia choć nikt go o to nie prosi i potem niewidomy nie ma jak zarabiać na chleb), a wszystko to trochę odciąga uwagę od oceny filmu jako całości. Owszem - cała akcja dzieje się w Ziemi Świętej za czasów Jezusa i wiele scen jakoś nawiązuje do różnych wydarzeń z Ewangelii (choćby narodziny w ubogiej grocie ze zwierzętami), ale przecież to przede wszystkim kapitalny zbiór gagów, które zebrane zostały w zgrabny sposób w jedną zwariowaną historię. Żywot biednego Żyda zwanego Brianem, wychowywanego przez matkę, raczej pechowego i nie wzbudzającego żadnego zainteresowania. Do czasu. Aż do chwili gdy omyłkowo zostanie wzięty za Mesjasza i wplątany w cały wir wydarzeń (np. walkę wyzwoleńczą), które źle się dla niego skończą.
Trudno mi wskazać jedną ulubioną scenę, bo tu co i rusz trafia się taka, która może wzbudzać rechot. I wiecie co? Nie rozumiem za bardzo krzyku, że jest to film obrazoburczy. Czyż chrześcijanin nie może mieć poczucia humoru? Żydzi, Rzymianie, kapłani, prosty lud, namiestnik, żołnierze - wszyscy wychodzą tu na głupków. W końcu to komedia. I nie o religii, a o instynktach stada, nie o Mesjaszu, tylko o człowieku, który nie chce za takowego uchodzić, nie o nauczaniu Jezusa, tylko o tym jak ono mogło być różnie odbierane. Ludzie robią głupstwa, kłócą się, kłamią, podejmują złe decyzje, a potem mają pretensje do całego świata (albo i do Boga), że nikt im nie pomaga, że ich nie ratuje. A popularność i uwaga tłumów jest bardzo chwiejna, więc...
... nawet jak zostaniesz sam i wszystko przegrałeś, uśmiechnij się. Nic innego nie pozostaje :) Możesz sobie zanucić tę melodię. Stoicki spokój gdy nic innego nie pozostaje...
Chyba jedynie ta scena może budzić kontrowersje - wszak męka i śmierć Chrystusa na krzyżu, nie powinny być przedmiotem kpin, żartów. Ale znów muszę powtórzyć: to nie jest film o Jezusie. I nie łączę scen z tego filmu z tym co powinno być objęte kontemplacją. Groteska, absurd, komedia żartują z wielu tematów, również ze śmierci, lecz gdy nie przekracza to pewnych granic, nie odbiera jej przecież nic z jej powagi, tajemnicy, smutku, gdy dotyka kogoś z bliskich.
Ot takie refleksje mi się pojawiły i zamiast pisać o filmie to próbuję go bronić. Ale nic to. On i tak moim zdaniem się broni.
Cała ekipa pojawia się w różnych rolach, prześcigając się w różnych dowcipach, a smaczku do całej tej historii sprzed dwóch tysięcy lat, dodaje szalona oprawa plastyczna i wstawki rysunkowe (np. scena niczym z Gwiezdnych Wojen).
Wreszcie chyba pierwsza kinowa produkcja grupy Monty Pythona - nie wiem czy nie najbardziej pokręcona ze wszystkich ich filmów, najbliższa też temu co robili w filmach dla telewizji. Choć niby jest jedna spójna fabuła, to wszystko ma tak kompletnie zwariowany charakter, że poszczególne sceny, dialogi, komentarze z planszami animowanymi, spokojnie mogłyby znaleźć się w ich programach niezależnie od siebie. Dzięki temu, że jednak stanowią jedną całość, nasza zabawa jest tym większa.
Tym razem na warsztat wzięto średniowiecze i etos rycerski. Król Artur werbuje rycerzy celem poszukiwania św. Graala i wędruje przez Anglię przeżywając mniej lub bardziej straszne przygody. Zważywszy na to z jak skromnym budżetem kręcono było nie było film kostiumowy, to trzeba przyznać, że nadrobiono to w 100% wyobraźnią i poczuciem humoru. Krowy latają, rycerz walczy nawet bez kończyn, zamiast koni mamy stukających orzechami kokosowymi giermków, nonsens goni nonsens, a wszystko jednocześnie jest naprawdę cholernie zabawne.
Oprócz ekipy komików podobno w filmie (ale nie wyłapałem w jakich rolach) zagrali członkowie Led Zeppelin (razem z Pink Floyd dorzucili się do produkcji, bo o sponsorów było ciężko) i mogę im tylko pozazdrościć, bo atmosfera na planie musiała być kapitalna. Sam bym tak chciał. Choć może nie koniecznie chciałbym włazić na most albo stawać przed trzygłowym potworem.
Panowie Chapman, Cleese, Idle, Gilliam, Jones, Palin - dzięki Wam za te Wasze wariactwa, bo bawią one nawet po latach.
Moja mama zawsze określała Bandytów czasu jako komedię z ''chłopskim poczuciem humoru'', co u niej oznaczało ogromną porażkę, ale po kilkunastu minutach śmiała się razem z nami, więc udana produkcja. :)
OdpowiedzUsuń